fot. © Google
Opis i magazyn 4.kolejki drugiej ligi!
Trzy drużyny odłączyły się od ligowego peletonu w 2.lidze. Czy Wesoła, Zabrodziaczek i Tuba to faktycznie przyszli medaliści tego sezonu?
Jeśli chodzi o Tubę, to wcale nie bylibyśmy tym zaskoczeni. Bo ten zespół gra w tym sezonie naprawdę dobrze i w ostatnią środę zasłużenie pokonał AGD Marking. Teoretycznie to spotkanie nie miało faworyta, ale gdy mecz się rozpoczął i Tuba tworzyła akcję za akcją, to nie widzieliśmy tutaj innego rozwiązania, niż to, gdzie chłopaki zabierają trzy punkty w drogę powrotną. W ich grze widać było pomysł, bramka wisiała tutaj w powietrzu i w 16 minucie na listę strzelców wpisał się niezawodny Szymon Gołębiewski. Ale Marking, mimo że miał problemy z kreowaniem okazji, ani myślał się poddać. Na początku drugiej polowy najlepszą akcję w wykonaniu tego zespołu idealnie wykończył Kamil Kośnik i mecz rozpoczął się od nowa. Obraz gry znacząco się jednak nie zmienił. Przewaga optyczna była zdecydowanie po stronie zawodników w żółtych koszulkach i gdyby tylko byli bardziej skuteczni, to nie musieliby sprowadzać wyniku tego spotkania do nerwowej końcówki. No ale przełamanie w końcu nadeszło – w 32 minucie Maciek Gołębiewski po asyście Marcela Steca dał Tubie ponowne prowadzenie, a potem AGD popełniło fatalny błąd w rozegraniu i autor poprzedniego gola, strzałem na pustą bramkę praktycznie dokończył dzieła zniszczenia. Zresztą – niemal identycznie padł ostatni gol w tym meczu, gdy Kamil Osowski również nie musiał się zbytnio wysilać, tylko uderzeniem z własnej połowy przypieczętował wynik tej potyczki na 4:1. Rezultat ten w pełni oddaje to, co zobaczyliśmy na placu gry. Wygrał zespół bardziej dojrzały, który w swoich propozycjach ofensywnych był naprawdę różnorodny i tutaj zagrożeniem pachniało z każdej strony. AGD grało z kolei jednostajnie, zupełnie brakowało elementu zaskoczenia i jedna fajna akcja na 40 minut spotkania to zdecydowanie za mało. Brakowało tutaj też kogoś pokroju Michała Krajewskiego, który przyjąłby piłkę tyłem do bramki, dał nowe możliwości kolegom z zespołu i wprowadził trochę zamieszania w blok obronny Tuby. Mecze AGD bardzo często obserwuje z boku Damian Talarek, którego dobrze znamy z dużego boiska i ktoś taki mógłby być wybawieniem dla ofensywy Markingu, ale domyślamy się, że najwyraźniej ten zawodnik nie jest w tym momencie gotowy do gry. A szkoda, bo punkty uciekają i perspektywa zajęcia miejsca na podium robi się coraz bardziej mglista. Tuba wygląda pod tym względem znacznie lepiej i za całą pierwszą część sezonu należy ją pochwalić. Bo o ile początkowo sami nie wiedzieliśmy jak ich traktować, tak teraz wydają się być mocnym kandydatem do walki o awans. Tym bardziej, że z zespołów z górnej połowy została im już tylko Wesoła i to kolejny ważny argument, by wstępnie rezerwować dla nich bilet do nocnoligowej elity.
A skoro zahaczyliśmy o Wesołą, to pora przeanalizować jej potyczkę z Ryńskimi. Ten kto widział zmieniający się wynik na naszym livescorze i postawił na drugoligowego beniaminka, mógł się czuć totalnie skołowany. Nic dziwnego, bo po 20 minutach tego spotkania Deweloperzy prowadzili tutaj 3:0! Był to klasyczny mecz, w którym jedni próbowali, lecz walili głową w mur, a drudzy atakowali rzadko, ale czynili to z kliniczną skutecznością. Trzeba zresztą oddać Ryńskim, że oni bardzo fajnie rozgrywają swoje kontry i choćby z AGD pokazali, że rywalizacja z teoretycznie silniejszym zespołem wcale nie jest im straszna. Ale fakt, że prowadzili tutaj różnicą trzech bramek to była też wypadkowa dwóch innych kwestii – dobrej postawy własnego bramkarza, bo Marcin Częścik do pewnego momentu bronił wszystko, oraz rozkojarzenia Wesołej, która popełniała mnóstwo prostych błędów i wielokrotnie sama prosiła się o karę. To jednak nie zmieniało faktu, że byliśmy pewni, iż ostatnie o czym ten zespół pomyślał tracąc kolejne gole, to że ten mecz jest skończony. Wręcz przeciwnie – nawet jeśli na początku drugiej połowy mogli przegrywać 0:4 (rywale trafili w słupek z własnej połowy), wciąż starali się grać konsekwentnie, zdając sobie sprawę jaką wagę może mieć tutaj otwarcie dorobku strzeleckiego. I gdy w 25 minucie Janek Kozłowski wreszcie znalazł antidotum na bramkarza konkurentów, mecz totalnie się przewartościował. Wesoła na fali tego trafienia natychmiast zainkasowała kolejne, a w 27 minucie był już remis, po trafieniu Michała Alberskiego. I teraz to Ryńscy mieli problem. Tak jak wcześniej bronili się dobrze i szczęśliwie, tak później zupełnie nie mogli się odnaleźć. Ich blokada trwała dobrych kilka minut, a po tym okresie Wesoła była już daleko z przodu, bo w 31 minucie wynik brzmiał 5:3 dla faworytów. Wiarę w zespole Deweloperów przywrócił gol Grześka Pańskiego i po nim znów zrobiło się ciekawie. Teraz na parkiecie nie było zespołu, który miał inicjatywę, bo wszystko podszyte było stresem związanym z uciekającym czasem. Ryńscy w samej końcówce mieli dwie naprawdę dogodne okazje by doprowadzić do remisu, aczkolwiek przeciwnicy też nie próżnowali i nie brakowało okoliczności, po których mogliby głęboko odetchnąć. Sprawa wyjaśniła się dopiero w 40 minucie i dla Deweloperów miała ona bardzo przykry koniec, bo gola na 4:6 ten zespół stracił po prostym błędzie i strzale na pustą bramkę Patryka Jacha. Taka porażka musi boleć. Aczkolwiek to nie jest pierwszy raz, gdy Ryńscy świetnie wchodzą w mecz, zaskakują faworyta, a na końcu zostają z niczym. Pamiętamy jak kilka sezonów temu prowadzili z niepokonaną wówczas Marcovą 4:1 i też skończyło się porażką. Szkoda, bo takich cennych skalpów w swojej przygodzie z NLH trochę by się uzbierało, a zamiast tego mają jedynie drobną satysfakcję, że potrafią postawić się dużej wyżej notowanemu rywalowi. Co do Wesołej, to był to jej najsłabszy mecz w tej edycji. Oczywiście zagrać słabo i wygrać to też sztuka, natomiast ta drużyna tylko na przestrzeni tych 40 minut popełniła więcej prostych błędów i strat, niż we wszystkich poprzednich meczach razem wziętych. A znając Rafała Sosnowskiego, jego same zwycięstwa nie zadowalają. To ma być poparte satysfakcją z gry i z własnej postawy, a po takim meczu nie ma o czymś takim mowy.
A teraz pora przejść do najbardziej szalonej potyczki w całej 4.kolejce. Zdziesiątkowany personalnie StimaWell, grający przez większą część spotkania bez zmian, podejmował Auto-Delux. Prawdę mówiąc, to kogo byśmy nie zapytali o potencjalnego zwycięzcę tego spotkania, to każdy odpowiadał inaczej. Gdy jednak tuż przed pierwszym gwizdkiem okazało się, że Kacper Kraszewski przyjechał na mecz bez ławki rezerwowych, szala zaczęła się przechylać na stronę przeciwnika. Bo nawet jeśli drużyna Kacpra Pałki nie gra w tym sezonie rewelacyjnie, to jednak pod względem kondycji i siły do biegania, to jest zespół z górnej półki. I wydawało nam się, że to w tym spotkaniu okaże się decydujące. Że nawet jeśli Stima dotrwa z dobrym wynikiem do końcówki spotkania, to tam swoje zrobi zmęczenie i cała pula pojedzie do Kobyłki. Ale tego co doświadczyliśmy na parkiecie nikt by nie przewidział. Po 13 minutach gry wynik brzmiał tutaj 4:0 dla Stimy! Klasą dla siebie był Dominik Ołdak, który pierwsze trzy gole strzelił sam, a przy czwartej próbie nastrzelił Kacpra Pałkę. Dla przegrywających to był szok. Pewnie w najczarniejszych snach nie zakładali, że przyjdzie im odrabiać tak potężną stratę, a na domiar złego – grali po prostu słabo. Na szczęście w końcówce pierwszej połowy trochę się obudzili i chociaż zakończyli ją przy stanie 2:4, to tak naprawdę musieli zmienić w swojej grze wszystko, aby marzyć tutaj o chociażby jednym punkcie. Pytanie podstawowe brzmiało oczywiście ile jeszcze jest w stanie dać z siebie Stima. A ten upływ sił był coraz bardziej widoczny i gdy w 26 minucie Auto-Delux, grając w osłabieniu, doszło rywali na odległość jednej bramki, zdawało się że to może być początek końca ekipy Kacpra Kraszewskiego. Tym bardziej, że znacząco spadła też skuteczność StimaWell – temu zespołowi wcześniej wpadało w bramkę nawet to, co do bramki nie leciało, a w drugiej połowie nie brakowało wybornych okazji, lecz zwłaszcza Dominik Ołdak długo nie mógł się przełamać i licznik Stimy stanął na cyfrze 4. Gracze Delux skorzystali z tego w 33 minucie, gdy Wojtek Jabłoński doprowadził do upragnionego wyrównania, ale dosłownie chwilę później ten sam zawodnik opuścił boisko z żółtą kartką. Dla zmęczonych przeciwników to był dar od losu i chociaż na początku Stima nie wiedziała jak skorzystać z przewagi liczebnej, to dzięki przełamaniu Dominika Ołdaka ponownie odzyskała prowadzenie. Radość z niego nie trwała jednak długo – w 36 minucie Karol Urbaniak popełnia prosty błąd, którego beneficjentem zostaje Remek Muszyński i po raz kolejny mamy remis! I chyba nie byłoby odważnego, który w tym momencie zdecydowałby się przewidzieć, kto tutaj wygra. Piłka meczowa nadeszła w 40 minucie. Najpierw miał ją na nodze Kamil Boguszewski, który dostał podanie od przeciwnika, ale pomylił się dosłownie o centymetry. W odpowiedzi na bramkę Kacpra Zaboklickiego pobiegł Dominik Ołdak, ale i jemu zabrakło odrobiny precyzji. A za chwilę wybrzmiał końcowy gwizdek i mecz skończył się bez uznania zwycięzcy. Kto tutaj zyskał jeden punkt, a kto stracił? Naprawdę trudno powiedzieć. Przed spotkaniem Stima wzięłaby remis w ciemno, ale z przebiegu meczu zasłużyła na więcej. Bo było mnóstwo okazji, by mecz rozstrzygnąć wcześniej, chociaż nie zapominajmy że noga wypoczęta a noga zmęczona to dwie inne nogi i może nie powinniśmy się dziwić, że w drugiej połowie ta skuteczność drastycznie spadła. Mimo to wielkie brawa dla nich za mądrą i zdyscyplinowaną grę a minus za frekwencję, bo ona w dużej mierze spowodowała, że to był tylko jeden punkt. Postawę Auto-Delux oceniamy z kolei dużo słabiej. Sam fakt, że rozbił ich praktycznie jeden zawodnik wiele mówi o ich obronie. Ale i z przodu to wszystko było bardzo chaotyczne i to, że tutaj udało się cokolwiek ugrać, to bardziej był prezent od przeciwnika, aniżeli efekt własnej postawy. I być może nie bylibyśmy wobec nich tak krytyczni, gdyby nie fakt, że oni od siebie też wymagają dużo więcej. A skoro tak, to radzimy im to spotkanie obejrzeć od pierwszej do ostatniej minuty, bo materiału do poprawy swojej gry będą mieli pod dostatkiem.
Podobny przebieg co mecz wyżej miał ten między Klimag a Burgerami Nocą. Gdy rywalizujesz z Mięsożernymi to musisz wiedzieć, że połowa twojego sukcesu zależy od tego, czy i w jakim stopniu zneutralizujesz poczynania Patryka Czajki. Ciekawe, czy drużyna Krzyśka Rozbickiego wiedziała o kogo chodzi, chociaż odpowiedź na tę zagadkę przyniosły nam premierowe fragmenty spotkania. Bo na zegarze nie minęło jeszcze 10 minut, a ten zawodnik miał już na swoim koncie asystę, dwa gole i udział przy trafieniu samobójczym przeciwnika. A najgorsze było to, że defensywa Klimag zaliczyła w tym wszystkim swój konkretny udział, bo to co złe brało się z fatalnego rozgrywania piłki na własnej połowie. Z tych banalnych błędów nie były zresztą wyciągane żadne wnioski – Burgery mogły bowiem prowadzić wyżej, ale Patryk Czajka okazał trochę litości i nie wykorzystał jeszcze przynajmniej dwóch bardzo dogodnych sytuacji. I to się zemściło na ekipie Arka Daleckiego – w 16 minucie Krystian Lubelski zdecydował się na strzał z dystansu a piłka pod rękami Pawła Wojciechowskiego ugrzęzła w siatce. Lada moment Klimag znowu mógł się cieszyć z trafienia i chociaż było ono skutkiem nieporozumienia między dwoma obrońcami przeciwnika, to najważniejsze że do przerwy ten wynik udało się trochę podreperować. A gdy na początku drugiej połowy Czarek Kubowicz zanotował bramkę kontaktową, to mecz zaczął się praktycznie od nowa! Burgery na pewno czuły, że to co wydawało się pewne, powoli wymyka im się z rąk, tym bardziej że Klimag poczuł krew i za wszelką cenę dążył do wyrównania. A okazji nie brakowało – Paweł Wojciechowski musiał kilkukrotnie ratować swoją ekipę z opresji, ale i on w 39 minucie nie miałby szans, gdyby Patryk Maliszewski posłał futsalówkę w światło bramki. To była piłka meczowa dla Klimagu, po której jedni i drudzy złapali się za głowy. Tutaj naprawdę mogło się skończyć podziałem punktów i kto wie, czy nie stanowiłoby to odpowiedniej kary dla Burgerów. Bo oni wyraźnie zlekceważyli przeciwnika po szybkich golach z początku spotkania i to mogło mieć opłakane skutki. Klimag zdołał się bowiem otrząsnąć po początkowym nokdaunie i odnosimy wrażenie, że gdyby albo odrabianie strat zaczął wcześniej, albo miał jeszcze kilka minut w tym spotkaniu, to swój cel by osiągnął. Chłopaki mogą żałować, że przespali początek meczu, bo w wielu późniejszych fragmentach byli lepsi. Pretensje mogą mieć jednak tylko do siebie. Natomiast Burgery za wcześnie osiadły na laurach. Chyba ślepo polegali na tym, że Patryk Czajka prędzej czy później i tak weźmie sprawy w swoje nogi i rozstrzygnie ten mecz ostatecznie. Tak się nie stało i ten minimalizm mógł się obrócić przeciwko nim. Ale ponieważ to ich pierwsze zwycięstwo w sezonie, to okoliczności czepiać się nie będziemy.
Ostatni mecz jaki rozegraliśmy 12 stycznia to ten, w którym spotkały się dwie niepokonane jak dotąd drużyny. I wiele sobie obiecywaliśmy po konfrontacji Zabrodziaczka z N-BUDem, bo jedni i drudzy potrafią grać przyjemnie dla oka a jednocześnie, ponieważ pewne straty już w tym sezonie poniosły, nie mogły pozwolić sobie na porażkę. No i nie zawiedliśmy się – ten mecz trzymał w napięciu niemal do samego końca, a równolegle był toczony w sportowej atmosferze, gdzie fauli było jak na lekarstwo. Pierwszy akcent spotkania to ładna, zespołowa akcja N-BUDu zakończona golem Mateusza Hopci, ale potem to Zabrodziaczek dochodzi do głosu, jednak potrzebuje dużo czasu, by wstrzelić się w bramkę. Czasami nawet pusta świątynia stanowi dla niego nie lada wyzwanie, tak jak to miało miejsce w 17 minucie, gdy dosłownie z kilku metrów fatalnie pomylił się Piotrek Połodziuk. Ale ten zawodnik zupełnie się tym nie zniechęcił i w 19 minucie ładnym strzałem w okienko pokonał Bartka Muszyńskiego. A zdecydowanie najlepsza w wykonaniu obydwu ekip był druga połowa – szczególnie początek. Najpierw setki nie wykorzystali Budowlani, potem Kamil Kłopotowski w jednym strzale obił dwa słupki i gdy myśleliśmy, że miejscowym przyjdzie poczekać na kolejną dogodną okazję, Patryk Ryński wykorzystał podanie z autu Adriana Małża i było 2:1. Ale Zabrodziaczek odpowiedział błyskawicznie. Kolejnego gola z dystansu zanotował Piotrek Połodziuk, a potem ten sam zawodnik skorzystał na fatalnym niedomówieniu Patryka Ryńskiego i Bartka Muszyńskiego, przez co wynik odwrócił się na stronę ekipy Darka Wiąckiewicza. To nie był jednak koniec emocji. N-BUD przycisnął, w 29 minucie miał okazję do wyrównania, a potem przez 120 sekund grał w przewadze, ale rezultat z ich perspektywy ani drgnął. Co więcej – brak zdecydowania spowodował, że w 34 minucie Piotrek Połodziuk oszukał całą defensywę N-BUDu, wyłożył piłkę jak na tacy Mateuszowi Wrzaszczakowi a ten nie zmarnował wysiłku kolegi i było 4:2. To zdeterminowało dalszy przebieg spotkania, gdzie przegrywający coraz bardziej ryzykowali i mimo, że ta przynajmniej jedna bramka jeszcze im się należała, to swojego dorobku już nie poprawili. A Zabrodziaczek zamknął sprawę w 40 minucie za sprawą Karola Chmiela i odniósł kolejne ważne zwycięstwo w swoim nocnoligowym debiucie. Był to mecz dwóch godnych siebie rywali, gdzie różnicę zrobił jeden człowiek - Piotrek Połodziuk. I w sumie nie jest to nic nowego, bo tak to wyglądało niemal w każdym spotkaniu z udziałem Zabrodziaczka. Ale podobnie jak i wtedy, tak i teraz reszta zespołu również zrobiła swoje, grając na dobrym, równym poziomie. W N-BUDzie kogoś z taką iskrą zabrakło, chociaż jeśli kluczowego gola traci się po takim nieporozumieniu jak to z 24 minuty, to można mieć do siebie trochę pretensji. Mimo wszystko trzy punkty trafiły w odpowiednie ręce, a to oznacza że Zabrodziaczek to w tym momencie najpoważniejszy kandydat do powstrzymania Wesołej. I nie jest w tym pościgu bez szans.
Skróty wszystkich spotkań drugiej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy statystyki, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!