fot. © Google

Opis i magazyn 2.kolejki czwartej ligi!

14 grudnia 2019, 13:39  |  Kategoria: Video  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Mojej Kamandzie już przypinaliśmy ordery po inauguracyjnej kolejce. Ale Maximus pokazał, że ekipa Kamila Nowaka musi być czujna, bo nikt nie odda jej punktów za darmo.

A żadnego "oczka" w swoim dorobku nie mają jeszcze Bad Boys 2. Złych Chłopców na pewno nie rozpieścił terminarz i już na początku trafili oni na dobre ekipy, no ale to zero po stronie zdobyczy na pewno nie boli tak, jak sama gra. Bo ta wciąż jest bardzo daleka od tego, co przybysze z Ostrówka prezentowali przed rokiem. Zauważmy, że oni żadnego spotkania w trzeciej lidze nie oddali za darmo, natomiast w ostatni poniedziałek przegrali z AutoSzybami różnicą aż siedmiu trafień! To musiało się tak skończyć, bo już początek meczu zapowiadał kiepskie perspektywy na pozytywne rozstrzygnięcie. Przeciwnicy grali dużo szybciej piłką, łatwo dochodzili do okazji podbramkowych i już po trzech minutach prowadzili 2:0. Bad Boys w miarę szybko odrobili część strat, mecz się nawet trochę wyrównał, ale potem znowu dwa szybkie gole ekipy Kamila Wiśniewskiego i już wtedy było jasne, że AutoSzyby są na prostej drodze do pierwszego zwycięstwa w sezonie. Źli Chłopcy starali się jeszcze powalczyć, pod koniec pierwszej części znowu zmniejszyli straty, ale ten wynik był lepszy niż gra. Potwierdziła to druga połowa. Szyby co prawda początkowo zmarnowały w niej wiele okazji, ale gdy Tomek Mikusek przełamał strzelecki impas, to kolejne gole zaczęły padać hurtowo. Obrońcy Bad Boys nie nadążali za szybkimi napastnikami konkurentów i istniało nawet zagrożenie, że skończą ten mecz z dwucyfrówką. To że tak się nie stało, było chyba jedynym pozytywem ze strony ekipy z Ostrówka. Ten zespół nie wszedł jeszcze na właściwe dla siebie obroty i tak jak wspomnieliśmy – bardzo daleko mu do tego, co prezentował w dwunastej edycji. Nie twierdzimy, że to wystarczyłoby do punktowania, ale przynajmniej zawodnicy nie schodziliby z boiska rozczarowani swoją postawą. Natomiast AutoSzyby zagrały w tym spotkaniu bardzo solidnie, szybko narzucając własne warunki gry i to zaowocowało sukcesem. Potwierdza się to, co pisaliśmy o nich przed startem rozgrywek – jak na czwartoligowe warunki to mocna drużyna, która po tym zwycięstwie będzie miała apetyt na kolejne. A warunków do ich zdobywania, także jej nie brakuje.

Równie jednostronne widowisko mieliśmy obejrzeć w kolejnej parze – faworyzowana Moja Kamanda podejmowała Maximus. Z jednej strony wiedzieliśmy, że Maximus to drużyna doświadczona, która ma sporo atutów, ale w rywalizacji z młodszymi, wybieganymi i zgranymi przeciwnikami, ich umiejętności raczej okażą się za małe. Ale przez długi czas wydawało się, że będzie odwrotnie. Ekipa Grześka Cymbalaka zagrała bowiem w sposób perfekcyjny premierowe 20 minut. Dobra obrona, wykorzystywanie błędów rywala i skuteczne wybijanie go z uderzenia. To wszystko spowodowało, że po pierwszej połowie Maximus prowadził 2:0! A mógł spokojnie wygrywać wyżej, bo w naszej rozpisce widzimy jeszcze strzał w słupek, niewykorzystaną okazję Michała Kaźmierskiego (który jako bramkarz przeszedł praktycznie całe boisko i o mało nie zdobył gola!) a było też kilka innych okazji, które można było zamienić na kolejne trafienia. W tej odsłonie Moja Kamanda grała bardzo słabo, nic się tej ekipie nie układało i zaczęliśmy się zastanawiać, skąd ten regres. W przerwie chłopaki na pewno powiedzieli sobie kilka ostrzejszych słów, chociaż i druga połowa mogła się dla nich rozpocząć najgorzej jak tylko mogła, bo niewiele zabrakło, żeby po strzale Adama Kubickiego zrobiło się 0:3 (piłka trafiła w słupek!). Faworyci w końcu wzięli się jednak w garść. Jasnym było, że tak źle jak do tej pory nie mogą grać przez całe spotkanie i w 26 minucie worek z bramkami wreszcie udało im się rozwiązać. Szybko doprowadzili do remisu, ale gdy wydawało się, iż kolejne gole są tylko kwestią czasu, mecz znowu się wyrównał. Maximus czuł, że jeśli uda mu się zdobyć bramkę na 3:2, to jeszcze tutaj powalczy, ale gdy wynik zrobi się odwrotny, to ciężko będzie wrócić do spotkania. Na jego nieszczęście sprawdził się ten drugi scenariusz. To rywale zdobyli kluczową bramkę dla losów meczu, chociaż chwilę po jej zdobyciu żółtą kartkę zobaczył Kacper Smoderek i przegrywający mieli jeszcze szansę, by coś tutaj zdziałać. Ale grając w przewadze zamiast gola zdobyć, to go stracili, co definitywnie pozbawiło ich wiary w możliwość zainkasowania tutaj choćby punktu. W końcówce oddali już zupełnie pole gry i przegrali aż 2:7. Wynik ten był absolutnie nieproporcjonalny do wydarzeń boiskowych, bo Moja Kamanda najadła się tutaj sporo strachu i musiała włączyć „turbo”, żeby odwrócić losy pojedynku. To co stało się w pierwszych 20 minutach powinno jednak zostać poddane gruntownej analizie, bo gdyby wtedy rezultat był z perspektywy tego zespołu wyższy, to mogło się to skończyć różnie. Dlatego też mimo porażki, brawa należą się dla Maximusa. Podopieczni Grześka Cymbalaka postawili bardzo duży opór i dali sygnał innym ekipom, że z Kamandą można powalczyć. A to dobra informacja nie tylko dla reszty stawki, ale i dla całej ligi. 

A po laniu, jakie na inaugurację otrzymali gracze Bud-Maru, w drugiej kolejce ten zespół trochę się zrehabilitował i pokonał 6:3 AKS. Celowo użyliśmy sformułowania „trochę”, bo cały czas stoimy na stanowisku, że ta drużyna potrafi grać lepiej, niż zaprezentowała to (mimo zwycięstwa) przeciwko graczom Piotrka Biskupskiego. I udowodnił to początek tego starcia, gdzie Bud-Mar zastosował wysoki pressing, szybko odbierał piłkę przeciwnikom i już po kwadransie prowadził 5:0. Okazji było zresztą więcej, ale kilka razy dobrymi paradami popisywał się Rafał Boruciak. No właśnie – dlaczego więc w ten sposób zespół ze Słupna nie grał przez cały mecz? Być może był tak pewny, że nic mu się tutaj nie stanie, że spuścił z tonu. AKS długo nie był jednak w stanie tego wykorzystać, a gdy w 23 minucie Kamil Ciak nie zamienił na bramkę 200% okazji, to wyobrażaliśmy sobie, że powrócą demony z pierwszego spotkania tej drużyny, gdzie też szans nie brakowało, a bramka dla nich nie padła. Na szczęście ten czarny scenariusz się nie sprawdził – chwilę po zmarnowanej „setce”, Kamil Ciak zapisał się w annałach swojego zespołu jako zdobywca pierwszego, historycznego trafienia dla tej drużyny w rozgrywkach Nocnej Ligi. Ten gol znaczył zresztą więcej niż tylko wpisanie się do annałów, bo pozwolił i jemu i jego kolegom uwierzyć, że tutaj nie wszystko jeszcze stracone. Za chwilę ten sam zawodnik zdobywa kolejną bramkę, a potem do wyniku 3:5 doprowadza Marcin Rybak. Bud-Mar powoli zaczyna się orientować, że jak za chwilę nie wciśnie pedału gazu, to może się to dla niego źle skończyć, ale grając przez tak długi okres w sposób mało zdecydowany, trudno mu było przestawić się i powrócić do tego, co prezentował na początku. To o mało nie skończyło się nerwową końcówką, bo w 39 minucie AKS zaliczył trafienie w słupek! Ostatecznie wszystko skończyło się jednak po myśli graczy w niebieskich koszulkach, którzy po trafieniu Dawida Jeznacha, przypieczętowali zdobycie całej puli. Stwierdzenie, że ten sukces urodził się w bólach byłoby przesadą, ale gdyby zawodnicy Bud-Mar mieli więcej cierpliwości i doświadczenia, to stempel na umowie dotyczącej trzech punktów postawiliby znacznie szybciej. Ale zwycięzców się nie sądzi. Co do AKSu to brawa za drugą połowę, która pokazała, że chłopaki „jak chcą, to potrafią”. Najważniejsze, że wreszcie się przełamali w kwestii zdobywania bramek i na pewno spadł im z tego powodu duży ciężar z pleców. A bez niego powinno być im łatwiej, aby już niedługo przekroczyć kolejną granicę – tym razem pierwszego punktu.

Na przeciwległym biegunie co AKS jest Copa FC. Po dwóch seriach spotkań ekipa braci Marcinkiewicz ma komplet punktów, a w poniedziałek odprawiła z kwitkiem HandyMan Elewacje. To było dość specyficzne spotkanie, bo chyba już po pierwszej połowie powinno tutaj być „pozamiatane”. HandyMan wyglądał w tej części gry bardzo blado i w naszych notatkach nie znajdujemy ani jednej informacji, by poważniej zagroził bramce strzeżonej przez Darka Wasia. Z kolei Copa w miarę regularnie stwarzała zagrożenie po drugiej stronie boiska i jak na to, co działo się na boisku, prowadziła po 20 minutach zbyt nisko – tylko 2:0. Wynik o bramkę wyższy był absolutnym minimum, zwłaszcza, że w 18 minucie rzutu karnego nie wykorzystał Przemek Gronek. No i gdy wszyscy pewnie myśleli, iż w drugiej połowie nic się tutaj nie zmieni, to jej początek był absolutnie zaskakujący. HandyMan w końcu się przebudzili, szybko zmniejszyli straty, a w 27 minucie doprowadzili do wyrównania! Wystarczyły im dwie akcje, po których zdobyli dwa gole i mecz zaczął się od początku. Co więcej – Copa jeszcze przez kilka minut pozostawała w szoku w związku z tym co się wydarzyło i o mało sama nie musiała odrabiać strat! W 29 minucie HandyMan zaliczył bowiem uderzenie w słupek i gdyby Kamil Dybek miał więcej szczęścia, to zapach niespodzianki uniósłby się w powietrzu. A tak za chwilę wszystko wróciło do normy. Copa w 32 minucie wykorzystała błąd w rozegraniu piłki przez rywali i golem na 3:2 przywróciła sobie spokój. Lada moment kolejne nieporozumienie w szeregach oponentów i jego beneficjentem był tym razem Sebastian Sasin. Po tym trafieniu stało się jasne, że trzy punkty pojadą do Klembowa, ale tak na wszelki wypadek, zwycięzcy dorzucili do koszyczka jeszcze dwa trafienia i wygrali ostatecznie 6:2. Z jednej strony – ten sukces mógł być dużo bardziej okazały, bo zawodnicy w zielonych koszulkach byli po prostu lepsi. Ale krótki fragment na początku drugiej połowy omal nie wywrócił tego starcia do góry nogami. Triumfatorzy powinni wyciągnąć z tego wnioski, bo zespół bardziej doświadczony niż HandyMan, mógłby nie wypuścić takiej okazji z rąk. No ale właśnie – zespołowi Krzyśka Smolika wciąż jeszcze trochę brakuje, by móc go nazwać klasowym. To co rzuca się w oczy, to również brak wystarczającej siły rażenia. Przydałby się tu jakiś rasowy napastnik, który wziąłby na siebie grę i trochę porozbijał defensywę przeciwnika. Bo same chęci, to nawet na czwartą ligę, może być za niestety mało...

A jak na koniec meczowego dnia wypadły zespoły, które w debiucie w NLH wygrały swoje mecze? Jasnym było, że teraz jedna z tych ekip będzie musiała zaznać smaku goryczy porażki i uczciwie mówiąc, ten scenariusz rezerwowaliśmy raczej dla Joga Bonito. Z prostej przyczyny – Las Vegas dobrze zaprezentowało się z Bad Boys i skoro ekipa Grześka Dąbały pewnie wygrała z doświadczonym ligowcem, to tutaj także była faworytem. I nie zawiodła. Ale podobnie jak w kilku innych meczach tego wieczora, to starcie też miało różne fazy. Pierwsza to zdecydowana przewaga Las Vegas. Ten zespół szybko wszedł na wysokie obroty, co chwilę zatrudniał Darka Wasiluka do interwencji i chociaż golkiper Jogi początkowo wychodził z tych opresji zwycięsko, to wszystkich okazji wybronić nie mógł. Po dziesięciu minut wynik brzmiał już 2:0 dla Parano, ale to chyba trochę uśpiło czujność prowadzących, bo druga część pierwszej połowy to zdecydowanie lepsza gry Bonito. I od razu naznaczona golami – najpierw do siatki trafia Piotrek Miętus, potem Adrian Poniatowski, a naprawdę niewiele zabrakło, by jeszcze przed przerwą, ekipa Bartka Brejnaka prowadziła! To wszystko rodziło pytanie, jak będzie wyglądała finałowa część spotkania. Tutaj kluczem mogła być bramka na 3:2 i w 26 minucie zainkasował ją Konrad Orlik. Ten gol spowodował, że Las Vegas wrócili do tego, co prezentowali na początku spotkania, a potem w odstępie dosłownie kilkudziesięciu sekund zaserwowali konkurentom „dwupak” i ze stanu 3:2 zrobiło się 5:2. Joga dzielnie walczyła, by jeszcze wrócić do tego spotkania, ale jedyne na co było ją stać, to honorowe trafienie jakie zdobył Maciek Pasek. Postawa tego gracza mogła się zresztą podobać, ale problem Jogi polegał na tych, że w obozie przeciwników zawodników na podobnym poziomie było dużo więcej. Dlatego też sukces Las Vegas był zasłużony. Tydzień temu pisaliśmy zresztą, iż Grzesiek Dąbała postarał się ze składem i teraz to potwierdzamy. Parano mają fajną i wyrównaną kadrę, która będzie walczyła o podium. Joga dobitnie się o tym przekonała, aczkolwiek szkoda, że w jej szeregach zabrakło Tomka Kozłowskiego, bo gracza z taką charakterystyką jak on, trochę ferajnie Bartka Brejnaka brakowało. Cóż – mówi się trudno i trzeba się skoncentrować na kolejnych zadaniach. Zwłaszcza że choćby to najbliższe, to będzie z ich perspektywy prawdziwy Mount Everest.

Skróty wszystkich spotkań czwartej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy asysty, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD (lub wyższą) i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: