fot. © Google
Opis i skróty ósmej kolejki drugiej ligi!
Ostatnia seria drugiej ligi mogła rozstrzygnąć wszystko. Mogliśmy nawet poznać mistrza, lecz ostatecznie wszystkiego dowiemy się dopiero w najbliższą środę.
Z rzeczy, które wiemy już na 100%, to na pewno do trzeciej ligi spadek zalicza Antykwariat. Dla podopiecznych Łukasza Głażewskiego ostatnią szansą było zwycięstwo nad Tuba Juniors, ale ten rywal okazał się dla nich zbyt silny, przez co strata do bezpiecznych rejonów jest już nie do odrobienia. Inna sprawa, że Antykwariat w meczu z dawnymi Bomba Boys poprzeczkę zawiesił wysoko i gdyby w pierwszej połowie wykorzystał chociaż połowę stwarzanych przez siebie okazji, to wszystko mogło się potoczyć inaczej. To spotkanie przez pierwszy kwadrans wyglądało bowiem tak, że to ligowi outsiderzy mieli przewagę oraz łatwość w stwarzaniu sobie podbramkowych okazji, ale albo świetnie bronił Kamil Sadowski, albo napastników zawodziła skuteczność. Antykwariat nie potrafił też wykorzystać gry w przewadze, po żółtej kartce dla Maćka Gołębiewskiego i to wszystko się zemściło, bo praktycznie pierwsza okazja dla Tuby została przez ten zespół zamieniona na gola. Ale to nie zmieniło obrazu gry – to rywal był w natarciu, to on zaliczył słupek i dopiero na kilkadziesiąt sekund przed końcem premierowej odsłony, Paweł Madej wreszcie przełamuje impas strzelecki i do przerwy mamy 1:1. Ten gol miał być fundamentem pod kolejne trafienia ekipy w niebieskich koszulkach, lecz gdy tylko rozpoczęła się druga część, Tuba poczęstowała przeciwnika dwoma "gongami" i z 1:1 zrobiło się 3:1. To stawiało przegrywających w bardzo ciężkim położeniu, a na domiar złego w 27 minucie żółtą kartkę obejrzał Tomek Tomaszek i Juniors o mało co nie zabili meczu trafieniem na 4:1, lecz skończyło się na strzale w słupek. Antykwariat grał do końca, a po odbyciu kary gola na 3:2 zainkasował wspomniany Tomek Tomaszek. Niestety – nie minęła nawet pełna minuta i Tuba powróciła do dwubramkowego prowadzenia, choć równie szybko je straciła po trafieniu samobójczym. Sytuacja zmieniała się więc bardzo szybko, lecz w końcówce Antykwariatowi brakowało już trochę sił, z kolei prowadzący mądrze dzielili się piłką i nie pozwalali na zagrożenie pod własną bramką. Wynik 4:3 ostał się więc aż do końcowej syreny, co oznaczało definitywny spadek Antykwariatu o klasę niżej. Jest to mimo wszystko zaskoczenie, zwłaszcza że mówimy o ekipie, która aż pięć spotkań przegrała różnicą jednego lub dwóch goli. Tutaj potrzebne są wzmocnienia, szczególnie jeśli chodzi o defensywę, bo to właśnie w jej jakości był największy problem tej ekipy. Co do Tuby, to ten zespół jest już pewny utrzymania. Co prawda to starcie nie było z jego strony wybitne, może nawet do zwycięstwa było potrzebne trochę szczęścia, lecz kluczowa była równa gra wszystkich zawodników. Czyli coś, czego w tym meczu, ale i przez cały sezon brakowało ich środowemu konkurentowi.
