fot. © Google

Opis i skróty piątej kolejki czwartej ligi!

26 stycznia 2019, 15:43  |  Kategoria: Video  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Czwarta liga zapatrzyła się chyba trochę na drugą. Tam również dwa zespoły dość szybko odjechały reszcie stawki i ciężko je będzie z tej drogi zawrócić.

Na początek skupmy się jednak na rywalizacji zespołów, którym promocja raczej nie grozi – Piorun w pierwszym poniedziałkowym starciu podejmował Przepite Talenty. Ci drudzy rozochoceni dobrym występem przeciwko Spoko Loko, wierzyli że będą tutaj w stanie zapunktować i to może nawet za trzy. Warunek był oczywiście prosty – zaprezentować się przynajmniej tak, jak tydzień wcześniej. To się jednak nie do końca udało, a kiepski był przede wszystkim początek meczu w wykonaniu Talentów. Ich morale mocno się obniżyło po bramce straconej w siódmej minucie, później błąd popełnił Michał Pietras i było 0:2, a następnie Jarka Barana pokonała Jan Trzaskoma. Sytuacja zrobiła się nie do pozazdroszczenia, aczkolwiek trochę wiary w serca Przepitych wlało trafienie z rzutu wolnego Kamila Wiśniewskiego. Ten gol, w połączeniu z dobrze znaną opinią o Piorunie, że drugie połowy zawsze ma słabsze niż pierwsze, pozostawiał otwartą sprawę końcowego rozstrzygnięcia. Tyle że na początku finałowej części gry ekipa Artura Świderskiego powróciła do trzy-bramkowej przewagi a nie brakowało jej kolejnych szans, by definitywnie zagrodzić przeciwnikom drogę do sukcesu. Te niewykorzystane okazje dość brutalnie się zemściły – w 32 minucie przebudził się bowiem Mateusz Suchenek, który najpierw chytrym strzałem oszukał Grześka Silickiego, a następnie skutecznie wyegzekwował rzut karny. Będące na fali Przepite nie spuszczały nogi z gazu i w kolejnych minutach nieustannie szukały trafienia wyrównującego. Piorun był wyraźnie wybity z rytmu i gdyby nie to, że w 34 minucie Patryk Cackowski przymierzył niecelnie, to remis mógł się stać rzeczywistością. Zespół z Rembertowa uratował jednak Janek Trzaskoma, który wspólnie z Piotrem Nowickim wyprowadził szybki kontratak, zakończony kluczową dla losów spotkania bramką. Talenty znów musiały grać nie na 100, lecz 120% możliwości, ale poza bramką Kamila Wiśniewskiego, będącą w dużej mierze konsekwencją kartki dla Grzegorza Dąbały, nic więcej nie wskórały. Z perspektywy czasu możemy ocenić, że ich zryw był po prostu spóźniony. Na dobrym poziomie zagrali oni dopiero ostatnie 10 minut – w pozostałej części spotkania, to rywal miał więcej z gry, co zresztą dokumentował golami. A że Piorun po raz kolejny udowodnił, że nie ma instynktu kilera, to o punkty znowu musiał drżeć do ostatnich sekund. Tym razem jednak z happy endem.

Trzech punktów bardzo potrzebowało również Spoko Loko. I to bez względu na klasę przeciwnika, którym był ówczesny lider czwartego poziomu rozgrywkowego – Wściekłe Orły. Ta determinacja wynikała z tego, że Spoko miało na swoim koncie przegraną z Vitasportem i powtórka z rozrywki oznaczałaby niemal pewny koniec marzeń, by na koniec sezonu znaleźć się na miejscach 1-2. Po zespole Arka Choińskiego widać było duże skupienie, ale też wiarę, że przy mądrej grze, tutaj wcale nie trzeba będzie pokłonić się liderowi w pas. I praktycznie całą pierwszą połowę, Spoko Loko rozegrało w sposób taki, jaki sobie zakładało. Skutecznie w obronie, gdzie nie zabrakło trochę szczęścia i z dużą dozą precyzji w ataku, co już w 3 minucie przełożyło się na trafienie Piotra Kwietnia. Ale po Wściekłych nie widzieliśmy wtedy specjalnej nerwowości. Do końca meczu było jeszcze sporo czasu i nie należało podejmować zbyt nerwowych ruchów. Problem zrobił się w 12 minucie, gdy rywale podwyższyli na 2:0. Wtedy trzeba było wreszcie zacząć działać na poważnie, bo chociaż Orły miały dużo wyższy procent posiadania piłki, to na nic konkretnego on się nie przekładał. Przełamanie nastąpiło w 14 minucie, po bramce Michała Alberskiego, a za chwilę obydwa słupki – w jednym strzale – obił Rafał Sosnowski. Napór faworytów trwał, lecz w 17 minucie popełnili oni prosty błąd, zostawiając za dużo miejsca Arkowi Choińskiemu, który idealnie obsłużył Sławka Lubelskiego, a ten dopełnił formalności. Tym samym zespołowi Michała Dębskiego została jedna połowa, by odwrócić losy spotkania, co przy mądrej grze Spoko, wcale nie wydawało się zadaniem prostym. Ale już w 18 sekundzie po wznowieniu gry, Orły dostały prezent od rywali. Sebastian Choiński sfaulował wychodzącego na czystą pozycję Sebastiana Orzoła i sędzia wycenił to na czerwoną kartkę! Wściekli, mimo że początkowo mieli spory kłopot z wykorzystaniem tej przewagi, to w 23 minucie dopięli swego i było tylko 2:3. Sytuacja się skomplikowała, gdy żółty kartonik obejrzał Michał Zimolużyński, ale grając 4 na 4 Orły też dołożyły do swojego dorobku jednego gola i mieliśmy remis. Chwilę później błąd popełnił golkiper Spoko, którego na gola zamienił Paweł Sekita i Loko w nieco ponad siedem minut straciło wszystko to, co wypracowało sobie w pierwszej połowie. Ten mecz zaczął się chłopakom wymykać z rąk i nawet gol na 4:4 Roberta Sawickiego, okazał się jedynie łabędzim śpiewem graczy w zielonych koszulkach. W 31 minucie ładnego gola – jako lotny bramkarz – zdobył Rafał Sosnowski, a gdy lada moment Kuba Chłopik wykorzystał stratę konkurentów i ich pustą bramkę – było po meczu. Orły nie wypuściły już tego spotkania, choć mocno zlekceważyły końcówkę meczu i na pięć sekund przed końcem straciły gola na 8:7. Było to jednak bez znaczenia. Celem były przy punkty, które udało się zgarnąć, choć gra daleka była od ideału. Można nawet zastanawiać się, czy to wszystko skończyłoby się tak samo, gdyby nie tyle prezentów ze strony rywali. Ale wpierw trzeba przeciwnika zmusić do ich zrobienia, a następnie je wykorzystać. I tak właśnie pokrótce wyglądała droga Wściekłych do arcyważnego zwycięstwa.

Triumf Orłów stał się jeszcze cenniejszy w około godzinę po zakończeniu ich spotkania. Dlaczego? Otóż sensacyjnej porażki z Sokołami doznała Lambada. Grająca bez swoich dwóch czołowych napastników Filipa Gaca i Bartka Noiszewskiego, drużyna Roberta Biskupskiego i tak była skazywana tutaj na wysokie zwycięstwo, tym bardziej, że zielonkowscy weterani po raz drugi z rzędu zjawili się na mecz bez zmian! W czwartej kolejce skończyło to się bardzo źle, bo przegrali różnicą ośmiu goli i teraz wydawało się, że czeka ich podobny scenariusz. Ale już pierwsze minuty dały do zrozumienia, że Lambada może mieć tutaj problem. W grze tej ekipy zupełnie nie było pomysłu jak dobrać się do skóry rywalom. Nawet jeśli udało się stworzyć jakieś zagrożenie pod bramką Krzyśka Karolaka, to bardziej wynikało ono z przypadku, wygranej „przebitki”, niż z rozegranej akcji, gdzie każdy od początku do końca wiedział co ma robić. Sokoły grały natomiast bardzo prosto – gdy tylko wciągnęły konkurentów na swoją połowę, to przejmując piłkę, uruchamiały Maćka Makarowa. Ta taktyka sprawdziła się raz w pierwszej odsłonie, chociaż okazji było więcej. Lambadzie sytuacji też nie brakowało, co ostatecznie pozwoliło jej wyjść z opresji w tej części gry i oczekiwać finałowej przy stanie 2:1. Kluczem było wyrobienie sobie dwubramkowej przewagi, ale grę ekipy w granatowych koszulkach cechowała nieudolność. Zawodnicy nie potrafili wykorzystywać nawet sytuacji sam na sam z bramką, co zasłużenie spotkało się z karą wymierzoną przez Rafała Kusiaka i spółkę. Sokoły broniły się całym zespołem i robiły to na tyle skutecznie, że poziom frustracji w obozie faworytów wzrastał. Zaczęły się pośpiech i nerwy, a że te nie są dobrymi doradcami, mieliśmy przykład w ostatnich minutach spotkania. Lambada biła w głową w mur, a Sokoły – przy aplauzie publiczności – skutecznie kontrowały, prowadząc w pewnym momencie już 4:2! I swojej szansy z rąk nie wypuściły, niemal w ostatnich sekundach stemplując własne zwycięstwo i odprawiając trzeci zespół w tabeli z kwitkiem. I pewnie wiele razy, przy okazji każdego zwycięstwa Sokołów pisaliśmy, że wygrali dzięki mądrości. Tutaj również to ten element zdecydował o trzech punktach i o tym, że Lambadzie czkawka z tym związana będzie towarzyszyła już do końca sezonu.

Po tym jak wreszcie przełamały się Sokoły, podobna misja przyświecała Góralom. Oni, chociaż grają naprawdę przyjemnie dla oka, jak na razie wyłącznie remisowali lub przegrywali, lecz z wyraźnie dołującym ostatnio Coco Jambo, byli lekkimi faworytami. A stali się jeszcze większymi, gdy tylko zobaczyliśmy jakim składem przyjechali na ten mecz – był on bardzo zbliżony do optymalnego, a nie zabrakło też Daniela Dylewskiego. To nie była dobra informacja dla Kokosów. Tym bardziej, że wiele drużyn już wie, iż na zespół braci Chacińskich warto od samego początku „nacisnąć”, bo wtedy łatwo się gubi. Marcin Lach tę lekcję zdaje się odrobił, bo gdy tylko wybrzmiał pierwszy gwizdek, zawodnicy w białych koszulkach błyskawicznie pokazali kto tu rządzi i jeszcze przed upływem sześciu minut prowadzili 3:0. No ale później coś się zacięło. Była to zresztą odpowiedź na pytanie, czemu Górale nie byli w stanie do tego momentu wygrać żadnego spotkania. Oni po prostu (jeszcze?) nie potrafią zachować odpowiedniej koncentracji przez pełne 40 minut. Tutaj również wysoko prowadzili, po czym stracili dwa gole pod rząd, a w 24 minucie mieliśmy już remis 4:4! Później wszystko wróciło jednak do normy i od tego momentu gracze z Sulejówka zdobyli pięć bramek w serii, przez co z tego spotkania zrobił nam się strzelecki festiwal. Pod koniec ledwo nadążaliśmy z zapisywaniem wszystkich trafień, bo łącznie było ich aż 19! Nie wystawia to defensywom jednego i drugiego zespołu najlepszej laurki, a dla Kokosów to już drugie spotkanie w tym sezonie, gdzie tracą dwucyfrową liczbę bramek. Gra wybitnie im się ostatnio nie układa i tutaj też, gdyby nie pomoc bramkarza przeciwników, który nie miał najlepszego dnia, to nie wiemy, czy nawet połowę z tego sześciobramkowego dorobku zdołaliby zebrać. Jeśli ich dyscyplina taktyczna, czyli trzymanie się swoich pozycji, bliskie krycie przeciwnika czy powrót do obrony nie poprawi się w najbliższym czasie, to krytycznie oceniamy ich szansę, by nie zająć ostatniego lub przedostatniego miejsca w tabeli. Góralom to nie grozi, chociaż zdziwilibyśmy się, gdyby po poniedziałkowej potyczce, byli z siebie w pełni zadowoleni. Cieszyć może głównie zwycięstwo, bo lista rzeczy do poprawy w grze jest jeszcze długa.

A nie lada wyzwanie czekało w ostatnim meczu piątej kolejki czwartej ligi Maximusa. Ekipa Grześka Cymbalaka musiała stawić czoła Vitasportowi, który ani myślał żeby się tutaj potknąć i żeby oddać Wściekłym Orłom palmę pierwszeństwa. Tak naprawdę, to ten mecz można podzielić na dwie równe połowy – w pierwszej, póki Maximus miał jeszcze siłę, to jakoś to wyglądało, ale w drugiej, gdy zaczął „oddychać rękawami”, to jedynym pytaniem było, czy uda mu się uniknąć dwucyfrówki. Niestety nie pierwszy już raz ten zespół ma problemy kadrowe a rywalizacja z tak szybkimi i wybieganymi chłopakami, kosztuje przecież mnóstwo energii – zwłaszcza, jeśli chce się powalczyć o dobry wynik. I te premierowe 20 minut były jeszcze całkiem niezłe. Może nawet znacznie lepsze pod kątem wyniku, bo strata wynosiła tylko dwie bramki, niż gry. Nie da się bowiem ukryć, że gdyby Vitasport miał lepiej ustawiony celownik, to na trzech trafieniach z jego strony na pewno by się tutaj nie skończyło. Obóz Janka Szulkowskiego dwukrotnie obił słupek, kilka razy podszedł do sprawy zbyt nonszalancko, a w pozostałych przypadkach dał się wykazać Maćkowi Jędrzejkowi. Maximus atakował dużo rzadziej, a jeśli już, to głównie za sprawą dalekich przerzutów w kierunku Adama Drewnowskiego, który od czasu do czasu wygrywał te górne piłki i zagrażał Maćkowi Michalczukowi. Tak jednak nie można było grać całe spotkanie i w drugiej połowie, która rozpoczynała się przy stanie 1:3, w pewnym momencie było już 1:10. Maximus gdyby mógł, to rzuciłby ręcznik na parkiet i po prostu podziękował, no ale niestety – trzeba było dotrwać do ostatniego gwizdka. Te finałowe minuty były w sumie nie najgorsze dla przegranych, bo zdobyli w nich dwa gole tracąc jednego, co zamknęło rezultat w postaci 11:3. Tak to chyba musiało się skończyć ze względu na zaistniałe okoliczności, ale Maximusowi nie można odmówić chęci. Nie był to mecz oddany za bezcen i nawet gdy wynik zaczął odjeżdżać, żaden z zawodników czerwonego dywanu do własnej bramki rywalom nie rozwijał. Tę porażkę chyba i tak należało wkalkulować i najważniejsze, by dużo szerszą kadrę niż w ostatni poniedziałek, zebrać wtedy, gdy rywal będzie w zasięgu. Vitasport nie był, przez co i ta porażka snu z powiek raczej Maximusowi spędzać nie powinna.

Skróty wszystkich spotkań czwartej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy asysty, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Wywiady przeprowadziliśmy po piątym spotkaniu, a przepytywani byli Grzesiek Cymbalak (Maximus) oraz Maciej Michalczuk (Vitasport.pl). Obydwie rozmowy można znaleźć na naszym Facebooku, w menu FILMY czyli TUTAJ oraz po kliknięciu na wynik na stronie głównej lub w terminarzu.

Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD (lub wyższą) i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YT - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: