fot. © Google

Opis i skróty czwartej kolejki czwartej ligi!

19 stycznia 2019, 14:12  |  Kategoria: Video  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Powoli wchodzimy w taką część sezonu, gdzie trzeba parować ze sobą zespoły aspirujące do mistrzostwa. Tak było właśnie w 4 lidze, gdzie Lambada podejmowała Vitasport.

Z racji tego, że doszło do konfrontacji dwóch niepokonanych jak dotąd ekip, stworzyła się korzystna sytuacja dla Wściekłych Orłów, którzy pokonując Sokoły, mogli umocnić swoją pozycję w ścisłej czołówce tabeli. I pewnie nawet się nie spodziewali, że przyjdzie im to tak łatwo, bo zielonkowscy weterani niestety zjawili się w poniedziałek w bardzo okrojonym składzie i nie mieli nawet jednego zawodnika na zmianę. To sugerowało pogrom, ale na szczęście Rafał Kusiak i spółka, w przeciwieństwie do wielu innych ekip, potrafili zachować zdrowy rozsądek i nie grali tak, byle tylko strzelić chociaż tę jedną bramkę, zupełnie zapominając przy tym o obronie. Tutaj zawsze ktoś zostawał w defensywie, natomiast do przodu zapuszczał się jeden, góra dwóch graczy. Końcowy wynik pokazuje zresztą, że miejscowym udało się aż trzykrotnie zmusić do kapitulacji bramkarzy przeciwników, co jak na zaistniałe okoliczności było dobrym wynikiem. Po stronie strat bilans wyniósł jedenaście trafień i musimy trochę zganić Orły, które zagrały słabo, może nawet lekceważąco, bo rezultat powinien być tutaj przynajmniej dwa razy wyższy. Być może sytuacja, gdzie nie dość, że mierzyli się z ligowym outsiderem, to jeszcze z góry było jasne, że wygrają to spotkanie w cuglach, spowodowała iż ich poziom koncentracji nie był najwyższy. W ich grze było mnóstwo niedokładności, brakowało cierpliwości, a niektórzy zawodnicy niepotrzebnie obrali sobie za cel, by poprawić swoje statystyki indywidualne. Chyba ten ostatni czynnik był kluczowy, że wiele akcji kończyło się niepowodzeniem i że nic poza wynikiem z tego spotkania wolelibyśmy nie zapamiętać.

Dużo więcej emocji przyniosło natomiast starcie Spoko Loko z Przepitymi Talentami. A to, że tak będzie, wydawało się dość optymistyczną perspektywą, bo ilekroć ci drudzy mierzyli się z zespołami z górnej połowy tabeli, to dostawali takie lania, że cztery litery piekły ich jeszcze pewnie przez kilka dni. Ale w poniedziałek zobaczyliśmy nowe oblicze Przepitych – ten zespół zaprezentował się bardzo korzystnie, był skonsolidowany i wreszcie nikt nikomu niczego nie wytykał. Talenty nie zdemotywowały się również kiepskim początkiem, bo w 4 minucie gola z rzutu wolnego strzelił im Robert Sawicki. Szybko udało się zresztą odpowiedzieć, a później podopieczni Jarka Barana dwukrotnie wykorzystali błędy w defensywie rywali i do przerwy prowadzili 3:1! Jak najbardziej zasłużenie, bo Spoko Loko myślało chyba, że tutaj wszystko przyjdzie im za darmo, a gdy na początku drugiej połowy, dokładnie w 22 minucie Daniel Sarna o mało nie zdobył gola na 4:1, to chyba dopiero wtedy zrozumieli, że lada moment mogą zaliczyć bolesną wpadkę. Wzięli się więc w garść i na efekty nie trzeba było długo czekać – dwa szybkie trafienia spowodowały iż mieliśmy remis, ale gol po świetnym rajdzie Huberta Kopani sprawił, że to Przepite znów były ciut bliżej trzech punktów. Niestety na więcej rywale już im nie pozwolili – im dłużej ten mecz trwał, tym faworyci mieli większą przewagę, którą coraz częściej zamieniali na gole. W 34 minucie na prowadzenie wyprowadził ich Sebastian Choiński a gdy 120 sekund później na 6:4 podwyższył Sławek Lubelski, to stało się jasne, że niespodzianka do skutku nie dojdzie. Ostatnie 80 sekund Przepite grały w przewadze jednego zawodnika, ale nie potrafiły tego wykorzystać, lecz mimo porażki ze swojej postawy mogły być zadowolone. To była przegrana, na którą dało się patrzeć, w przeciwieństwie do fatalnych meczów z Lambadą czy Vitasportem. Wyglądało to, jakby chłopaki powiedzieli sobie co nieco przed pierwszym gwizdkiem i nawet jeśli nie przyniosło to punktów, to przynajmniej pomeczową satysfakcję. Spoko Loko musiało się mocno spiąć, by zgarnąć tutaj całą pulę, ale jeżeli identycznie będzie rozgrywało spotkania z ligową czołówką, to o podium powinno zapomnieć już teraz.

Walka o medale nie dotyczy z kolei Maximusa i Coco Jambo, ale mimo to starcie tych zespołów zapowiadało się bardzo ciekawie. Nie mamy wątpliwości, iż jedni i drudzy kalkulowali tutaj własne zwycięstwo, co nie mogło dziwić biorąc pod uwagę dorobek punktowy przeciwnika. Na bardziej zdeterminowanych by wygrać wyglądali gracze Michała Chacińskiego, którzy jak zwykle zjawili się w licznym gronie, podczas gdy Grzesiek Cymbalak miał do dyspozycji tylko jednego zmiennika. Jakby tego było mało, to samo spotkanie rozpoczęło się dla Maximusa bardzo źle, bo mimo dwóch dogodnych okazji, to rywal prowadził po 10 minutach 2:0. Tyle że to był pierwszy i praktycznie ostatni dobry fragment Kokosów w tym spotkaniu. Im dłużej ten mecz trwał, tym ich gra traciła na jakości, z kolei Maximus konsekwentnie odrabiał straty i po 20 minutach mieliśmy remis 2:2. Druga połowa rozpoczyna się od dwóch bardzo dobrych szans dla Coco Jambo – przy pierwszej z nich piłkę sprzed linii bramkowej wybił Grzesiek Cymbalak, a drugą obronił Maciek Jędrzejek. Można gdybać, czy wykorzystanie chociaż jednej z nich cokolwiek by tutaj zmieniło, bo lada moment to im przyszło wyciągać piłkę z siatki, a na listę strzelców wpisał się kapitan Maximusa. Kluczowa była chyba następna, wykorzystana okazja przez prowadzących – w 29 minucie Adam Gołębiewski oddaje strzał, a dobrze - do tego momentu - spisujący się - Przemek Chaciński interweniuje tak niefortunnie, że przepuszcza to uderzenie i robi się 4:2. Z tych opresji Coco Jambo już nie wyszło i na chwilę przebudziło się dopiero przy stanie 2:6, zdobywając honorowe trafienie w drugiej części spotkania, które jednak nic w kontekście punktów nie zmieniło. Kokosy przegrały właśnie trzecie spotkanie z rzędu i niebezpiecznie dryfują w kierunku czerwonej latarnii. Maximus wygrał natomiast pierwszy raz w sezonie, ale już od dłuższego czasu pracował na ten triumf, który nie jest żadnym zaskoczeniem. Trudno powiedzieć, czy ta dyspozycja wystarczy na mecze z dużo silniejszymi rywalami, ale tym chłopaki będą się martwili gdy przyjdzie na to odpowiedni moment.

W czwartym poniedziałkowym spotkaniu doszło do konfrontacji Lambady z Vitasportem. Jedni i drudzy mieli na swoim koncie komplet oczek, lecz jasnym było, iż ta passa przynajmniej dla jednej z tych ekip skończy się za około 40 minut od momentu pierwszego gwizdka. Lekkim faworytem byli chyba zawodnicy ubrani w biało-błękitne koszulki, których skład wydawał się być bardziej zbilansowany, bo siłą Lambady była do tej pory głównie kapitalna dyspozycja Filipa Gaca. I to właśnie ten zawodnik otworzył wynik tej potyczki, gdy w 7 minucie wykorzystał złe wybicie piłki przez Maćka Michalczuka i mocnym strzałem pokonała bramkarza Vitasportu. Radość z prowadzenia trwała jednak niecałe 60 sekund – za chwilę sędzia dyktuje rzut wolny, mur złożony z dwóch graczy Lambady rozstępuje się i Janek Szulkowski zdobywa bramkę wyrównującą. Ten gol powoduje, że Vitasport zaczyna się czuć coraz pewniej na boisku i w dobie kilku stworzonych przez siebie okazji, pod koniec pierwszej połowy wreszcie wykorzystuje jedną z nich i na drugą część wychodzi minimalnie prowadząc. Lambada musiała mocno poprawić swoją grę, by marzyć o dogonieniu rywala i w finałowy akt spotkania wchodzi bardzo odważnie, wysoko atakując swojego konkurenta, który w zamian oddaje mu kilka piłek za darmo. Niestety próba ataku pozycyjnego nie była tego wieczora mocną stroną graczy Roberta Biskupskiego. Mimo to udaje się doprowadzić do remisu, gdy w 28 minucie Damian Pypeć wykorzystuje niezdecydowanie bramkarza Vitasportu i z bliskiej odległości wbija piłkę do siatki, zanim Maciek Michalczuk zdołał ją złapać. Wynik 2:2 pozostawia otwarte drzwi do zwycięstwa dla obu ekip. Kluczowy moment spotkania, to z kolei 33 minuta. Żółtą kartkę za faul ogląda Paweł Roguski, a Vitasport wykorzystuje grę w przewadze i przed kulminacyjnym fragmentem pojedynku ma gola zapasu. Lambada stara się po raz drugi wyrównać losy spotkania, ale w tym przypadku zdecydowanie łatwiej było to powiedzieć, niż zrobić. Zespół z Kobyłki nie dopuszczał do zagrożenia pod własną bramką a w 37 minucie zdobył bramkę, która ostatecznie przesądziła kto był w tym spotkaniu lepszy. Tak jak można było się tego spodziewać, dużo było tutaj piłkarskich szachów. Finalnie wygrała więc drużyna, która nie tylko popełniła mniej błędów, ale też potrafiła zrobić użytek z pomyłek przeciwnika. Tym samym Vitasport jest na bardzo dobrej drodze do awansu, z kolei Lambada z tej trasy zjechała. Co nie znaczy, że jeszcze na nią nie powróci.

A najwięcej dramaturgii w pierwszy dzień tygodnia zafundowali nam przedstawiciele Pioruna i FC Górali. Przeczuwaliśmy, że tak może być, bo ilekroć te ekipy wychodzą na nocnoligowy parkiet, to zawsze sporo się na nim dzieje. Nie inaczej było tym razem. Piorun znany jest z tego, że ma kapitalne pierwsze połowy i przeciwko ekipie Marcina Lacha udowadnia to po raz kolejny. Co prawda jeszcze w 12 minucie jest 2:2, ale później w bardzo krótkim odstępie czasu, drużyna z Rembertowa przeprowadza trzy kontry i zdobywa trzy gole! Górale zupełnie nie wyciągali wniosków, tracili piłki w bardzo newralgicznych strefach, brakowało też powrotu do obrony i nie dziwnego, że wynik zaczął im odjeżdżać. Byliśmy jednak przekonani, że chłopaki wrócą jeszcze do gry, szczególnie mając z tyłu głowy, że Piorun drugie 20 minut ma zdecydowanie gorsze niż pierwsze. Obydwie tezy znajdują odzwierciedlenie w boiskowej rzeczywistości. Górale naciskają mocno swoich konkurentów i już po 20 sekundach ich pressing przyniósł pierwszy bramkowy efekt. Ten gol dodaje im animuszu, który powoli zaczyna się przekładać na coraz większą przewagę. W 28 minucie Marcin Lach ładnym strzałem z dystansu pokonuje swojego vis-a-vis Grześka Silickiego i jest już tylko gol różnicy. Drużyna z Sulejówka idzie za ciosem, co w połączeniu z totalnym pogubieniem się ferajny Artura Świderskiego powoduje, że ze stanu 4:5 robi się 7:5! Prowadzący wydają się mieć wszystkie karty w swoim ręku – no właśnie, tak się tylko wydaje. W 33 minucie ich strefa komfortu zostaje naruszona, a wszystko przez samobójcze i zupełnie przypadkowe trafienie Łukasza Brutkowskiego. To nie koniec nieszczęść Górali - w 37 minucie Kamil Wyganowski nie dogaduje się z własnym bramkarzem, na czym korzysta Konrad Orlik, doprowadzając do wyniku 7:7! Co więcej – lada moment piłkę meczową dla Pioruna ma Grzesiek Portasiewicz, lecz brakuje mu precyzji i w dogodnej pozycji posyła piłkę obok słupka. Kończy się więc remisem, który nikogo tutaj nie satysfakcjonował. Ani przed meczem, ani z jego przebiegu, ani też po ostatnim gwizdku. Zadowoleni mogli być jedynie kibice, bo tutaj wystarczyło tylko na chwilę odwrócić głowę, a można było coś ciekawego stracić. Dla aktorów tego widowiska to pewnie jednak żadne pocieszenie.

Skróty wszystkich spotkań czwartej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy asysty, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Wywiady przeprowadziliśmy po piątym spotkaniu, a przepytywani byli Grzesiek Silicki (Piorun) i Mateusz Trąbiński (FC Górale). Obydwie rozmowy można znaleźć na naszym Facebooku, w menu FILMY czyli TUTAJ oraz po kliknięciu na wynik na stronie głównej lub w terminarzu.

Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD (lub wyższą) i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YT - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: