fot. © Google

Opis i magazyn 4.kolejki trzeciej ligi!

11 stycznia 2020, 22:19  |  Kategoria: Video  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Trzecia liga pozostaje jedyną, gdzie nie ma drużyny bez straty punktów. Ale nic dziwnego – w tej lidze pojęcie „faworyt” funkcjonuje jedynie na papierze.

O mało co powyższej tezy nie potwierdził N-BUD. Podopieczni Marcina Zaremby raczej nie spodziewali się wielkiego oporu ze strony NetServisu, tymczasem wynik tego spotkania jeszcze w 32 minucie brzmiał 3:3. Zacznijmy jednak od początku – NetServis dobrze rozpoczął ten mecz, szybko decydując się na dość głębokie ustawienie na własnej połowie, co powodowało, że miejscowi nie mieli pomysłu na atak pozycyjny i długo bili głową w mur. Tyle że trzecioligowi outsiderzy nieprzypadkowo zajmują takie, a nie inne miejsce w tabeli. Mimo tego, że po skutecznej kontrze udało im się objąć prowadzenie w tym spotkaniu, to w defensywie z minuty na minutę przestawali tworzyć taki monolit, jakim byli na samym wstępie. A że N-BUD potrafi takie rzeczy wykorzystywać, to w 12 minucie mieliśmy już remis, a potem ze strony faworytów sunęły kolejne ataki, które cudem nie skończyły się następnym golem. Do czasu – w 17 minucie kolejną pomyłkę bloku obronnego NetServisu wykorzystał Norbert Ciok i mecz zaczął dryfować w kierunku, którego wszyscy się spodziewali. Tuż przed przerwą nastąpił jednak kolejny zwrot akcji – N-BUD nie wykorzystał sytuacji sam na sam, za co został skarcony golem autorstwa Tomka Sieczkowskiego. Obóz Pawła Roguskiego poszedł za ciosem i na początku drugiej połowy strzał samego kapitana okazał się zbyt mocny dla Bartka Muszyńskiego, który po raz trzeci w tym spotkaniu musiał się uznać za pokonanego. Tyle że NetServis nie potrafił obronić tej minimalnej przewagi. W 28 minucie remis na tablicy świetlnej przywrócił Kamil Kłopotowski, a potem doszło do sytuacji, w której dwóch zawodników – po jednym z każdej ze stron – otrzymało po żółtej kartce. W grze 4 na 4 dużo lepiej czuli się gracze N-BUDu, którzy ten okres wygrali dwoma bramkami i prowadzili łącznie 5:3. To z kolei spowodowało, że NetServis musiał się otworzyć i chociaż był to ruch konieczny, to przynosił kolejne szkody. Lada moment było już 6:3, a N-BUD w tzw. międzyczasie nie wykorzystał jeszcze rzutu karnego i kilku innych sytuacji. Nie spotkało się to jednak z przykrymi konsekwencjami, bo jedyne na co było stać przegranych to trafienie na 4:6 i takim też wynikiem to starcie się skończyło. Czyli znów NetServis nie gra źle, niemal przez cały mecz trzyma kontakt bramkowy z rywalem, by na koniec obejść się smakiem. Zobaczymy jak długo ten stan jeszcze potrwa. Natomiast N-BUD na pewno nie zagrał wielkiego spotkania, ale kluczem było to, że w kulminacyjnych momentach potrafił się wznieść na okolice wyżyn swoich możliwości. I to załatwiło sprawę.

A kompletnie bez formy i to już od kilku kolejek zdają się być zawodnicy Na Fantazji. Parując ich z Al-Marem 2 mieliśmy nadzieję, że nawiążą wyrównaną rywalizację, a może nawet pokuszą się o zwycięstwo w tej parze. Okazało się to jednak wyłącznie myśleniem życzeniowym. W tej edycji zespół wykartkowanego Kamila Osowskiego nie zagrał chyba jeszcze tak słabo, jak we wtorkowy wieczór. A w dodatku trafił na bardzo dobrze dysponowanego strzelecko przeciwnika, który niemal wszystko co sobie wykreował, zamieniał na gole. Zaczęło się szybko, bo już w 4 minucie dwójkowa akcja braci Błońskich i Mateusz otwiera wynik spotkania. To było tylko preludium do tego, co działo się dalej. Fantazyjni popełniali bowiem dużo prostych błędów, a przecież w poprzednim sezonie słynęli z tego, że nawet jeżeli nie grali w sposób efektowny, to cechowała ich konsekwencja w realizacji założeń taktycznych. Tutaj tego nie było, co dla Al-Maru 2 okazało się wodą na młyn. Obóz Adriana Rychty w sposób bardzo wyrachowany podwyższał swoje prowadzenie i do przerwy wynosiło ono aż pięć trafień! Tutaj prowadzącym nie mogło się już nic złego stać, aczkolwiek na starcie drugiej części dość prosty błąd przytrafił się Czarkowi Szczepankowi, który nabił piłką Kubę Godlewskiego i ta wpadła do siatki. To mogło nakręcić Fantazyjnych, by jeszcze tutaj powalczyć, lecz gracze z Kobyłki bardzo szybko zostali spacyfikowani. Najpierw skarcił ich Wojtek Kulesza, potem Krzysiek Powierża i było jasne, że cała pula pojedzie do Wołomina. Jedyne za co można pochwalić przegrywających, to fakt iż starali się grać do końca. I to dzięki temu ten końcowy wynik nie wyglądał tak źle, jakby mógł wyglądać – skończyło się bowiem na 4:8. Tylko że to marne pocieszenie dla Fantazji. A najgorsze, że po tej prawie połowie sezonu chyba trzeba już weryfikować cele. I nawet nie chodzi o dość mizerny dorobek punktowy po czterech kolejkach, ale o styl. A właściwie o jego brak. Trzeba szybko coś z tym zrobić, bo niedługo drużyny z czołówki będą grały między sobą i jest jeszcze szansa, by trochę podgonić górną połowę tabeli. Sami jesteśmy ciekawi, czy ten zespół na to stać. Co do Al-Maru, to tak jak w poprzednich meczach miewał swoje problemy, tak tutaj od początku do końca miał to starcie pod kontrolą. Czyżby ta machina właśnie się rozpędzała? Jeżeli tak, to lepszego momentu na zwyżkę formy nie można sobie było wymyślić.

W trzecim meczu z wtorku swoje wzajemne możliwości zweryfikowały Burgery Nocą i Retro. Z Retro jest trochę tak, że niby każdy ten zespół szanuje, każdy widzi że nie są to kelnerzy, no ale też nikt nie wyobraża sobie, by ich nie pokonać. Tę łatkę zawodnicy Squadu sami sobie nakleili, bo chociaż grają nieźle, to w ogóle nie punktują i pewnie nikt nie dawał wiary temu, iż ta kiepska passa może się skończyć akurat teraz. Tym bardziej, że Burgery były podrażnione ostatnią porażką ze Spoko Loko i chcąc przynajmniej utrzymać dystans do ligowej czołówki, musiały tutaj wygrać. A łatwiej jest myśleć o zwycięstwie, gdy ma się w składzie Patryka Czajkę. Ten zawodnik znowu potwierdził klasę i był głównym aktorem tego starcia. W pierwszej połowie, na cztery gole swojego zespołu, łącznie zainkasował trzy, a wszystkie padały niemal w bliźniaczy sposób – długi rajd z piłką, potem efektowny drybling, strzał obok bramkarza i gol. Defensywa Retro totalnie nie mogła znaleźć na tego gracza recepty, aczkolwiek nie ona pierwsza i nie ostatnia. A ponieważ Burgery – w porównaniu do trzeciej kolejki – nieźle spisywały się również w obronie (w czym duża zasługa Piotrka Jankowskiego), to po 20 minutach wynik brzmiał 4:1. Znamy jednak Retro i oni nawet gdy różnica bramkowa jest spora, białej flagi nie wywieszają. Tak też było tutaj – co prawda na ich trafienie z rzutu karnego dość szybko odpowiedział Arek Dalecki, to pod koniec spotkania napór Squadu zaczął przynosić efekty. Najpierw na 3:5 straty zminimalizował Mateusz Skibniewski, a potem mierzonym strzałem z dystansu popisał się Sebastian Giera i tutaj wszystko było jeszcze możliwe. Tym bardziej, że Retro poczuło krew i dążyło z całych sił do remisu. Pod bramką Karola Kupisińskiego przynajmniej dwukrotnie zrobiło się bardzo gorąco, ale najpierw strzał jednego z przeciwników poszybował nad poprzeczką, a potem golkiper Burgerów świetnie odbił nogą uderzenie Damiana Nowaczuka. Podział punktów wisiał więc w powietrzu, lecz w ostatniej minucie Burgerom udało się wyprowadzić zabójczy cios, a sprawę trzech punktów rozstrzygnął Arek Dalecki. W przypadku Retro sprawdziło się więc powiedzenie, że grają jak zwykle (czyli wcale nie tak źle) i przegrywają jak zwykle. Powoli może to się robić frustrujące, no ale wszystko jest w nogach samych zawodników, którzy nawet tutaj mogli ten remis wyszarpać. Niestety – jeszcze nie tym razem. Burgery zaś mogą odetchnąć, bo chociaż z perspektywy całego spotkania były lepsze, to na hali naprawdę niewiele potrzeba, by dobry wynik szybko zamienił się w kiepski. A remis w tym spotkaniu mógłby mieć poważne konsekwencje, dlatego czasami warto trzymać język za zębami, a nie łapać w końcówce jakieś głupie kary i osłabiać zespół. Zwłaszcza że z sędziami nikt jeszcze nie wygrał ;)

Ostatnie zdanie powinni sobie również zapamiętać zawodnicy Spoko Loko. W ich spotkaniu z Góralami dość często kontestowali decyzje arbitra, zwłaszcza na początku, gdzie już po sześciu minutach mieli na swoim koncie dwie żółte kartki. Obydwie jak najbardziej zasłużone, nawet jeśli ukarani myśleli (i nadal myślą) inaczej. A gdy dostaje się tyle upomnień na dzień dobry, to trzeba się liczyć z konsekwencjami. Nikogo więc nie zdziwi fakt, że już po ośmiu minutach tego spotkania zespół Marcina Lacha prowadził 2:0, a potem nie brakowało tej drużynie kolejnych okazji do podwyższenia prowadzenia. A co by o Spoko Loko nie mówić, to ten zespół nie zwykł się poddawać i tutaj również udowodnił, że żadne wyzwania nie są mu straszne. W 16 minucie świetna indywidualna akcja Sławka Lubelskiego, podanie do Sebastiana Choińskiego, odegranie i jest już tylko 1:2. W końcówce premierowej odsłony Spoko dąży za wszelką cenę do wyrównania, ale najpierw dobrze broni bramkarz rywali, a potem w słupek trafia Robert Sawicki. Co się jednak odwlecze, to nie uciecze – na początku drugiej połowy Sebastian Choiński zdobywa gola na 2:2 i mecz zaczyna się niemal od początku. Emocje robią się jeszcze większe, gdy lada moment Górale za sprawą Bartka Górczyńskiego znów wychodzą na prowadzenie, ale po chwili żółtą kartkę ogląda Mateusz Mazurek i rywale mają okazję, by po raz drugi doprowadzić do remisu. Ta sztuka im się nie udaje, a gdy siły się wyrównują, to Górale dyktują warunki. I mają wystarczająco dużo okazji, by zmienić wynik, tyle że marnują trzy setki, a najlepszą z nich Kamil Wyganowski, który w dogodnej sytuacji ustrzela poprzeczkę. I to się mści. W kolejnej akcji Sławek Lubelski na raty pokonuje Marcina Lacha i zamiast 4:2, jest 3:3. To determinuje dalszy przebieg wypadków. Grający na granicy ryzyka Górale popełniają w 38 minucie fatalny błąd i Robert Brzeziński strzałem na pustą bramkę z połowy boiska daje pierwsze prowadzenie w tym spotkaniu zawodnikom w zielonych koszulkach. Teraz przegrywający nie mają już nic do stracenia, tyle że nie jest im łatwo wrócić do gry. Na domiar złego dochodzi do kontrowersji, albowiem Krzysiek Pawlak wydawał się być faulowany przez Sławka Lubelskiego, ale sędzia puszcza grę i napastnik oponentów zdobywa kolejne trafienie na pustą bramkę. To totalnie demobilizuje żółto-czarnych, którzy tracą jeszcze jednego gola i przegrywają mecz, którego przegrać wcale nie musieli. Ich problem polegał jednak na kiepskiej skuteczności, no i na krótkiej ławce rezerwowych. Gdyby tego wieczora mieli do dyspozycji Arka Kuczerę czy Michała Aleksandrowicza, to śmiemy twierdzić, że tego spotkania by nie przegrali. To oczywiście tylko spekulacje, zwłaszcza że musimy też pamiętać o braku Piotrka Kwietnia w obozie Spoko Loko. Gratulując więc wygranej zespołowi Arka Choińskiego chcemy jednak zwrócić chłopakom uwagę, by zamiast sędziować lub komentować, skupili się na grze. Bo wszystko musi mieć swoje granice.

A w bardzo spokojnej atmosferze odbyło się ostatnie spotkanie między Adrenaliną a Razem Ponad Tona. To nie znaczy, że było tutaj nudno, szczególnie że gracze z Ząbek po pokonaniu Na Fantazji, mieli dużą ochotę zapunktować przeciwko sporo wyżej notowanemu rywalowi. Dziś już wiemy, że ta sztuka się nie udała, ale to wcale nie znaczy, że tak musiało się skończyć. Zwłaszcza, gdyby Adrenalina lepiej zaczęła to spotkanie, a była ku temu okazja, bo już w drugiej minucie w sytuacji sam na sam z Łukaszem Głażewskim, w słupek trafił Ivan Hristov. Później od żółtej kartki dla tego samego zawodnika rozpoczęły się z kolei problemy zawodników w białych koszulkach. Ciężko im szło bronienie w sytuacji, gdy mieli jednego zawodnika mniej na parkiecie, no i wreszcie w 10 minucie stracili gola, a jego autorem był Mateusz Bieniak. Ten gol ostudził trochę spotkanie i do końca pierwszej połowy mieliśmy jeszcze tylko jedną okazję, którą mogliśmy nazwać klarowną, ale Tona jej nie wykorzystała, co zamknęło premierową część najskromniejszym z możliwych prowadzeń. Nadal każdy scenariusz był więc możliwy, aczkolwiek to co niepokoiło, to kiepsko ustawiony celownik drużyny z Ząbek. Obóz Roberta Śwista był bowiem w stanie wyklarować sobie naprawdę dogodne okazje, by wynik brzmiał 1:1, ale ani Marek Kowalski ani debiutujący w Nocnej Lidze Hubert Czady nie potrafili zmieścić piłki w siatce. A wiadomo, że jeśli po drugiej stronie boiska jest ktoś taki jak Paweł Madej i ten zawodnik jeszcze na listę strzelców się nie wpisał, to ten moment musiał nastąpić. I to właśnie on był autorem trafienia na 2:0, które niemal w 100% sugerowało, kto opuści halę w lepszych humorach. Oczywiście do końca spotkania było jeszcze trochę czasu, lecz po kolejnej niewykorzystanej okazji przez Adrenalinę, przestaliśmy mieć wątpliwości, czy ta drużyna wreszcie się przełamie. Jakiejkolwiek nadziei pozbawiła ich kolejna bramka dla konkurentów, którzy rozegrali akcję jak po sznurku, a jej końcowym elementem był precyzyjny strzał Kamila Kamińskiego. W samej końcówce jedni i drudzy otworzyli się bardziej niż do tej pory i jedynie brak precyzji spowodował, że wynik zamknął się na trzech bramkach. Na nieszczęście dla Adrenaliny, wszystkie zdobyli oponenci. Brakuje temu zespołowi rasowego napastnika, który kończyłby golami stwarzane sytuacje, zwłaszcza że Marek Kowalski w tym sezonie jakoś nie może się wstrzelić. To irytuje również dlatego, że kreowanie okazji wcale nie przychodzi Adrenalinie łatwo. Tutaj nie ma kogoś takiego jak Paweł Madej, że wystarczy podać mu piłkę, a ten coś wymyśli. Choć akurat w tym spotkaniu cały zespół Tony dostosował się do swojego lidera, bo gdyby było inaczej, to dawny Antykwariat o zwycięstwo biłby się tutaj do ostatnich sekund.

Skróty wszystkich spotkań trzeciej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy asysty, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD (lub wyższą) i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: