fot. © HandyMan - mistrz 4.ligi NLH
Opis i retransmisja 9.kolejki 4.ligi!
Niespodzianki nie było! Mistrzem 4.ligi zostali HandyMan Elewacje! Zespół, który na przestrzeni całego sezonu był po prostu najlepszy.
O trochę inne cele toczył się pierwszy poniedziałkowy pojedynek Semoli z Lemą. Ale mimo, że jedni i drudzy nie mieli szans na medale, to do swojego ostatniego obowiązku w tej edycji podeszli poważnie. Odrobinę większą motywację mogła mieć Semola, która w ostatnim czasie wykonała poważny skok w tabeli i mogła skończyć rozgrywki nawet na 4 miejscu. Rywale walczyli o lokatę bliżej środka stawki, ale to spotkanie nie układało się po myśli Logistyków. To rywale od początku mieli więcej z gry i w 7 minucie wyszli na prowadzenie, a gola zdobył dla nich Adrian Kinalski. Potem prowadzący popełnili jednak błąd zmiany i oponenci nie potrzebowali dużo czasu, by wykorzystać grę w przewadze. Gdy jednak siły się wyrównały, znów lepiej oglądało się Semolę. Duża w tym zasługa Rafała Jermaka, który w drugiej części pierwszej połowy dorzucił do dorobku drużyny dwa trafienia. Najpierw wykorzystał podanie Kazimierza Grotte, a następnie został niemalże nabity piłką przez Krzyśka Jędrasika i również zaskoczył Marka Gajewskiego. Lemie przyszło więc odrabiać po przerwie dwa gole straty, co nie zapowiadało się na spacerek. Zwłaszcza, że niewidoczny był Arek Pisarek, dobrze pilnowany przez defensywę oponentów. W 26 minucie wyręczył go jednak Damian Nowaczuk, który pokonał Maćka Szewczuka centrostrzałem, a swoje zrobił też Paweł Wyżykowski, absorbując uwagę golkipera Semoli. Z tego trafienia ekipa z Radzymina nie cieszyła się jednak długo, bo lada moment Patryk Bysiak zmusił do kapitulacji dość pokracznie interweniującego bramkarza Logistyków. Jeśli jednak uznamy, że w tym przypadku bramkarz mógł się zachować trochę lepiej, to trudno określić to, co za chwilę zrobił Maciek Szewczuk. Wydawało się, że nie będzie on miał żadnych problemów z wysoko lecącą piłką zagraną przez Marka Gajewskiego, ale z niewiadomych przyczyn nie złapał jej i wynik brzmiał w tym momencie 4:3 dla Semoli. I coś nam wtedy podpowiadało, że może się już nie zmienić, bo Lema lubi przegrywając różnicą jednego gola. I mimo, że miała jeszcze jedną okazję do zdobycia bramki (którą zmarnował Damian Kossakowski), to musiała pogodzić się z kolejną, minimalną porażką. Ta przegrana była symboliczna dla całej edycji w wykonaniu Lemy. Rok temu chłopaki cieszyli się z brązu, a teraz wcale nie grali gorzej, a mimo to również skończyli na trzecim miejscu, tyle że od końca. Czasami brakowało im szczęścia, czasami zimnej krwi, natomiast suma summarum końcowy wynik był zdecydowanie gorszy niż gra. Dlatego łatwo jest nam sobie wyobrazić, że za rok znowu powalczą o podium. Podobnie jak Semola. Co więcej – w przypadku tej ekipy można by się zastanawiać, czy już teraz nie zasłużyli, by zgarnąć jakiś krążek. Gdyby nie głupia porażka ze Szmulkami, to dziś mogliby by być w zupełnie innym miejscu. Ale nie ma co rozpaczać, bo chyba każdy kto oglądał ich mecze w drugiej części sezonu, ma podobne przeświadczenie. Mianowicie takie, że to co nie udało się teraz, za rok powinno być formalnością.
A skoro jesteśmy przy walce o podium, to jego najniższy stopień rozstrzygnął się w konfrontacji Squadry z Mocną Ekipą. Ferajna z Serocka potrzebowała wygrać, rywalom wystarczał remis, ale jak na stawkę tej potyczki, to obydwa zespoły przyjechały w bardzo osłabionych składach. Squadra miała do gry tylko 4 zawodników ze swojej nominalnej kadry, więc wg regulaminu mogła dopisać sobie jednego gracza i tak też zrobiła. Po drugiej stronie boiska sytuacja wyglądała trochę lepiej, aczkolwiek do ideału było daleko, choćby ze względu na brak Łukasza Żaboklickiego. Mimo wszystko to drużyna Michała Zimolużyńskiego była faworytem, bo trudno było nam sobie wyobrazić, że chłopaki nie wykorzystają braku rezerwowych u rywali. No i początek mieli wyborny, bo już w 2 minucie gola zdobył Krzysiek Czarnota. Tyle że potem Mocna Ekipa przestała mieć jakiekolwiek argumenty, a wśród rywali furorę robił Kacper Oleś. Od razu widać było dużą jakość, która zaczęła się przekładać na gole. I już po 17 minutach ten zawodnik, kapitalnie operujący lewą nogą, miał na swoim koncie klasycznego hat-tricka. Tuż przed przerwą czwartego gola dla Squadry dołożył Tomek Lipski i myśleliśmy, że wynik 4:1 będzie odpowiednią zaliczką przed drugą częścią spotkania. Ale Mocna Ekipa w końcu wzięła się do roboty. W 23 minucie nastąpiło częściowe zmniejszenie strat, a potem żółtą kartkę obejrzał Tomek Lipski i strata do oponentów wynosiła tylko jedno trafienie. Wtedy przypomniał o sobie Kacper Oleś, który wykorzystał nieporozumienie w obozie rywali i strzałem na pustą bramkę dał swojej ekipie oddech. Sytuacja powtórzyła się za chwilę. Mocna Ekipa za sprawą Krzyśka Czarnoty znów się zbliżyła, by za chwilę nie przypilnować Kacpra Olesia, który w ten sposób miał już pięć goli na koncie. Tego nie wolno już było zaprzepaścić. Ale Squadra w łatwy sposób wypuściła z rąk brązowe medale. Najpierw dała się zaskoczyć po sprytnie rozegranym rzucie wolnym przez Krzyśka Czarnotę, a potem błąd popełnił Michał Sokołowski, któremu piłka po strzale Eryka Ryszkusa prześlizgnęła się pod stopą. Na domiar złego w 39 minucie żółtą kartkę obejrzał Kuba Cegiełka i zmęczeni zawodnicy w bordowych koszulkach nie podjęli już walki o zwycięstwo. Mocna Ekipa przypilnowała wyniku i to ona finiszowała na trzecim miejscu w tabeli. Początkowo można było wnioskować, że stać ich na więcej, ale biorąc pod uwagę okoliczności, mecze gdzie nie mieli składu, to chyba wycisnęli z tej edycji maksimum. W nagrodę do klubowej gabloty będą mogli postawić premierowy puchar z NLH. Z kolei Squadra straciła okazję, by do swojej kolekcji dorzucić kolejny skalp. Po pierwszej połowie wszystko szło w dobrym kierunku, ale kluczowa była końcówka, gdzie być może swoje zrobił ubytek sił. To na pewno rozczarowujące, bo potencjał był na znacznie więcej niż piąta lokata, natomiast wg nas trzeba pomyśleć o szerszej kadrze, bo jak widać zdarzają się różne okoliczności i warto mieć plan B. Bo jeden słabszy sezon, zwłaszcza po odejściu braci Czarneckich, można zaakceptować. Ale kolejny taki będzie gigantycznym rozczarowaniem.
Około godziny 21:40 rozpoczął się z kolei wielki finał 4.ligi. Faworytem starcia HandyMan – Szmulki byli ci pierwsi, ale nie od dziś wiadomo, że takie spotkania potrafią się rządzić swoimi prawami. Kapitanowie obydwu zespołów zadbali, by w ich szeregach nie zabrakło nikogo ważnego, dzięki czemu mogliśmy liczyć na dobre widowisko. Dodajmy, że obydwie ekipy miały już zapewniony awans, więc walka szła o 1 miejsce, gdzie Szmulki potrzebowały wygrać, a rywalowi starczał punkt. Przebieg tego spotkania wyglądał jednak w taki sposób, jakby to HandyMani bardziej potrzebowali kompletu "oczek". To oni mieli przewagę w posiadaniu piłki, to oni byli bardziej aktywni, natomiast przeciwnicy czekali na swoje okazje, których jednak nie było za wiele. Nic więc dziwnego, że pierwszego gola w spotkaniu zdobyli faworyci. A konkretnie Kuba Koszewski, który kapitalnie przymierzył z dystansu i nie dał szans Karolowi Dębowskiemu. Ta bramka spowodowała, że Szmulki nie mogły już tylko czekać. Tutaj trzeba było dać z siebie zdecydowanie więcej i pewnie taki był plan na drugą połowę. Ale ta zaczęła się fatalnie dla kapeli Kuby Kaczmarka. Po raz drugi pokarał ich Kuba Koszewski, a chwilę później szybką kontrę HandyManów wykończył Łukasz Pokrzywnicki i było już 3:0. W 29 minucie zrobiło się 4:0, gdy na listę strzelców wpisał się Bartek Jankowski i szanse Szmulek były praktycznie zerowe. Ekipa z warszawskiej Pragi grała jednak do końca. W połączeniu z rozluźnieniem, jakie wdało się w szeregi ekipy Krzyśka Smolika, różnica bramkowa zaczęła się kurczyć. Dwa szybkie gole po podaniach Borysa Sułka zdobył Adrian Kaczmarek, a potem Szmulki grały jeszcze przez 120 sekund w przewadze, po żółtej kartce dla Bartka Jankowskiego. Ale nie były w stanie wykorzystać tej okazji, a swoją ostatnią dobrą szansę zmarnowały w 37 minucie, gdy w słupek trafił Kacper Pacholczak. Na więcej rywal już nie pozwolił i HANDYMAN ELEWACJE ZOSTALI MISTRZAMI 4.LIGI NOCNEJ LIGI HALOWEJ! I jesteśmy przekonani, że gdybyśmy kogokolwiek, kto orientuje się w realiach tego poziomu rozgrywkowego zapytali o ich sukces, to potwierdziłby, że złoto trafiło w dobre ręce. Nie wyszedł im tylko jeden mecz – we wszystkich pozostałych prezentowali stabilną formę, gdzie imponowali świetną defensywą, skutecznością w ataku, no i przede wszystkim mieli bardzo wyrównany skład, gdzie praktycznie nie było podziału na graczy podstawowych i rezerwowych. Teraz czekają ich większe wyzwania, ale jesteśmy przekonani, że w 3.lidze nie będą chłopcami do bicia. To samo tyczy się Szmulek. W meczu finałowym za późno wzięli się do roboty, ale sam fakt, że w ogóle mieli okazję zagrać w takim spotkaniu, to ich ogromne osiągnięcie. Dwa lata temu sezon skończyli na siódmym miejscu, rok temu na dziewiątym, a teraz zostali wicemistrzami. To pokazuje jak długą drogę musieli przejść i jak wiele musiało zmienić się w ich grze. Jesteśmy pod wrażeniem ich postępu, nawet jeśli było w tym wszystkim trochę szczęścia. Zwłaszcza, że te dwa elementy zawsze muszą się uzupełniać w drodze do osiągnięcia celu.
20 minut – tyle z kolei nacieszyliśmy się wyrównaną rywalizacją w potyczce Byczków z Wybrzeżem Klatki Schodowej. Ale jeśli mamy być szczerzy, to i tak więcej niż się spodziewaliśmy, bo tylko jedna ekipa miała tutaj de facto o co walczyć. Drużyna ze Starych Babic chciała bowiem przypilnować, że jej zawodnik czyli Krystian Tymendorf, zdobędzie statuetkę króla strzelców, chociaż prawdę mówiąc przewaga tego gracza była tak duża, że niespecjalnie było czego się obawiać. Ale na wszelki wypadek należało trzymać rękę na pulsie. A trafiło akurat na ekipę, która nie miała już wielkiej motywacji do gry i wiedzieliśmy, że tutaj wynik będzie wysoki lub bardzo wysoki. Tym bardziej, że ekipa z Serocka przyjechała z tylko jednym rezerwowym i było jasne, że na dłuższą metę nie będzie w stanie utrzymać tempa zaproponowanego przez oponentów. No i jak już zdążyliśmy wspomnieć – sił i chęci starczyło na jedną połowę. WKS przegrywał w niej nawet 1:3, ale głównie dzięki wysokiej skuteczności Mateusza Jakubowskiego, który zanotował klasycznego hat-tricka, potrafił za każdym razem niwelować straty do oponentów. Ale druga połowa to były już dożynki. Byczki szybko zdobyły dwa trafienia, ułożyły sobie mecz, a potem regularnie pokonywały często pozostawionego bez żadnej pomocy Kubę Nalazka. Dopiero po pięciu golach z rzędu, WKS był w stanie odpowiedzieć swoim trafieniem, ale wtedy wynik brzmiał już 9:5. Potem faworyci dorzucili kolejne pięć goli i ostatecznie wygrali aż 14:5. Jak się później okazało – ten rezultat miał znaczenie dla przegranych, bo w wyniku zwycięstwa Jogi Finito nad Faludżą spadli na ostatnie miejsce w tabeli. 9 meczów, jedno zwycięstwo, osiem porażek i bilans bramkowy -47. Te liczby same się komentują a najgorsze jest to, że jeszcze do niedawna ta ekipa miała opinię nieobliczalnej, bo w każdej chwili mogła zaskoczyć i pokonać kogoś wyżej notowanego. W tej edycji nie mieliśmy takiego wrażenia. I zastanawiamy się, co z nimi będzie dalej, bo z jednej strony jest tam wielu mega zaangażowanych zawodników, którzy nie odpuszczali i przyjeżdżali nawet wtedy, gdy nie było wielkiej perspektywy na dobry wynik. Ale z drugiej strony – w tym składzie personalnym WKS pewnego poziomu chyba nie przeskoczy. Ciekawe jak to zostanie rozwiązane, przy założeniu że chłopaki będą dalej zainteresowani udziałem w NLH, na co zresztą liczymy, bo to mega sympatyczna drużyna. Jeszcze większy problem mamy z oceną Byczków. Siódme miejsce to ogromne rozczarowanie, ale trudno było liczyć na więcej, jeśli w tym roku kalendarzowym chłopaki wygrali tylko raz. Brakowało im przede wszystkim stabilizacji, bo rzadko mogli pochwalić się na meczu takim składem, jakim przyjechali na zakończenie ligi. Możliwości są tutaj naprawdę ogromne, co potwierdził ich występ w Pucharze Ligi, ale też wiele opinii jakie padało na czacie, że ten zespół spokojnie poradziłby sobie w 3.lidze. Pozostaje wierzyć, że w kolejnym sezonie podejmą następną próbę walki o najwyższe cele, bo z takim potencjałem tego po prostu nie wypada zostawić w ten sposób.
A spotkaniem, które zwieńczyło zmagania w 4.lidze było to między Faludżą a Joga Finito. I nie będziemy ukrywać, że widzieliśmy tutaj tylko jeden możliwy wynik, zwłaszcza że ekipa Kamila Lubańskiego mogła być podrażniona szansą, jaka przeszła jej koło nosa w poprzedniej kolejce. Utrata szansy na zajęcie trzeciego miejsca była w naszym mniemaniu wystarczającym argumentem, by sezon zakończyć z przytupem. Z kim jak nie z Jogą, należało snuć takowe plany, bo mimo że podopieczni Emila Drozda zremisowali siedem dni wcześniej ze Szmulkami, to nieprzypadkowo zajmowali na tamten moment ostatnie miejsce w tabeli, bez ani jednego zwycięstwa. Ale widać było, że zależało im, by tę fatalną passę wreszcie przełamać. I zaskoczyli przeciwników już na dzień dobry, prowadząc po 7 minutach 2:0. Mieliśmy flashbacki z poprzedniego spotkania z udziałem Faludży, gdzie ten zespół również przespał pierwszą połowę i potem nie dał rady wrócić na właściwe tory. Tutaj wziął się jednak szybciej w garść. Po trafieniach Czarka Kubowicza i Piotrka Ogińskiego mieliśmy remis, a w końcówce premierowej odsłony drużyny zdobyły solidarnie po jeszcze jednym trafieniu i do przerwy było 3:3. I chociaż postawa Jogi robiła na nas wrażenie, to jednak wyczekiwaliśmy momentu, w którym rywal wreszcie odskoczy i będzie po herbacie. Tyle że nic takiego nie następowało. W 22 minucie Joga znów była o gola z przodu, lecz szybko wyrównał Piotrek Ogiński. I dopiero w 29 minucie zespół z Falenicy po raz pierwszy w tym spotkaniu wyszedł na prowadzenie. Gdy to zrobił, mieliśmy przed oczami scenariusz, w którym dobija przeciwnika i ze spokojem oczekuje na końcowy gwizdek. Jednak przeciwnicy nie zamierzali tak tego zostawić i niemal w dwóch w nachodzących po sobie akcjach zdobyli dwie bramki i odzyskali minimalny oddech. Faludża, mimo chęci, nie była w stanie tego wyniku odwrócić. Rywale dobrze się bronili, blokowali sporo strzałów rywala, a sami też mieli okazje, których nie wykorzystali. Ale nie miało to znaczenia. Najważniejsze, że po blisko 3 miesiącach oczekiwania Jodze udało się zasmakować wygranej. To pozwoliło uniknąć jej ostatniej pozycji, co nie jest wielkim sukcesem, ale w pewnym momencie nawet na to się nie zapowiadało. Mamy nadzieję, że te dwa ostatnie mecze przywrócą wiarę chłopakom we własne możliwości i będą stanowiły przyczynek do tego, by za rok znów podjąć rękawicę w NLH. A Faludża? Z jednej strony nie jest fajnie być zespołem, który jako pierwszy i jedyny przegrał z ligowym outsiderem. Popatrzmy na to jednak kompleksowo, bo cały sezon był naprawdę dobry w wykonaniu Faludży, nawet jeśli tej kropki nad i zabrakło. Dużo się tutaj zmieniło na plus, co skłania nas do refleksji, że w kolejnej edycji ten zespół będzie jednym z faworytów 4.ligi. Zwłaszcza znając podejście Kamila Lubańskiego, dla którego ostatni dzień 17. edycji był pewnie pierwszym, w którym zaczął myśleć o kolejnym sezonie.
Retransmisję wszystkich spotkań czwartej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.