fot. © Google

Opis i skróty trzeciej kolejki drugiej ligi!

28 grudnia 2017, 16:36  |  Kategoria: Video  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Gdy patrzymy na tabelę, to nie jesteśmy zdziwieni – doświadczenie oraz poziom piłkarski Fil-Polu i WLSP robi swoje. Chociaż ci drudzy mieli w środę akurat dość ciężką przeprawę.

Podopieczni Pawła Buli rywalizowali w trzeciej serii z nieźle się prezentującym JSJ. Tej ekipy nie można lekceważyć, a mieliśmy wrażenie w trakcie tego pojedynku, że WLSP chyba nie traktuje swojego konkurenta poważnie. Być może było to spowodowane tym, że faworyci w siódmej minucie objęli prowadzenie, ale mniej więcej w tym samym momencie boisko opuścił Damian Gałązka i jak się okazało – bez niego zespołowi z Wołomina bardzo ciężko przychodziło tworzyć sobie kolejne okazje. Z kolei Deweloperzy, którzy tak naprawdę nie mieli tutaj nic do stracenia, rozkręcali się. Można powiedzieć, że w pewnym stopniu zaskoczyli swoich rywali, bo od 10 do 13 minuty zdobyli trzy gole pod rząd! Zapachniało więc sensacją, lecz wtedy szybko powrócił na parkiet wspomniany Damian Gałązka. I nie trzeba było długo czekać na efekty – ten zawodnik zdobył bramkę kontaktową, a niemal w ostatniej akcji pierwszej połowy miał asystę przy trafieniu Bartka Męczkowskiego. Z perspektywy JSJ wielka szkoda, że choćby minimalnego prowadzenia nie udało się utrzymać przed zmianą stron, tym bardziej, iż już w chwilę po wznowieniu gry WLSP za sprawą Jacka Klimczaka wygrywało 4:3. Podopieczni Sebastiana Zakrzewskiego nie poddawali się. W 24 minucie tylko interwencja Grześka Reterskiego uchroniła faworytów przed stratą gola. W 31 minucie świetną szansę zmarnował też Łukasz Reda, a okoliczności na 4:4 zepsuł także Mateusz Ordyniak. A że niewykorzystane okazje się mszczą, to lada moment zrobiło się 3:5 i JSJ z tego dna nie byli już w stanie wyjść. Co gorsze – dali sobie wbić jeszcze dwie bramki i wynik przybrał kiepską postać, zwłaszcza jak na to, co chłopaki zaprezentowali. Ale trzeba im przyznać, że swoją postawą wysłali wyraźny sygnał – jesteśmy groźni. Tutaj naprawdę niewiele zabrakło, by WLSP zaliczyło wpadkę i świadczy o tym również obecność w piątce kolejki bramkarza Grześka Reterskiego. Faworyci grali chyba trochę od niechcenia, lecz gdy tylko sytuacja tego wymagała, podkręcali tempo w taki sposób, że nie było możliwości by ich dogonić. Niewykluczone, że kolejne spotkania z ich udziałem będą wyglądały podobnie, bo jednak liderzy rozgrywek są świadomi swojego potencjału i tego, że nie zawsze muszą grać przez 40 minut na 100%, by na końcu i tak cieszyć się ze zwycięstwa.

