fot. © Google
Opis i magazyn 4.kolejki pierwszej ligi!
Gdy zastanawialiśmy się, jak sparować mecze 4 kolejki, to dając Offsidowi za przeciwnika Ostropol, myśleliśmy, że robimy mu przysługę. Ale tak nam się tylko wydawało...
Gdy tuż przed Świętami Al-Mar ograł Ostropol i zanotował bardzo cenne trzy punkty, jego notowania w pierwszej lidze na pewno wzrosły. Może nie na tyle, by zespołom z czołówki nagle zaczęły drżeć nogi na myśl o spotkaniu z tą drużyną, ale trochę dodatkowego respektu przed zespołem Marcina Rychty nie zaszkodziło. Zresztą In-Plus, który był najbliższym konkurentem Al-Maru każdego rywala musi traktować poważnie, bo po remisie z KroosDe Team, nie może sobie pozwolić na kolejną stratę punktów. Ale mylił się ten, kto spodziewał się tutaj w miarę wyrównanego spotkania. Poza początkiem, gdzie drużyna z Wołomina zmarnowała jedną 100% okazję do otwarcia wyniku, wszystko co działo się później należy określić mianem deklasacji. Księgowi "przejechali się" po prostu po ekipie w czarnych koszulkach i wynik 11:2 to chyba najniższy wymiar kary, jaki mogli tutaj zasądzić oponentom. Dość powiedzieć, że triumfatorzy nie wykorzystali dwóch rzutów karnych, a dodatkowo Błażej Kaim wieloma interwencjami obronił swój zespół od totalnej degrengolady. Przykro się zresztą patrzyło, gdy w drugiej połowie praktycznie nikomu z zawodników Al-Maru nie chciało się wracać do obrony, bo morale tak upadło, że każdy z nich myślał już o pomeczowym prysznicu i o tym, by jak najszybciej zapomnieć o tym, co się tutaj stało. Na pewno liczyliśmy na dużo większy opór ze strony Al-Maru, którego zawodnicy sami wiedzieli, że to co zaprezentowali, było znacznie poniżej poziomu, który przystoi pierwszoligowcom. Cóż – takie mecze też się zdarzają i oby w ich wykonaniu był to ostatni w tym sezonie. In-Plus zbytnio się tutaj nie zmęczył, statystyki indywidualne podreperował, ale i on musi to starcie szybko wymazać z pamięci. Bo nawet nie wiemy czy słowo "starcie" właściwie oddaje to, co tutaj się działo. Wszak Al-Mar oddał ten mecz praktycznie bez walki.
Zupełnie inny przebieg miała potyczka między Fil-Polem a KroosDe Team. Mimo że Fil-Pol nie osiąga takich wyników jakich by chciał, to coś nam podpowiadało, iż to co działo się w grudniu, nie będzie miało żadnego znaczenia w czwartek i ten zespół wysoko zawiesi poprzeczkę rewelacji nocnoligowej elity. Intuicja nas nie zawiodła. Wojtek Kuciak zebrał bardzo mocny skład, gdzie brakowało jedynie Karola Sochockiego i od razu było widać zmianę mentalności i jakości piłkarskiej dawnej Andromedy. Przede wszystkim w obronie wyglądało to dużo lepiej niż w poprzednich spotkaniach, chociaż w pierwszej połowie zawodnikom KroosDe Team kilka razy udało się stworzyć poważne zagrożenie pod świątynią Łukasza Milankiewicza. Ten bronił jednak bardzo dobrze, z kolei Fil-Pol potrafił się odgryzać, bo tak należy ocenić strzał w słupek Wiktora Gajewskiego czy też niewykorzystaną szansę Arka Stępnia. W drugiej połowie ten rozkład dobrych okazji do zdobycia pierwszego trafienia wyrównał się. Tyle że wciąż brakowało goli! I gdy tak niemal pod sam koniec obydwie strony nie zamieniły na bramki po jednej dogodnej okazji, powoli już wyobrażaliśmy sobie, że trzeba odszukać w historii, czy jakiekolwiek spotkanie NLH zakończyło się kiedyś bezbramkowym remisem. Mniej więcej właśnie wtedy to spotkanie weszło w ostatnią minutę, która z racji braku goli była oczywiście zatrzymywana. Nie przypuszczaliśmy, że ktoś w niej zaryzykuje, zwłaszcza mając z tyłu głowy, że lepszy jeden punkt niż nic. Tymczasem w 39 minucie i 36 sekundzie Kamil Melcher zdobył – tak się wtedy wydawało – zwycięskiego gola dla KroosDe Team! Potwierdził on tym samym słowa Rafała Błońskiego z zapowiedzi, iż jest w świetnej formie, bo ten gol był niemal w całości jego zasługą. Fil-Pol miał jeszcze nieco ponad 20 sekund, by coś tutaj zrobić, jakkolwiek chyba każdy kto widział ten mecz, prawdopodobieństwo wyjścia z tego bagna oceniał krytycznie. Tym bardziej, że czas uciekał. I gdy na zegarze było nieco ponad 1,5 sekundy do końca, stało się coś, w co nikt już chyba nie wierzył. Maciek Włodyga podał do swojego brata Krzyśka, ten chyba nie do końca czysto trafił w futbolówkę, ale ta ku jego szczęściu odbiła się od Artura Radomskiego i wpadła do siatki w akompaniamencie finałowej syreny! Jedni byli przeszczęśliwi, a drudzy wściekli. Michał Wytrykus i spółka nie mogli uwierzyć w to co się stało, bo w teorii mieli wszystko pod kontrolą. W teorii. Trochę pecha, trochę bilarda i zamiast trzech punktów, musieli niepysznie wziąć w podróż powrotną tylko jeden. Ciekawe czy na koniec sezonu te dwa stracone "oczka" coś by w ich sytuacji zmieniły. Czas pokaże. Natomiast Fil-Pol udowodnił, że nie można go jeszcze w tym sezonie skreślać. I chociaż szanse na to, że znów stanie na podium są bardzo niskie, to nie zapominajmy, iż ta ekipa grała jak dotąd wyłącznie z ligową czołówką. Może więc nie wszystko jeszcze stracone? Po takim meczu jak ten czwartkowy, chyba nie ma dla nich rzeczy niemożliwych.
Z kolei najlepsze spotkanie nie tylko z tych strimowanych, ale ze wszystkich jakie odbyły się w czwartek, rozegrali między sobą Ostropol i Offside. Nie będziemy ukrywać, że NIE wierzyliśmy w taki scenariusz. Po tym, co Ostropol pokazał z Al-Marem (albo czego nie pokazał), byliśmy pewni, że będąca na fali drużyna z Wołomina zmiecie rywali z powierzchni parkietu. Nasze obawy w tej kwestii były tym bardziej uzasadnione, że po stronie wicemistrzów rozgrywek był zaledwie jeden rezerwowy. A gdy w 13 minucie wynik brzmiał 2:0 na korzyść Offsidu, to tylko czekaliśmy na gratulacje za właściwie przewidziany scenariusz spotkania. Ale ten mecz tak naprawdę dopiero się wtedy rozkręcał. Ostropol nie rzucił tutaj ręcznika, lecz mimo trudnej sytuacji powoli zacząć wychodzić z mielizny, w jaką się wplątał. Co prawda na trafienie z rzutu wolnego Daniela Matwiejczyka dość szybko odpowiedział Dawid Gajewski, to jeszcze szybciej bramkę na 2:3 zainkasował Karol Tabor i do przerwy mieliśmy zaledwie jednego gola różnicy. To z kolei zapowiadało emocje w drugiej połowie, aczkolwiek chyba nikt nie przypuszczał, że będziemy świadkami takiego roller-coastera. Ostropol w kapitalnym stylu rozpoczął bowiem ostatnie 20 minut i szybko zdobył dwa gole, wychodząc na prowadzenie! Sytuacja Offsidu zaczęła się komplikować, a zrobiła się praktycznie beznadziejna, gdy na 10 minut do zakończenia meczu, ich straty zwiększył Daniel Matwiejczyk. Ale od czego w obozie przegrywających jest Kamil Tlaga – to on kilkanaście sekund po wznowieniu gry ze środka inkasuje gola kontaktowego i Offside wraca do gry. Ten sam gracz chwilę później popisuje się kapitalnym strzałem pod poprzeczkę i mamy remis! Emocje sięgnęły więc zenitu. A być może kluczowa sytuacja ma miejsce w 37 minucie – sędziowie odsyłają bowiem na ławkę kar Filipa Górala i chociaż Offside długo nie potrafi wykorzystać tej okazji, to niemal równo z końcem kary Karol Tabor fauluje w polu karnym Kamila Tlagę, a z rzutu karnego gola zdobywa Sebastian Kozłowski. Ostropol musiał już wtedy postawić wszystko na jedną kartę, a w sukurs przyszła mu żółta kartka dla Kamila Tlagi, który domagał się faulu na swojej osobie przy okazji rzutu wolnego dla rywali. Bez względu na to, czy miał rację czy nie, nie należało tego w ten sposób artykułować, bo nie dość że gracz Offsidu nic nie wskórał, to jeszcze zarobił "żółtko". Przeciwnicy dysponowali więc wyśmienitą szansą, by zgarnąć tutaj chociażby remis, ale mimo że wyklarowali sobie jedną dogodną okazję, to nie potrafili zamienić jej na bramkę. Mecz przegrali więc w stosunku 5:6, aczkolwiek naszym zdaniem remis byłby tutaj sprawiedliwym rozstrzygnięciem. To był dobry mecz dwóch wyrównanych drużyn, gdzie każda z nich miała swoje lepsze i gorsze momenty. Być może Ostropolowi trochę zabrakło sił w drugiej połowie, no ale pretensje w tej kwestii mogą mieć tylko do siebie. To, co pozytywnego można powiedzieć o ekipie ze Stanisławowa, to chyba to, iż pogłoski o "śmierci" tego zespołu były przedwczesne. A przynajmniej taką mamy nadzieję. Z kolei Offside zanotował bardzo ważne zwycięstwo nad rywalem, z którym inni mogą stracić punkty. Choćby In-Plus, który przecież podejmie wicemistrzów rozgrywek już w najbliższej kolejce...
Serię dobrych, a jednocześnie wyrównanych batalii podtrzymali w czwartek reprezentanci Dar-Maru i Progresso. Tak miało być, bo te zespoły dobrze się znają, było jasne, iż niczym się nie zaskoczą, a to spowoduje, że wynik będzie długo oscylował wokół remisu. To się sprawdziło, chociaż na przestrzeni całego spotkania jedni i drudzy grali falami. Początek należy do Progresso, które przejmuje inicjatywę, ma możliwość otwarcia rezultatu, ale zamiast tego w 10 minucie traci gola i musi odrabiać straty. To nie paraliżuje radzyminiaków, którzy jeszcze bardziej podkręcają tempo i chociaż początkowo mają trochę pecha, bo po bombie Bartka Balcera piłka trafia w słupek, to lada moment ten sam gracz – po koronkowej akcji całej drużyny – pokonuje Norbert Kucharczyka i mamy remis. Na początku drugiej połowy prezent dla Progresso funduje Przemysław Tucin. Żółta kartka i gracze w niebieskich koszulkach mają 120 sekund, by po raz pierwszy wyjść w tym meczu na prowadzenie. Ale sztuka tam im się nie udaje, chociaż od szczęścia dzielą ich centymetry, bo po strzale Radka Gajewskiego, piłka trafia centralnie w poprzeczkę. Po tej sytuacji budzi się Dar-Mar. Można odnieść wrażenie, że dzięki trochę dłuższej ławce rezerwowych, ten zespół lepiej zniósł trudy tego pojedynku, co zaczyna się uwidaczniać na parkiecie. Norbert Kucharczyk i spółka mają coraz więcej dogodnych okazji do zdobycia i chociaż trochę czasu im zajmuje, by w tej połowie wstrzelić się w bramkę, to w 33 minucie Paweł Gołaszewski wreszcie pokonuje Łukasza Bestrego. I to był początek końca tego pojedynku. Progresso nie było w stanie niczego sensownego zaproponować w ofensywie, a po zawodnikach widać było zmęczenie, które przenosiło się na jakość rozgrywanych akcji. Dar-Mar wykorzystał to i w samej końcówce postawił stempel na swoim sukcesie, a na listę strzelców znowu wpisał się Paweł Gołaszewski. Jak ocenić ten mecz? Według nas w Progresso zabrakło kogoś, kto przytrzymałby tyły. Gdyby w meczowym protokole byli Hubert Sochacki albo Marcin Jadczak, to tych dwóch ostatnich bramek, zespół z Radzymina tak łatwo by nie oddał. Wiadomo, że to tylko nasza wyobraźnia, ale wszyscy podczas transmisji widzieli, że gdy Dar-Mar atakował, to część zawodników Progresso nie miała już siły wracać. Chyba więc stwierdzenie, że triumfatorzy okazali się po prostu zespołem dojrzalszym właściwie odpowie na pytanie, dlaczego stało się tutaj tak a nie inaczej.
A co zdecydowało o tym, że Bad Boys, dla których to miał być przełomowy sezon, przegrali z zespołem, który do tego momentu nie miał jeszcze na swoim koncie ani jednego punktu? No właśnie – chyba wszyscy wróżyliśmy Łabędziom, że nie mają tutaj większych szans, tym bardziej, że dzięki zwycięstwu, Źli Chłopcy mogli się bardzo zbliżyć do strefy medalowej. To wszystko układało się w jedną całość, a nabrało jeszcze bardziej realnych kształtów, gdy po pięciu minutach faworyci prowadzili 2:0. I gdy tak na nich patrzyliśmy, to ich mowa ciała zdała się mówić, że oni nie widzą tutaj innego scenariusza niż własne zwycięstwo. I wcale się temu nie dziwimy, bo dobry początek przyszedł im bardzo łatwo, w głowach mieli dwa dobre występy w ostatnich kolejkach a dodatkowo, w kolejnych minutach niewiele zabrakło, by wynik zrobił się dla nich jeszcze bardziej okazały. Teraz łatwo nam pisać, że być może to wszystko trochę ich zgubiło, no ale mecz w pewnym momencie zaczął wymykać im się z rąk. Ten proces rozpoczął się od straconej bramki w 15 minucie i dalsza część pierwszej połowy toczyła się już pod wyraźne dyktando pierwszoligowego beniaminka. Obóz Maćka Pietrzyka wyczuł, że to idealny moment, by zepchnąć przeciwnika do narożnika i zaczął go okładać. I tak też zrobił – lada moment z wyniku 1:2 zrobiło się 3:2, a w ostatniej akcji premierowej odsłony, na 4:2 wynik powinien jeszcze zmienić Adrian Raczkowski. Bad Boys mogli więc mówić o szczęściu w nieszczęściu. Na pewno sami nie do końca rozumieli, jak mogli w tak krótkim czasie oddać dobry wynik, ale mieli jeszcze sporo czasu, by nie tylko tutaj wyrównać, lecz nawet wygrać. I inauguracja kolejnej części spotkania znów należała do nich. W 23 minucie trafienie samobójcze notuje Adam Jurkowski i jest 3:3, a chwilę później Bad Boys nie wykorzystują fantastycznej okazji, by znów prowadzić. I właśnie brak precyzji był główną bolączką w tej fazie meczu przybyszów z Ostrówka. To musiało się źle skończyć, szczególnie że Łabędzie miały szeroką ławkę rezerwowych i to one pod koniec spotkania dyktowały boiskowe warunki. Co prawda kilka akcji w sposób spektakularny zepsuły, lecz gdy w 39 minucie Krystian Rogala zdobył gola na 5:3, stało się jasne, gdzie pojedzie cała pula. Rywali dobił jeszcze Adrian Raczkowski i mała niespodzianka stała się faktem. Bad Boysi, co powtarzamy nie od dziś – po części sami zgotowali sobie ten los. Ich ślepa wiara w to, że wystarczy siedem osób na mecz, po raz kolejny została zweryfikowana. Były oczywiście przypadki, gdzie mistrzostwo w 6-7 osób zdobywała Gwardia, ale ten zespół grał bardzo ekonomicznie, praktycznie nie męczył się atakując, bo wszystko polegało na dobrym ustawieniu. Źli Chłopcy grają inaczej, szybciej tracą siły, a potem tej energii bardzo brakuje. Spójrzmy zresztą na Łabędzie. Kiepsko zaczęli, ale im dalej w mecz tym wyglądali lepiej. A na końcu biegali tyle, że spokojnie mogliby rozegrać jeszcze dogrywkę. Ich zwycięstwo było więc zasłużone i każdy kto będzie z nimi teraz rywalizował, musi się mieć na baczności. Bo widać że ten Łabędź na dobre obudził się z zimowego snu. A wyspany może być groźny.
Skróty wszystkich spotkań pierwszej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy asysty, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD (lub wyższą) i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!