Nie do końca wyjaśnioną sytuację w kontekście utrzymania miały też MK-BUD Wołomin oraz Ormed. O tym, która z tych ekip będzie musiała do ostatnich minut dwunastej edycji drżeć o drugoligowy byt miało zdecydować bezpośrednie starcie. Tyle że już przed jego rozpoczęciem, widząc duże problemy kadrowe Ormedu, nie mieliśmy wątpliwości, że tutaj całą pulę zgarną Budowlani. Co prawda ekipa Kacpra Kraszewskiego też nie grzeszyła liczbą rezerwowych, ale skład był mocny, podczas gdy w obozie rywali brakowało wielu ważnych zawodników. Piotrek Dudziński do ostatniej chwili wydzwaniał zresztą po swoich graczach, bo istniało ryzyko, że to spotkanie Ormed będzie musiał rozegrać bez zmian. Ale chociaż po kilkunastu minutach od rozpoczęcia spotkania na halę dojechał Patryk Pikulski, to niewiele to zmieniło z perspektywy gospodarzy. Nie minęły dwie minuty, a zespół z Zielonki przegrywał 0:2 i było jasne, że z tych opresji i przy tych personaliach, ciężko mu będzie wrócić do meczu. Ale kolejne fragmenty wcale nie były w wykonaniu Ormedu złe – problem w tym że szwankowała skuteczność lub decyzyjność. Najpierw Piotrek Dudziński zamiast podawać do Karola Szulima (w sytuacji dwóch na bramkarza) wolał strzelać i Łukasz Trąbiński jego uderzenie obronił. Dwukrotnie golkipera MK-BUDu ratowały też słupki, z kolei MK-BUD jak już zaatakował, to od razu skutecznie i na krótki odpoczynek obydwie drużyny schodziły przy wyniku 4:0. W teorii to było do odrobienia, ale znając życie, jedynym który w to wierzył był wspomniany Piotrek Dudziński. Lecz i on pewnie stracił wiarę, gdy w 26 minucie na 5:0 podwyższył Piotrek Welskop i tutaj Budowlanym nie mogła się już stać żadna krzywda. Być może to wpłynęło trochę na motywację wygrywających, bo w końcowych fragmentach trochę spuścili z tonu i dali rywalom strzelić aż trzy bramki. Nie było jednak zagrożenia utraty zwycięstwa, dzięki czemu MK-BUD za rok może już planować swój udział na zapleczu elity. I jak na to, że ta ekipa została wciągnięta w drugoligowe szeregi tylnymi drzwiami, to nie zawiodła i potwierdziła, że to miejsce się jej należało. W kwestii Ormedu, to o jego losie zadecyduje konfrontacja z Ryńskimi. Ale chcąc stanąć do niej z otwartą przyłbicą, należy znacznie lepiej przygotować się do tego meczu pod względem personalnym. Ponowny przyjazd w pięciu czy nawet sześciu, może mieć bowiem opłakane skutki.
A nie byłoby problemów Ormedu, gdyby swojego meczu nie wygrali Ryńscy. A wcale się na to nie zapowiadało, bo zespół pozbawiony Sebastiana i Kamila Ryńskich nie był faworytem potyczki z JSJ Development. Tyle że ci drudzy stracili już szansę na dobre miejsce w tym sezonie i można odnieść wrażenie, że po prostu chcą dociągnąć tę edycję, bez wielkiej napinki na wyniki. To była szansa dla ich rywali, którzy z kolei potrzebowali przynajmniej punktu, by do ostatniej kolejki przeciągnąć swoje nadzieje na pozostanie na zapleczu elity. Jaki ten mecz miał przebieg? Początkowo więcej okazji mieli Ryńscy, a najlepszą z nich zmarnował w 4 minucie Grzesiek Pański, który nie trafił na pustą bramkę. Temu zawodnikowi znacznie lepiej wychodziły jednak podania, bo w 10 minucie kapitalnie otworzył drogę do bramki Sebastianowi Borkowskiemu a ten pokonał Michała Duka i mieliśmy 1:0. Do bardzo ciekawej sytuacji doszło też w 14 minucie. Tomek Popiół uciekł Sebastianowi Zakrzewskiemu i choć był przez niego delikatnie przytrzymywany, to zdecydował się na kontynuowanie rajdu, a gdyby upadł, to rywal wyleciałby z boiska z czerwoną kartką. Z perspektywy czasu może należało tak zrobić, bo strzał popularnego "Popersa" obronił golkiper JSJ i wynik się nie zmienił. A że niewykorzystane sytuacje lubią się mścić, przekonaliśmy się w 18 minucie – genialne uderzenie z woleja Łukasza Redy i mamy remis! Pod koniec pierwszej części dogodną sytuację zmarnował jeszcze Sebastian Zakrzewski, ale rozpamiętywanie tego nie miało sensu, bo na starcie drugiej odsłony gola na 2:1 dla JSJ i tak zainkasował Mateusz Zaorski. Wyglądało na to, że sytuacja wymyka się Ryńskim spod kontroli, lecz na ich szczęście w 25 minucie do kolejnego remisu doprowadził Damian Augustyniak. Tutaj każdy scenariusz był więc jeszcze możliwy, zwłaszcza że jedni i drudzy mieli swoje sytuacje. Kulminacyjny moment meczu przypadł z kolei na 33 minutę. Wtedy Sebastian Borkowski sfaulował we własnym polu karnym Mateusza Ordyniaka a piłkę na punkcie karnym ustawił Sebastian Zakrzewski. Strzelił jednak źle i Marcin Częścik odbił futbolówkę! Ta sytuacja odbiła się czkawką graczom w niebieskich koszulkach, bo na 180 sekund przed końcem spotkania rozgrywający dobry mecz Sebastian Borkowski znowu znalazł sposób na Michała Dudka i to Ryńscy wygrali spotkanie w stosunku 3:2! Tym samym utrzymali się na powierzchni wody i o tym, czy dopłyną do brzegu cało przekonamy się za kilka dni. Dla JSJ była to na pewno dość przykra porażka, bo tutaj najsprawiedliwszym rozstrzygnięciem byłby chyba remis. Ale jeśli nie wykorzystujesz rzutu karnego przy stanie 2:2, to niestety musisz się liczyć z tym, że spotka cię za to kara.
"Jezioro łabędzie" - chyba każdy zna tytuł baletu skomponowanego przez Piotra Czajkowskiego. To jedno z choreograficznych arcydzieł wszech czasów i oczywiście nie piszemy tego przypadkowo. W ostatnią środę koncert gry dały inne Łabędzie – te dowodzone przez Maćka Pietrzyka. Zespół z Sulejówka rywalizował z podrażnionym po porażce z Progresso AGD Marking i sposób w jaki rozstrzygnął ten mecz na swoją korzyść wzbudził powszechny zachwyt wśród wszystkich, którzy tę potyczkę oglądali. Widać było jak bardzo zawodnicy Detoxu są skoncentrowani, jak bardzo im zależy na zwycięstwie i tę mentalność zaprezentowali na parkiecie i to już od pierwszych sekund. Nie minęło bowiem czternaście z nich, a wynik otworzył Marcin Czesuch. Za chwilę na 2:0 podwyższył Adrian Raczkowski, a później ten sam zawodnik kapitalnym strzałem z rzutu wolnego zmienił rezultat na 3:0! Prowadzący wpadali sobie w ramiona, napędzali się, widać było ich pozytywną energię, ale też koncentrację. Po kwadransie było już 5:0 i niemal wszystko, czego dotykali się gracze Łabędzi zamieniało się w złoto. Marking był bezradny. Takiego scenariusza nikt by nie napisał, bo pewnie nawet sami gracze z Sulejówka myśleli, że ten mecz będzie trzymał w napięciu do samego końca. Ale nic z tego. Wiadomym było jednak, że i w tym starciu musi ich spotkać słabszy moment. I tak się też stało, przez co AGD zdobyło w końcówce pierwszej połowy dwa gole, a było blisko jeszcze jednego. Mylił się jednak ten, kto przypuszczał, że to może być początek remontady w wykonaniu ekipy ze Słupna. Druga połowa znów boleśnie zweryfikowała formę graczy Markingu, którzy może i robili co mogli, ale na tak dysponowanych przeciwników po prostu nie było recepty. Wygrywający grali na luzie, z fantazją, nie bali się trudnych rozwiązań, bo wiedzieli że i tak tej szansy z rąk już nie wypuszczą. W dodatku zachowali też sporo sił na końcówkę i po 40 minutach odnieśli spektakularne zwycięstwo różnicą pięciu bramek! Ich uśmiechnięte twarzy mówiły wszystko. Rozegrali wielki mecz, zagrali niemal perfekcyjnie i wszystkim, którzy do awansu typowali kogoś z wielkiej trójki udowodnili, jak wielkim błędem było pomijanie ich drużyny. Do promocji brakuje im już tylko jednego – zwycięstwa nad JSJ Development. To wielka szansa, ale też wielka odpowiedzialność, bo gdyby coś poszło nie tak, to nie chcielibyśmy być w ich szatni chwilę po ostatnim meczu. A Marking? Cóż – w tym momencie jest poza awansem, a nawet poza podium. To drugi mecz pod rząd w którym zawodzi i nie wykorzystuje potencjału który ma. Poza Michałem Odzimkiem i jak zwykle szarpiącym Maćkiem Sadochą, chyba nie ma tam zawodnika, który nie miałby sobie czegoś do zarzucenia. I sami jesteśmy ciekawi, jak ten zespół podejdzie do meczu z Dar-Marem. To będzie dla niego test, tym bardziej, że trzecie miejsce też może dać awans. Ale przede wszystkim w tym spotkaniu będzie można udowodnić, iż to że ta ekipa tak długo była na drugoligowym szczycie, nie zawdzięcza jedynie... terminarzowi.
Po jednym hicie, który tak naprawdę okazał się dość jednostronnym widowiskiem, z niecierpliwością oczekiwaliśmy drugiego. Mierzył się z nim niepokonany i nieskazitelny Dar-Mar a jego rywalem było Progresso, dla którego był to kolejny mecz z gatunku tych "o wszystko". Wiedzieliśmy, że emocji nie zabraknie, choć początkowo było z nimi krucho. Ponieważ Dar-Marowi remis pasował, to tej ekipie nie zależało na atakowaniu. Norbert Kucharczyk i spółka wiedzieli, że nie mogą dać się wyciągnąć z własnej połowy, z kolei rywal w końcu będzie zmuszony podjąć ryzyko i wtedy nadarzy się okazja, by to wykorzystać. Tyle że pierwszy błąd w tym meczu popełnił aktualny lider rozgrywek. Złe podanie Norberta Kucharczyka przeciął Hubert Zach, za chwilę nastąpił płaski strzał, którzy ugrzęznął w siatce i Progresso prowadziło. To z kolei zmusiło Dar-Mar do przejęcia inicjatywy, przez co mecz w końcu się otworzył. Zespół z Kobyłki z każdą minutą robił się coraz groźniejszy, wysłał też strzał ostrzegawczy w postaci uderzenia w słupek, aż wreszcie tuż przed przerwą do wyrównania doprowadził Przemysław Tucin. Tyle że za chwilę żółtą kartę obejrzał Maciek Lament i przed Progresso szybko nadarzyła się okazja, by powrócić na właściwą ścieżkę. Dar-Mar świetnie się jednak bronił. I to nie tylko w tej sytuacji, ale też w wielu pozostałych, gdzie przeciwnik wymieniał dziesiątki podań, ale nic z nich nie wynikało. Obóz Adriana Płócienniczaka nie był tak mocny w schematach jak konkurent i to było widać. A że czas uciekał, to należało sięgnąć po jokera. Było nim oczywiście wycofanie bramkarza. Jako lotny golkiper zagrał Hubert Sochacki, ale nawet grając w przewadze, Progresso popełniało błędy i jeden z nich miał obowiązek skończyć się tragicznie. Bartek Januszewski miał przed sobą tylko Kamila Żmudę, który nie mógł używać rąk i tylko w sobie znany sposób, obronił na linii bramkowej strzał przeciwnika. Progresso wróciło z dalekiej podróży, ale za chwilę znowu straciło piłkę i znów było blisko, by Dar-Mar zakończył mecz. Ich szczęście polegało na tym, że Zina zaplątała się pod nogą Dominika Ołdaka, na czym skorzystał Marcin Jadczak, który podciągnął z futbolówką kilka metrów i kropnął z całej siły, a piłka wpadła do siatki! Emocje sięgnęły wtedy zenitu. Przegrywający natychmiast wycofali Norberta Kucharczyka i teraz to oni musieli ryzykować, zostawiając przeciwnikowi pustą bramkę. Dar-Marowi wystarczyło zaledwie kilkadziesiąt sekund, by stworzyć sobie dwie bardzo dogodne okazje do wyrównania. Najpierw Darek Piotrowicz zablokował strzał Marcina Krucza, a potem Bartek Balcer w ostatniej chwili wyłuskał piłkę spod nóg Bartka Januszewskiego. Wreszcie wybrzmiała też końcowa syrena i Progresso mogło zacisnąć pięść w geście sukcesu. Zrodzonego w bólach, bo oddajmy Dar-Marowi, że taktycznie zagrał niemal perfekcyjne spotkanie. I gdyby Bartek Januszewski faktycznie wykorzystał sytuację z 39 minuty, dziś pisalibyśmy o tym meczu w zupełnie innym kontekście. Ale taki jest futbol. Zwycięzcy podtrzymali swoje nadzieje na awans, choć nadal nie wszystko zależy od nich. Dar-Mar ma ten komfort, że własny los uzależniony jest tylko od niego i jeśli przeciwko AGD nie spuści z tonu, to nie widzimy innej opcji, by - mimo ostatniej porażki – zasłużenie zakończył rozgrywki w glorii drugoligowego triumfatora.
Skróty wszystkich spotkań drugiej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy asysty, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Wywiady przeprowadziliśmy po piatym spotkaniu, a przepytywani byli Marcin Jadczak (Progresso) oraz Norbert Kucharczyk (Dar-Mar). Obydwie rozmowy można znaleźć na naszym Facebooku, w menu FILMY czyli TUTAJ oraz po kliknięciu na wynik na stronie głównej lub w terminarzu.
Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD (lub wyższą) i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YT - z góry dziękujemy!