Miana zespołu niepokonanego nie udało się natomiast utrzymać Adrenalinie. Jaka była tego przyczyna? Czemu obóz Roberta Śwista nie dał rady Ryńskim? Nawet z perspektywy czasu odpowiedź na to pytanie nie będzie jednoznaczna. Przeciwko Deweloperom gra się ciężko, bo Kamil Ryński postarał się o naprawdę dobry skład w tym sezonie i chłopaki zarówno dobrze bronią, jak i potrafią przyjemnie dla oka rozgrywać piłkę. Pierwszą bramkę zdobyli akurat z kontry, a autorem gola był Grzegorz Pański, tyle że szybko błąd przytrafił się bramkarzowi Sebastianowi Puławskiemu, który naciskany przez Sergieja Dzhersha trafił piłką wprost w niego i zrobił się remis. Później mieliśmy okres, w którym na parkiecie nie działo się nic ciekawego, jakby obydwa zespoły oszczędzały siły na końcówkę. Tutaj handicap w postaci prowadzenia mógł odegrać znaczącą rolę w ewentualnym zwycięstwie i w 18 minucie to Adrenalina powinna wygrywać 2:1. Leżącego już bramkarza Ryńskich nie potrafił jednak pokonać Paweł Żukowicz, a dosłownie tuż przed przerwą kolejną kontrę ekipy w zielonych koszulkach wykorzystał tym razem sam kapitan, co zapowiadało ogromne emocje w drugiej odsłonie. A tutaj mieliśmy walkę cios za cios. Co prawda długo bez goli, lecz obydwaj bramkarze musieli być w ciągłej gotowości, bo w ich polu karnym regularnie było gorąco. A najciekawiej ponownie zrobiło się w końcówce. W 35 minucie Deweloperzy nie wykorzystują sytuacji na 2 na 1 i strzelają w słupek, a w odpowiedzi Sebastian Puławski fantastycznie obronił szansę Sergieja Dzhersha. Adrenalinie mocno się już wtedy spieszyło, co widać było po coraz mniejszym zaangażowaniu w obronę. Tutaj trzeba było postawić wszystko na jedną kartę i w wielu podobnych przypadkach, zespół z Ząbek potrafił tak dokręcić śrubę, by wpierw dopaść rywala a później zostawić go w tyle. Ale nie w tym. Ryńscy w 39 minucie podwyższyli na 3:1 i chociaż Kryspin Polewaczyk znów zmniejszył różnicę do jednej bramki, to ostatnie słowo należało do Kuby Hebdy, który golem na 4:2 przypieczętował cenny sukces ekipy z Marek. Deweloperzy wykazali się tutaj dużą konsekwencją, mieli bardzo dobrze dysponowanego bramkarza, który poza jedną sytuacją bronił świetnie, a i z przodu pozostawali skuteczni. Adrenalina grała natomiast dość zachowawczo jak na siebie, co jak się dowiedzieliśmy z wywiadu, było jednak zaplanowane. Niestety nie wszyscy zawodnicy tej ekipy mogli zagrać na 100%, inni w ogóle nie przyjechali i to wszystko znalazło przełożenie na końcowy rezultat. Ale nawet w takich okolicznościach była szansa żeby przynajmniej tutaj nie przegrać. Zabrakło odrobiny szczęścia.

A nawet cały wagon szczęśliwych zbiegów okoliczności, nie pomógłby w środę Malinie w rywalizacji z Fil-Polem. Ci pierwsi swoje spotkanie z jednym z faworytów rozgrywek zaczęli fatalnie, bo od nieporozumienia kapitana z bramkarzem, z czego skrzętnie skorzystał Arek Stępień. Okoliczności tej bramki powodowały, że zaczęliśmy się obawiać, czy aby beniaminek tego poziomu przypadkiem zbyt szybko się nie podda. Dodatkowo graczy w zielonych koszulkach było tylko sześciu, co również sugerowało, że prędzej czy później Fil-Pol zacznie tutaj punktować swojego przeciwnika i wygra taką różnicą bramek, która nie pozwoli na jakiekolwiek dywagacje, kto był lepszy. I faktycznie – zespół Wojtka Kuciaka szukał kolejnych trafień, zaliczył nawet słupek czy okazję sam na sam z bramkarzem, ale w momencie, gdy najmniej się tego spodziewał, otrzymał cios na 1:1 od Damiana Jarzębskiego. Malina nie cieszyła się jednak z remisu pełnych 60 sekund, bo od razu wyrównał Karol Sochocki, a ten sam zawodnik podwyższył dwie minuty później na 3:1. Taki wynik utrzymał się też do przerwy i w tym momencie pewnie nie znaleźlibyśmy śmiałka, który zgodziłby się postawić na przegrywających. Ale ci mieli jeszcze trochę siły i w 22 minucie zmniejszyli straty, a do meczowego protokołu wpisał się Mateusz Gacioch. Ba – w kolejnej sytuacji do remisu mógł doprowadzić Mateusz Suchenek i to był przy okazji ostatni fragment spotkania, któremu towarzyszyły emocje. Później sprawy w swoje nogi wziął Karol Sochocki, zdobywając dwa gole pod rząd i pozbawiając przeciwników nadziei, że mogą pokusić się tutaj o otwarcie swojego punktowego dorobku. Nic tutaj nie zmienił gol Mateusza Suchenka, bo Fil-Pol nadal dominował i w 34 minucie zmarnował np. sytuację sam na sam z bramką!! Malina kompletnie już wtedy nie wracała do obrony i to niestety fatalnie się dla niej skończyło. Jeszcze w 38 minucie wynik brzmiał bowiem "tylko" 3:5, ale w niecałe 120 sekund, przy biernej postawie defensorów ekipy z Wołomina, dawna Andromeda zdobyła jeszcze bardzo łatwe cztery bramki i wygrała aż 9:3. Szkoda, że przegrani popsuli swój meczowy wizerunek postawą w finałowych fragmentach, bo mimo wszystko zawsze lepiej wygląda porażka dwoma golami niż sześcioma. Niestety – jak tylko z boiska schodził Piotrek Radomski, to pod nieobecność Pawła Porady, nie było komu go zastąpić w defensywie. A że Fil-Pol ma w swoich szeregach zawodników, którym zdobywanie goli nigdy się nie znudzi, to tak to się musiało skończyć...

A tak dziwnego pojedynku jak ten między Lambadą a Magnattem dawno nie oglądaliśmy. Początkowo zakładaliśmy, że dawny Stankan, słynący z bardzo dobrej obrony, nie da tutaj pograć młodym zawodnikom ekipy przeciwnej i w miarę rozwoju wypadków, zacznie wybijać Lambadzie futbol z głowy, wygrywając dwoma lub trzema golami. Nasze prognozy trochę się zmieniły jeszcze przed pierwszym gwizdkiem – ze zdziwieniem zaobserwowaliśmy bowiem, że w Magnacie jest mnóstwo nowych twarzy, a przecież ta ekipa słynęła od lat z dość konserwatywnego podejścia do transferów i raczej ograniczała się do stałych nazwisk. Mariusz Wdowiński nie miał jednak wyjścia – musiał dokooptować kilkoro graczy, bo z trudem przychodziło mu zbieranie drużyny, gdzie w dodatku kilku zawodników leczy kontuzję lub po prostu nie lubi grać na hali. Byliśmy ciekawi jak to przełoży się na jakość gry drużyny z Wołomina i mieliśmy mieszane odczucia. Był bowiem moment w tym spotkaniu, gdzie Magnatt prowadził nawet 3:1! A jeszcze lepsze były okoliczności tego wyniku, bo tak naprawdę to Lambada powinna wygrywać tutaj kilkoma golami. Zespół Pawła Roguskiego zaczął mecz od trafienia Kamila Śliwowskiego, a później miał dwie dwustuprocentowe okazje, po czym stracił bramkę na 1:1. Za chwilę scenariusz się powtórzył – Daniel Kania uderzył w słupek, Janek Skotnicki nie trafił w piłkę a po drugiej stronie boiska bramkę zainkasował Kamil Wróbel. Gracze Lambady wyglądali, jakby prześcigali się w marnowaniu coraz to lepszych okazji, z kolei konkurent co miał to strzelał. Doszło do tego, że przy stanie 1:3 Lambada potrafiła w jednej akcji obić dwa słupki! Powoli dostrzegaliśmy już zniechęcenie w obozie zespołu z Kobyłki, ale los wreszcie się do nich uśmiechnął. W 24 minucie na listę strzelców dwukrotnie wpisuje się Janek Skotnicki i wtedy wynik zaczyna się odwracać. W kolejnych minutach Lambada jeszcze trzy razy pokonuje Artura Jaguszewskiego i ze stanu 1:3 wychodzi na 6:3! Najgorsze było to, że o ile Magnattowi sprzyjało szczęście, gdy gol niemal wisiał w powietrzu, to gdy już faktycznie dochodziło do straty bramki, to zwykle po głupich, indywidualnych błędach. To odebrało wiarę temu zespołowi w korzystny wynik i skończyło się na porażce 5:7. Naszym zdaniem z tej mąki może być kiedyś chleb, ale kapitana Magnatta czeka trudny okres. Musi on wyselekcjonować grupę zawodników, z których będzie korzystał, bo nie wszyscy prezentują drugoligowy poziom. Nam najbardziej podobał się Kamil Wróbel i szkoda, że tak krótko przebywał na parkiecie, ale wydaje się, że zdobył zaufanie kolegów z zespołu i niedługo może stanowić o sile Magnatta. Co do Lambady, to tutaj wszyscy zagrali niezłe zawody, a trzeba oddać wygranym, iż prezentowali ofensywny styl gry, oparty na dużej szybkości i nawet tak dobrze poukładana w defensywie ekipa jak dawny Stankan, nie miała recepty jak zamknąć drogę do własnej bramki. Fakt, że taki fachowiec jak Artur Jaguszewski stracił siedem goli mówi sam za siebie, a przecież gdyby nie on i indolencja rywali, tych bramek mogło być tutaj nawet dwa razy więcej...

Emocje do samego końca mieliśmy z kolei w konfrontacji Ormedu z Łabędziami. I nie jesteśmy tym zaskoczeni, bo wiadomo, że jak grają Łabędzie, to zawsze jest ciekawie, z kolei Ormed jeszcze w tym sezonie nie zapunktował, więc liczył że właśnie z ekipą Maćka Pietrzyka uda mu się otworzyć swój dorobek. Tak też się stało, chociaż to spotkanie miało kilka faz. Jeśli chodzi o pierwszą połowę, to szans z obydwu stron było mniej więcej tyle samo, ale piłkę do bramki pakował wyłącznie Ormed. W 5 minucie wynik otworzył Damian Kozicki, z kolei w 19 minucie Piotrek Dudziński na raty wykorzystał podanie z rzutu rożnego i Łabędzie klasycznie postawiły się pod ścianą. A przecież miały dogodne okoliczności, by ten rezultat nie wyglądał tak źle, lecz gdy przychodziło zamykać akcje, to skuteczność szwankowała niemal jak zwykle. Sytuacja drastycznie pogorszyła się po przerwie, gdy na 3:0 dla miejscowych podwyższył Damian Kozicki. Wtedy widmo porażki zajrzało przegrywającym dość wyraźnie w oczy, ale nadarzyła się okazja, by przynajmniej część strat zniwelować. Czerwoną kartkę zobaczył bowiem Patryk Pikulski, lecz do akcji zupełnie niepotrzebnie wtrącił się Mateusz Perzanowski, który również opuszczał plac z gry z asem kier. Zespół Maćka Pietrzyka stracił więc okazję do gry w przewadze, ale gdy siły na parkiecie się wyrównały, gracze w białych koszulkach rozpoczęli pościg. Swoje zrobiła obecność w bramce Krzyśka Skrzata, który jako lotny golkiper siał popłoch w obozie rywali i nagle z wyniku 3:0 zrobiło się 3:2! To oczywiście nie zaspokajało potrzeb czwartej drużyny poprzedniego sezonu i w 37 minucie chłopaki byli o centymetry, by doprowadzić do remisu. Ale nie udało się, podobnie jak w 39 minucie Krzyśkowi Skrzatowi, którego strzał obronił bramkarz Ormedu. W tej samej minucie Łabędzie popełniły za to banalny błąd. Zawodnikom wydawało się chyba, że piłka opuści plac gry i jedynym, który za nią pobiegł, był Sebastian Papiernik. Popularny „Papier” zdążył wyłuskać futbolówkę sprzed linii i zdobył gola na pustą bramkę, czym niemal przypieczętował triumf drużyny z Zielonki. Łabędzie pokusiły się jeszcze w końcówce o gola kontaktowego, ale na więcej nie pozwolił już zegar. To kolejny mecz w wykonaniu przegranych, który wcale nie musiał się tak skończyć. Maciek Pietrzyk zapowiadał, że w tym spotkaniu pojawi się gracz, będący w stanie zakończyć problemy strzeleckie jego zespołu, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło, a gdyby faktycznie był tutaj jakiś egzekutor, to zwycięstwo było na wyciągnięcie ręki. A tak to Ormed, mimo że zagrał jak na razie jeden niezły mecz na trzy, jest w tabeli wyżej niż Łabędzie. I gdzie tu sprawiedliwość?

Video ze środowych zmagań znajdziecie poniżej. Na jego podstawie uzupełniliśmy asysty w protokołach meczowych. Jeśli widzicie jednak jakikolwiek błąd – dajcie znać. Wywiady przeprowadziliśmy po drugim spotkaniu, a przepytywani byli Grzegorz Pański (Ryńscy) oraz Robert Świst (Adrenalina).

Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Tuż obok jest również opcja "obejrzyj w witrynie youtube.com" - uruchomcie ją, jeśli podczas oglądania na stronie przycina Wam się obraz. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YT - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: