fot. © Google

Opis i skróty trzeciej kolejki czwartej ligi!

12 stycznia 2019, 15:45  |  Kategoria: Video  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Na najniższym szczeblu rozgrywek jeszcze tylko jedna ekipa nie otworzyła swojego dorobku punktowego. Pozostałe już wiedzą, że ligi z zerem nie zakończą.

Pierwszy mecz jaki rozegraliśmy w poniedziałek okazał się przy okazji tym najbardziej emocjonującym. A mało kto się chyba spodziewał, że Piorun będzie w stanie stawić czoła Vitasportowi, zwłaszcza jeśli mieliśmy w pamięci wysoką porażkę drużyny Artura Świderskiego ze Wściekłymi Orłami. Ale ten zespół wyciągnął wnioski z tej przegranej i przeciwko Jankowi Szulkowskiemu i spółce obrał bardzo dobrą taktykę. Dominowała defensywa i próba szybkich kontrataków. O tym, że może ona doprowadzić zespół do dobrego wyniku pokazało premierowe 10 minut. Piorun wyprowadził dwie kontry i obydwie zakończyły się bramkami! Była nawet okazja, by prowadzenie było jeszcze okazalsze, lecz prowadzący nie wykorzystali gry o jednego więcej po kartce dla Krystiana Hargota. To się zemściło – za chwilę żółtko ogląda Artur Świderski i Vitasport błyskawicznie zmniejsza straty. Problem w tym, że jego gra nie przekonuje. Nie ma pomysłu jak rozminować pole karne przeciwników, którzy w drugiej połowie nadal są konsekwentni w swojej taktyce i powtarzają scenariusz z pierwszej odsłony, ponownie zdobywając dwa gole pod rząd. Było więc już 4:1, co zmusiło konkurentów do gdy z lotnym bramkarzem. Przyniosła ona doraźny efekt, bo z podania Huberta Władyki skorzystał Kacper Dalba, ale kolejna próba rozgrywania piłki bez golkipera między słupkami skończyła się tragicznie. Krzysiek Zawadzki zdobył bowiem gola strzałem do pustej bramki i wydawało się, że będziemy świadkami sensacji. Vitasport grał jednak do końca i po tym jak w 36 minucie zaliczył na trafienie na 3:5, całkowicie przejął kontrolę nad boiskowymi wydarzeniami. Z kolei Piorun stanął. Benzyna się skończyła, a ponieważ najbliższej stacji nie było za rogiem, to rozpoczęła się dramatyczna walka o utrzymanie bezpiecznego wyniku. Vitasport był jednak tak rozpędzony, że nic nie mogło go powstrzymać. W 38 minucie kontaktowe trafienie zalicza Bartek Jankowski, później Janek Szulkowski skutecznie egzekwuje rzut wolny i ten sam zawodnik 27 sekund przed końcem wyprowadza swoją ekipę na pierwsze prowadzenie, które demoluje psychikę Pioruna. Drużyna z Rembertowa poddaje się, traci jeszcze jednego gola i opuszcza parkiet w poczuciu niezrozumienia jak mogła do tego dopuścić. Vitasport mógł z kolei świętować, chociaż to już drugi mecz, w którym stoi na krawędzi i ma mnóstwo szczęścia, że ostatecznie nie osuwa się w stronę przepaści. Limit tych sprzyjających okoliczności nie będzie jednak trwał wiecznie i „biało-błękitni” muszą o tym pamiętać.

O pierwsze zwycięstwo w sezonie toczył się z kolei drugi czwartoligowy bój. I Sokoły i Przepite Talenty na razie pytane o to, jak smakuje triumf w dwunastej edycji musiały pomilczeć, lecz teraz nadarzała się bardzo dobra okazja, by coś w tej kwestii zmienić. Ale długo nie było wiadomo, komu do tego scenariusza bliżej. Przez ponad 30 minut to spotkanie toczyło się bowiem według następującego schematu – na gola dla Sokołów natychmiast odpowiadały Przepite a ponieważ ten system miał zastosowanie aż czterokrotnie, to wynik na 10 minut przed zakończeniem spotkania brzmiał 4:4. Dopiero wtedy nastąpiło złamanie powyższego klucza, bo w odstępie dosłownie 90 sekund, Talenty aż trzykrotnie zmusiły do kapitulacji Krzyśka Karolaka, czym wjechały praktycznie na autostradę dla zwycięzców. Niestety – zielonkowscy weterani w defensywie wyglądali bardzo słabo i ten mecz trochę przypominał ich pierwszy z Coco Jambo, gdzie przecież też ich szanse ocenialiśmy wyżej, a oni nie dali sobie rady. Te mecze łączy również fakt nieobecności Mariusza Czarneckiego, a bez niego blok defensywny miejscowych nie stanowił monolitu i popełniał szkolne błędy. Przepite to wykorzystywały i wreszcie w tej ekipie zamiast pretensji i wzajemnych uwag, było wspólne dążenie do celu, jakim były premierowe trzy punkty. Bardzo dobre zawody – mimo niewykorzystania rzutu karnego - rozegrał Mateusz Górski, swoje zrobił Adam Kubicki, ale ogólnie cały zespół Jarka Barana spisał się przyzwoicie, co zaowocowało zwycięstwo w stosunku 8:4. Wiadomo – jedna jaskółka wiosny nie czyni i nie ma czym się specjalnie ekscytować, ale może ten sukces pociągnie za sobą kolejne. Co do Sokołów, to ich sytuacja jest bardzo trudna – owszem, nie ma gdzie spaść z czwartej ligi, lecz szanse by nie zakończyć rozgrywek z zerem stają się coraz mniejsze. Bo jeśli nie udaje się zdobywać punktów z zespołami, które od innych przeciwników potrafią przyjąć po dziesięć bramek na spotkanie, to jak tu patrzeć z optymizmem w przyszłość?

FC Górale zaprzepaścili wyborną okazję, by jeszcze przed Nowym Rokiem zanotować historyczne zwycięstwo w Zielonce. Wygrywali 5:2 z Maximusem by finalnie zremisować, co powodowało, że jeżeli ich ambicje w debiutanckim sezonie w NLH sięgały np. podium, to z Lambadą nie mogli sobie pozwolić na przegraną. Łatwo jednak powiedzieć – rywale zajmowali miejsce na samym szczycie ligowej hierarchii, choć ich faktyczny potencjał był małym znakiem zapytania. Dotychczasowe zwycięstwa odnosili bowiem nad zespołami dużo niżej notowanymi i dopiero mecz z Góralami mógł nam powiedzieć, na co tę drużynę faktycznie będzie stać. I cóż – znamy już wynik i wiemy, że ekipa Roberta Biskupskiego odniosła cenne zwycięstwo. Ale powiedzmy sobie uczciwie – rezultat osiągnięty w poniedziałek był dużo lepszy niż gra. Tak naprawdę, to Lambadę uratowało dobre wejście w mecz, bo już po 10 minutach wynik brzmiał 2:0. Przy obydwu sytuacjach ciut lepiej mogli się zachować obrońcy Górali, chociaż w jednym z przypadków Bartek Górczyński sugerował sędziemu faul, ale ten na jego wskazówki pozostał niewzruszony i ferajna Marcina Lacha dość szybko znalazła się pod ścianą. Było jednak jeszcze mnóstwo czasu, by odwrócić losy pojedynku. Akcje graczy w żółto-czarnych koszulkach napędzał przede wszystkim Daniel Dylewski. Widzieliśmy tego gracza po raz pierwszy, ale z pełną odpowiedzialnością stwierdzamy, że jego obecność w dwóch premierowych kolejkach byłaby niemal równoznaczna ze znacznie większą liczbą punktów zdobytych przez Górali. O ile do jego gry nie można mieć zastrzeżeń, to jednak pozostali gracze prezentowali się w pierwszej połowie słabo. Dominowała przede wszystkim niedokładność i wiele dobrze zapowiadających się akcji była psuta na własne życzenie. To musiało się zmienić w drugiej połowie i ta rozpoczęła się doskonale dla przegrywających, od szybko zdobytej bramki kontaktowej. To zachęciło beniaminka do jeszcze odważniejszych ataków. Lambada czasami broniła się niczym Częstochowa w 1655 roku, a wiele skutecznych interwencji zaliczył Tomek Włodarz. W sukurs faworytom przyszła prosta pomyłka rywali, którzy źle rozgrywając piłkę i zostawiając pustą bramkę, podarowali gola Irkowi Zygartowiczowi. Powrót do dwóch bramek straty spotęgował nerwowość w obozie z Sulejówka, za czym poszedł kolejny stracony gol i było po herbacie. Na nic zdało się trafienie z karnego Bartka Górczyńskiego, bo za nim nie poszły kolejne, a Górali dobił wspomniany wcześniej Irek Zygartowicz. Lambada ten triumf zrodziła w bólach i możemy mieć przekonanie graniczące z pewnością, iż jej rywale wcale nie czuli się tego wieczora słabsi. Ale tak to już w futbolu bywa.

Czwarty poniedziałkowy mecz rozegrał się między Maximusem a Spoko Loko. To jak wyglądały obydwie dotychczasowe potyczki z udziałem jednych i drugich skłaniało nas do refleksji, że będzie małą niespodzianką, jeśli trzy punkty po ostatnim gwizdku pojadą w inną w stronę niż do Rembertowa. Maximusa nie można było jednak lekceważyć, bo z Góralami pokazał, iż w każdych okolicznościach gra do końca, a teraz miał niemal najmocniejszy skład i liczył, że uda mu się uprzykrzyć życie Arkowi Choińskiemu i spółce. Z perspektywy czasu możemy powiedzieć, iż słowo nie do końca stało się ciałem. Ogólnie ta potyczka raczej szybko zostanie wykasowana z naszego twardego dysku – meczów „walki” mamy bowiem pod dostatkiem. A taki właśnie obejrzeliśmy pojedynek, w którym nie brakowało chęci, ale już co do jakości to mogło być jej zdecydowanie więcej. W tym boiskowym chaosie lepiej odnaleźli się gracze Spoko Loko – o wszystkim zdecydowały dwie akcje rozegrane praktycznie jedna po drugiej – w 8 minucie Maximus zalicza bowiem trafienie samobójcze, a przed upływem kolejnych 60 sekund Sławek Lubelski z Piotrkiem Kwietniem świetnie rozpracowali defensywę Maximusa i było 2:0. Ten wynik w pierwszej połowie mógł się zmienić w 15 minucie, lecz Kamil Czyżak nie potrafił wygrać sytuacji sam na sam z Jarkiem Lubelskim i przegrywający całą swoją nadzieję musieli skoncentrować na drugiej połowie. Wiatr w żagle dostali dość szybko – w 22 minucie Adam Drewnowski w końcu zmusił do kapitulacji golkipera Spoko, lecz za tym trafieniem próżno było szukać następnych. Obóz Grześka Cymbalaka nie miał odpowiedniej siły przebicia, a gdy w 29 minucie stracił trzecią bramkę było niemal jasne, że nic tutaj nie osiągnie. Rozpaczliwe próby ucieczki przed porażką w finałowych fragmentach na nic się zdały, bo po raz kolejny sposób na golkipera Maximusa znalazł Piotr Kwiecień, na co przegrani odpowiedzieli jedynie bramką Mariusza Magierka. Reasumując – stało się to, czego chyba wszyscy się spodziewali. Loko wygrało zasłużenie, ale mimo to te trzy punkty muszą cieszyć, bo jednak zwycięzcy nie mieli pełnego składu, a i tak poradzili sobie dość gładko. Maximus marzenia o pierwszym triumfie w sezonie musi więc jeszcze na trochę odłożyć.

Mocno jednostronne widowisko zobaczyliśmy natomiast w ostatnim meczu trzeciej kolejki. Wściekłe Orły okazały się potencjalnym odbiorcą trzech punktów nie tylko na papierze i różnicą aż dziewięciu bramek odprawiły Coco Jambo. Co tu dużo mówić – jednych od drugich dzieliła różnica przynajmniej jednej klasy. Kokosy niedostatki w zgraniu i zrozumieniu starały się nadrabiać ambicją, ale przy tej klasie konkurenta, to nie mogło skończyć się happy endem. Wystarczy spojrzeć na statystyki z pierwszej połowy – nasze rozpiski mówią wyraźnie o blisko dziesięciu stworzonych okazji przez faworytów i zaledwie jednej przez zespół Michała Chacińskiego. Orłom połowę ze swoich szans udało się wykorzystać, co spowodowało, że już po 20 minutach mogliśmy przyzwyczaić się do obrazka, w którym Michał Dębski i spółka mają na swoim koncie dziewięć punktów po trzech meczach. Coco Jambo walczyło już tak naprawdę tylko (i aż) o honor i trudno powiedzieć, czy nawet ta misja zakończyła się powodzeniem, bo mimo że udało się zdobyć dwie bramki, to łącznie chłopaki stracili ich aż jedenaście. Trudno – to nie był rywal z ich półki i bez względu na to, jaką formę zaprezentowaliby zawodnicy w czerwonych koszulkach, to na sto meczów z Wściekłymi, prawdopodobnie właśnie tyle by przegrali. Nie ma się jednak co załamywać – tutaj trzeba wyciągać wnioski, by być gotowym na starcia z równymi sobie. To samo możemy zresztą napisać o drugiej stronie – dla Orłów to był spacerek, o którym trzeba szybko zapomnieć, nawet jeśli bonus w postaci awansu na pierwsze miejsce w tabeli, na pewno był po ostatnim gwizdku całkiem przyjemnym dodatkiem. Teraz przed nimi dużo trudniejsze zadanie - sprawić by taki stan utrzymał się aż do samego końca.

Skróty wszystkich spotkań czwartej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy asysty, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Wywiady przeprowadziliśmy po piątym spotkaniu, a przepytywani byli Sebastian Orzoł (Wściekłe Orły) i Michał Chaciński (Coco Jambo). Obydwie rozmowy można znaleźć na naszym Facebooku, w menu FILMY czyli TUTAJ oraz po kliknięciu na wynik na stronie głównej lub w terminarzu.

Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD (lub wyższą) i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YT - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: