fot. © Google

Opis i skróty piątej kolejki drugiej ligi!

27 stycznia 2019, 11:40  |  Kategoria: Video  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Gdy skończył się ostatni środowy mecz drugiej ligi, obiektywnie stwierdziliśmy, że był to dzień bez historii. Praktycznie wszystkie spotkania były jednostronne, chociaż niektóre pary wydawały się być dość wyrównane.

Zdecydowanego faworyta nie miała np. pierwsza środowa potyczka między Progresso a Tuba Juniors. Ci pierwsi zaliczyli już w tym sezonie dwie wpadki i mimo że rywalizowali z zespołem będącym w tabeli znacznie niżej, to niczego tutaj nie można było przesądzać. Ale zespół z Radzymina wreszcie zagrał na poziomie, do którego przyzwyczaił nas choćby w poprzednim sezonie. Progresso błyskawicznie dało do zrozumienia swoim przeciwnikom, że nie mają tutaj czego szukać i już po 90 sekundach gry, Adrian Płócienniczak i spółka wygrywali 2:0. Ich atutem była przede wszystkim skuteczność – jak już zdążyliście zobaczyć po golu-kuriozum Marcina Jadczaka, do siatki dawnej Bomba Boys wpadało nawet to, co leciało na rzut rożny. Z kolei Tuba była dramatycznie nieskuteczna – dość powiedzieć, że w pierwszej połowie przybysze z Rembertowa zaliczyli dwa słupki, a przy stanie 1:4 nie wykorzystali rzutu karnego – intencje Pawła Długołęckiego wyczuł Karol Zalewski. Także druga połowa zaczęła się od dwóch sytuacji, po których gracze Juniors łapali się za głowy, bo najpierw obili poprzeczkę a potem – już po raz trzeci – słupek. Gdy doliczymy im fakt, że od 23 minuty nie potrafili też wykorzystać gry w przewadze, po żółtej kartce dla Kamila Żmijewskiego, to mamy jak na tacy, dlaczego nie byli w stanie zagrozić tutaj swoim konkurentom. A Progresso punktowało – w 34 wynik brzmiał już 8:1 i dopiero od tego momentu Tuba przypomniała sobie, jak się zdobywa bramki i w samej końcówce co nieco poprawiła rezultat, który wybrzmiał ostatecznie 8:4. Może, gdyby przegranym udało się zamienić na gole przynajmniej co drugą stwarzaną przez siebie okazję, to tutaj byłoby ciekawe. A tak – niemal każde pudło spotykało się z ripostą w postaci bramki dla ekipy z Radzymina i marzenia o punktach pozostały jedynie mrzonką. Po raz kolejny dawnych Bomba Boys możemy więc pochwalić jedynie za chęci, ale wyłącznie nimi statusu drugoligowca utrzymać się nie da. Tutaj potrzebne są punkty.

Powyższe zdanie jak ulał pasuje też do innej ekipy z dołu tabeli – Antykwariatu. Drużyna Łukasza Głażewskiego miała jednak dość realną szansę by wierzyć, że jej kiepska passa wreszcie zostanie zakończona i przeciwko Ormedowi uda się otworzyć dorobek punktowy. Niestety – już przed pierwszym gwizdkiem to zadanie nabrało dodatkowych trudności. Po pierwsze – Antykwariat nie dysponował swoim najlepszym zawodnikiem, czyli Pawłem Madejem, z kolei Ormed miał najmocniejszy możliwy skład – lepszy nawet od tego, który potrafić zremisować z Progresso. To układało nam się w jedną całość i byliśmy niemal pewni, że to miejscowi wyjdą z tej rywalizacji zwycięsko. Utwierdziła nas w tym pierwsza połowa, w której Ormed między 8 a 15 minutą zdobył trzy bramki pod rząd i miał ten mecz pod kontrolą. Wymsknęła mu się ona dosłownie w ostatnim fragmencie pierwszej części gry, gdy żółtą kartkę zobaczył Daniel Wiórkowski a Antykwariat wykorzystał grę w przewadze i zmniejszył stratę do dwóch trafień. To wprowadziło trochę nerwowości w szeregi ekipy Piotrka Dudzińskiego, co przełożyło się na początek drugiej części meczu. W 26 minucie bramkę kontaktową zdobył Tomek Terpiłowski i w tym momencie wszystko było jeszcze możliwe. Goniącym nie przeszkodziła nawet żółta kartka dla Adama Sochy, bo udało im się wyjść bez szwanku mimo gry o jednego mniej, choć przeciwnik kilka dobrych okazji zdołał sobie stworzyć. Antykwariat też nie odpuszczał i od czasu do czasu zagrażał Wojtkowi Kołodziejczykowi, aczkolwiek bez efektów. W 36 minucie graczy w niebiesko-czarnych koszulkach spotkało jednak najgorsze – tor lotu piłki, która po strzale Patryka Pikulskiego absolutnie nie leciała w bramkę, zmienił Kamil Deptuła. To totalnie zaskoczyło Łukasza Głażewskiego, który nie miał szans na skuteczną interwencję i Ormed mógł ze spokojem oczekiwać końcówki spotkania. Ta, mimo kilku prób ze strony Antykwariatu, nic już w wyniku nie zmieniła i przegrywający po raz piąty z rzędu musieli po ostatnim gwizdku pogratulować swojemu konkurentowi. Znów niby byli blisko, niby różnica bramek wyniosła tylko dwie, lecz co z tego, skoro ich sytuacja w tabeli jak była fatalna, tak nadal jest. Ich szczęście polega na tym, że najgroźniejsi rywale w walce o utrzymanie też nie punktują, przez co nadal jest szansa, by się utrzymać. Ormed w tej kwestii zrobił natomiast milowy krok i jeśli kadrowo w kolejnych spotkaniach również będzie wyglądał tak jak w ostatnią środę, to nawet czwarte miejsce leży spokojnie w jego zasięgu.

Miejsce poza podium zupełnie nie interesuje za to Dar-Maru. Ekipa Norberta Kucharczyka na razie nie daje szans kolejnym przeciwnikom, a teraz na jej drodze stanęło JSJ. Wyobrażaliśmy sobie, że będzie to starcie w którym faworyci zostaną zmuszeni do maksymalnego wysiłku, lecz okoliczności przedmeczowe tę tezę podważyły. Deweloperzy przyjechali bowiem na mecz z wiceliderem tabeli bez zmian i w ciemno mogliśmy założyć, że to spotkanie zakończy się ich porażką. Piszemy to oczywiście z całym szacunkiem dla tych, którzy tego dnia reprezentowali barwy JSJ, ale grając w pięciu można się pokusić o dobry wynik z ligowym outsiderem, a nie potentatem. O ile więc początek spotkania był jeszcze w wykonaniu Sebastiana Zakrzewskiego i spółki obiecujący, bo udało się nawet objąć prowadzenie i stworzyć kilka groźnych sytuacji pod świątynią bramkarza przeciwników, to im dalej, tym po graczach w niebieskich koszulkach widać było coraz większe zmęczenie. Dar-Mar zaczął to wykorzystywać mniej więcej od 10 minuty, bo właśnie wtedy doprowadził do wyrównania i od tego momentu panował już na placu w sposób niepodważalny. Zaczęło to przynosić wymierne efekty w postaci kolejnych trafień – dwa z nich były autorstwa Dominika Ołdaka, który przy okazji udowodnił, jak bardzo jest potrzebny zespołowi z Kobyłki. Goli mogło być zresztą więcej, bo Dar-Mar dwukrotnie obił też słupek, przez co pierwsza połowa zakończyła się na wynikiem 3:1. W drugiej już na początku faworyci dołożyli do swojego dorobku trzy trafienia i emocje się skończyły. Wszystko co działo się później, nie miało żadnego wpływu na przydział punktów i możemy jedynie żałować, że na taki mecz ekipie JSJ nie udało się zebrać najsilniejszej kadry. Oczywiście nie gwarantowałaby ona sukcesu, ale postawiłaby rywalom znacznie wyżej poprzeczkę. A tak, mimo początkowych nerwów, Dar-Mar zrobił swoje i nawet się przy tym specjalnie nie zmęczył.

Po trzech spotkaniach, gdzie emocji było jak na lekarstwo, liczyliśmy że ciśnienie choć trochę podwyższą nam przedstawiciele Łabędzi i MK-BUDu. To był bardzo ważny mecz szczególnie dla tych drugich, bo miał on nam odpowiedzieć na pytanie, czy Budowlani są już na poziomie który gwarantuje im wyrównaną batalię z zespołem ze ścisłej czołówki. Kompletną odpowiedź na to pytanie poznalibyśmy wtedy, gdyby MK-BUD dysponował pełnym składem, a niestety w środę nie mógł skorzystać choćby z Kamila Śliwowskiego. To jednak nie mogło być żadnym usprawiedliwieniem. Tutaj trzeba było wyjść na plac, dać z siebie 100% i liczyć, że to wystarczy do nawiązania równorzędnej rywalizacji. Ale ponieważ znamy już przebieg i końcowy wynik tej potyczki, to wiemy, że ta sztuka Budowlanym się nie powiodła. Trudno jednoznacznie stwierdzić, co zadecydowało o tym w największym stopniu, lecz w naszym przekonaniu Łabędzie są na tę chwilę po prostu lepszą drużyną. I mniej więcej od drugiej częściej pierwszej połowy zaczęły to udowadniać, bo wynik ze stanu 0:0 dość szybko zmienił się na 2:0, a mogło być wyżej, bo raz ekipę Kacpra Kraszewskiego uratował słupek, a raz piłkę z linii bramkowej wyekspediował Karol Urbaniak. Dwa gole przewagi pozwoliły prowadzącym na dość spokojną grę, a ponieważ w 19 minucie żółtą kartkę zobaczył Bartek Roguski, to Detox na wszelki wypadek powiększył rozmiary swojego prowadzenia do przerwy i był na prostej drodze do zdobycia trzech punktów. Kij w szprychy, chociaż chyba trafniej byłoby napisać, że gałązkę, w 22 minucie wrzucił im jednak Bartek Roguski, zmniejszając nieco straty, ale jeśli ktoś myślał, że to początek remontady w wykonaniu MK-BUDu, to był w błędzie. Potwierdziły to kolejne minuty czy nawet sekundy, bo w odstępie niecałych 40-stu, dwa gole dla faworytów zainkasował Marcin Czesuch i wtedy nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, że niespodzianki tutaj nie zobaczymy. Przegrywający chyba też pogodzili się z faktem, iż nie będzie ich stać na chociażby remis, przez co wynik zaczął im dość mocno odjeżdżać. W pewnym momencie istniało nawet ryzyko dwucyfrówki, bo Łabędzie miały już na liczniku osiem goli, z kolei rywale wciąż pozostawali przy jednym. Było to jednak delikatne zakłamanie rzeczywistości, bo gracze w czarnych koszulkach też stwarzali sobie sytuacje, lecz marnowali je na potęgę. Dopiero niemal w ostatniej akcji meczu przełamał się Rafał Roguski, co zamknęło wynik spotkania w stosunku 8:2. Nie tak wyobrażaliśmy sobie tę potyczkę. Wygląda na to, że MK-BUD dzieli jeszcze spora odległość od ligowych faworytów, nawet jeśli jest ona mniejsza, niż przed kilkoma tygodniami. Co do Łabędzi, to zagrały przede wszystkim odpowiedzialnie – w porównaniu do potyczki z Dar-Marem udało się uniknąć prostych błędów i tyle wystarczyło, by nawet przez chwilę nie trzeba się było martwić jak to się wszystko skończy.

A totalnie jednostronną potyczką zakończył się ostatni środowy mecz. AGD Marking zgodnie z założeniami niemal przejechał się po Ryńskich Development, choć nie ukrywamy, iż mieliśmy nadzieję, że przebieg tego spotkania będzie inny. Liczyliśmy, że Kamil Ryński i spółka będą w stanie znacznie dłużej niż przez kilka minut utrzymać na tablicy świetlnej bezbramkowy remis, bo wtedy być może wprowadziłoby to lekką nerwowość w obozie przeciwnika. Nic z tego – mecz ledwo się rozpoczął, Ryńscy zdołali popsuć jedną dobrą okazję, po czym szybko przyjęli dwa ciosy i było po herbacie. Od tej chwili byli niemal zupełnie bezradni, w pierwszej połowie już ani razu nie zagrozili Rafałowi Kreduszyńskiemu, podczas gdy ich bramkarz musiał być non stop w grze, bo AGD miało sporą ochotę poprawić swoje statystyki. Do przerwy było już 4:0, po niej błyskawicznie zrobiło się 6:0 i w związku z tym pytania były dwa – czy przegrywającym uda się tutaj uniknąć dwucyfrówki i jednocześnie - czy chociaż raz zdołają znaleźć sposób na golkipera drużyny ze Słupna. Co do pierwszej kwestii, to nie dali rady – łącznie stracili bowiem dwanaście goli. W drugiej spisali się trochę – w 25 minucie po naprawdę ładnej akcji Kamil Ryński otworzył ich dorobek bramkowy, a później jeszcze dwa razy zmusili przeciwników do wznowienia gry od środka. Oczywiście te trzy gole były jedynie marnym pocieszeniem, bo porażka różnicą dziewięciu trafień chluby im nie przynosi. Ale tak to musiało się skończyć, bo tego wieczora te ekipy dzieliła różnica przynajmniej klasy. Obydwie mają zresztą zupełnie odmienne cele na ten sezon i na parkiecie nie dało się tego nie zauważyć.

Skróty wszystkich spotkań drugiej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy asysty, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Wywiady przeprowadziliśmy po piątym spotkaniu, a przepytywani byli Marcin Pszczółkowski (AGD Marking) i Kamil Ryński (Ryńscy Development). Obydwie rozmowy można znaleźć na naszym Facebooku, w menu FILMY czyli TUTAJ oraz po kliknięciu na wynik na stronie głównej lub w terminarzu.

Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD (lub wyższą) i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YT - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: