fot. © Google
Opis i magazyn 5.kolejki czwartej ligi!
Pojedynek Las Vegas z Copa FC był najważniejszym meczem czwartej ligi jak dotąd. W końcu spotkały się drużyny, które hasła „porażka” w swoim słowniku nie uznawały.
Ale zanim opowiemy o szlagierze piątej serii, najpierw opiszemy w skrócie o tym, co wydarzyło się w innych spotkaniach. Zaczęliśmy od rywalizacji HandyMan z Bud-Marem. Ci pierwsi mogli przypuszczać, że to może być ten dzień, w którym wreszcie otworzą swój dorobek, bo przecież rywal również w tym sezonie nie zachwyca, a jedyne punkty zdobył na zamykającym stawkę AKSie. Gdy jednak to starcie się rozpoczęło i niemal od razu ton potyczce zaczęli nadawać rywale HandyMan, to wydawało nam się, że ten zespół nie będzie miał tutaj nic do powiedzenia. Błyskawicznie wynik otworzył Kamil Zaręba, potem kartkę zarobił Krzysiek Smolik a grę w przewadze wykorzystał Łukasz Pokrzywnicki. HandyMan wyglądali w tej części gry jak niemal w każdej pierwszej połowie tego sezonu. Nie mieli pomysłu na grę, biegali bez ładu i składu, a gdy przeciwnicy wyprowadzili trzeci cios, to żadnego innego scenariusza, niż sukces Bud-Maru nie braliśmy pod uwagę. Faworyci chyba również, bo już pod koniec pierwszej połowy jakość ich gry trochę spadła i HandyMan stworzył sobie dwie bardzo dogodne okazje, których jednak nie wykorzystał. Być może to był kolejny element, który uśpił ekipę w niebieskich koszulkach, bo gdy rozpoczęła się druga połowa, to wystarczyło niecałe 100 sekund, by ze stanu 3:0 zrobiło się 3:2. Najpierw – już w 13 sekundzie! - gola zdobył Piotrek Kielczyk a potem to samo uczynił Jarek Rozbicki. W sukurs przyszła jednak Bud-Marowi żółtka kartka dla jednego z oponentów i rzut karny, którego na bramkę zamienił Kamil Zaręba. Ale prowadzący nie byli w stanie utrzymać korzystnego wyniku. Przestali przypominać siebie z pierwszej połowy, gdzie grali nieźle, natomiast tutaj wyglądało to jakby zlekceważyli sytuację. Z kolei HandyMan walczył z całych sił i gdy gola kontaktowego zdobył Łukasz Mietlicki, w ten zespół wstąpiły nowe siły. Zawodnicy w żółtych trykotach przejęli całkowicie inicjatywę i zaczęli punktować pogubionych rywali. Okres dobrej gry pozwolił im wyjść na prowadzenie, w co zupełnie nie mogli uwierzyć gracze Bud-Maru. Próbowali się jeszcze ratować, wprowadzili do gry Sebastiana Skorupkę, ale nic im się nie udawało, a tuż przed końcem spotkania gwóźdź do ich trumny wbił Kamil Dybek. W ten sposób gracze Handy nie tylko mogli się cieszyć z niesamowitego come-backu, ale przede wszystkim z premierowych punktów w rozgrywkach. Los nagrodził im determinację jaką pokazali, bo sytuacja nie była prosta, a im udało się wyjść z niej obronną ręką. Brawo! Z kolei Bud-Mar ma nauczkę, że żadnych rozmiarów prowadzenia nie można uznać za bezpieczne. Zwłaszcza, gdy za rywala ma się zespół, który tak bardzo nie mógł się doczekać, by wreszcie w Nocnej Lidze wygrać.
A tym samym jedynym zespołem w czwartej lidze, który jeszcze nie otworzył swojego dorobku jest AKS. Nie łudziliśmy się, że ta kiepska passa zostanie przerwana akurat podczas piątej serii, bo rywal był bardzo wymagający. AutoSzyby zdawały sobie sprawę, że każdy inny wynik niż zwycięstwo trzeba będzie traktować w kategoriach ogromnego rozczarowania, tym bardziej, że z racji bezpośredniego pojedynku między Las Vegas a Copą, była duża szansa, by z jedną z tych ekip zrównać się punktowo. I ekipa Kamila Wiśniewskiego cel osiągnęła. Jedynie w pierwszej połowie ten zespół miało jako-takie kłopoty z przeciwnikiem, aczkolwiek wynik 3:1 był zdecydowanie za niski jak na boiskowe wydarzenia. Faworyci mieli bowiem dużo więcej okazji niż te, po których zdobyli gole. Raz gracze Elektro uratowali się wybijając piłkę z linii bramkowej a raz pomogła im poprzeczka. No ale szczęście nie mogło trwać wiecznie i gdy tylko rozpoczęła się druga połowa, to i przewaga zawodników w różowych koszulkach robiła się coraz większa. AKS w tej części gry głównie się bronił, czasami desperacko i starał się nie oddawać żadnych bramek za darmo. Kilka razy od wznawiania gry od środka uratował swój zespół Rafał Boruciak, ale i tak musiał on łącznie aż dziewięć razy sięgać do siatki. Z kolei jego koledzy zapisali na swoje konto tylko jedno trafienie, aczkolwiek oddajmy Rafałowi Malinowskiemu, że jego uderzenie z główki było naprawdę "palce lizać". Tyle że na więcej ligowych debiutantów nie było stać. Przeciwko Vegas, gdzie nie ma tylu indywidualności co w AutoSzybach, łatwiej było im się ustawiać i zacieśniać obronę. Tutaj defensorzy AKSu mieli dużo więcej pracy we własnej strefie i niestety – rzadko wychodzili z tych pojedynków zwycięsko. Ale nie jest to wielkim zaskoczeniem – to spotkanie po prostu musiało tak się skończyć. Szyby zrobiły co do nich należało, a AKS co było w jego mocy. I (na razie) na tyle go po prostu stać.
Na dużo bardziej wyrównane widowisko liczyliśmy w trzeciej parze – tę, którą stanowili zawodnicy Maximusa i Joga Bonito. Walka szła tutaj o piąte miejsce w tabeli, aczkolwiek ekipie Grześka Cymbalaka wystarczał w tym celu remis, natomiast rywale musieli wygrać. No i zespół Bartka Brejnaka lepiej tego spotkania nie mógł zacząć – na zegarze była bowiem 20 sekunda, gdy mierzonym strzałem z dystansu popisał się Adrian Poniatowski, który pokonał Michała Kaźmierskiego i otworzył wynik spotkania. Ale ta kiepska inauguracja nie zdeprymowała Maximusa. Szybko nastąpiło wyrównanie, a dopiero po czasie skojarzyliśmy, że w sytuacji gdy gola dla ligowych weteranów zdobył Tomek Rzepniewski, to chwilę wcześniej kontuzji nabawił się Tomasz Kozłowski. Playmaker Jogi, jeśli dobrze pamiętamy z transmisji, na boisko już nie wrócił, co nie pozostało bez wpływu na dalszy przebieg wypadków. Aczkolwiek po pierwszej połowie wynik był korzystny dla Jogi. Co prawda gola na 2:1 zdobył Grzesiek Cymbalak, ale problem w tym, że ten gracz pomylił bramki i zanotował trafienie samobójcze. To mogło być o tyle frustrujące, że wcześniej jego drużyna miała przewagę w sytuacjach podbramkowych, tyle że nie potrafiła zamieniać ich na gole. W drugiej połowie wszystko się jednak odmieniło. Goniący wiedzieli, że muszą zagrać bardziej odważnie, a więcej odpowiedzialności na siebie wzięli napastnicy. I to właśnie jeden z nich, konkretnie Adam Kubicki był bohaterem kolejnych minut – najpierw wywalczył rzut karny, który sam zamienił na gola, a następnie wystawił piłkę jak na patelni Adamowi Drewnowskiemu i Maximus pierwszy raz w tym spotkaniu prowadził. I nie wyglądał na zespół, który nagle może zapomnieć, jak się gra w piłkę. Z kolei Joga nie była w stanie złapać odpowiedniego rytmu i nic dziwnego, że Adrian Kozyra w najbliższym czasie jeszcze dwukrotnie musiał uznać się za pokonanego. Dopiero wtedy gracze Bonito uświadomili sobie, że muszą wziąć się w garść. Tyle że jedyne na co było ich stać, to trafienie w kontrze Maćka Paska. Inne ich próby były szybko neutralizowane, z kolei Maximus czuł się już na tyle pewnie, że w jednej z akcji gola o mało nie zdobył jego bramkarz. Michał Kaźmierski miał wyraźny apetyt, by wpisać się na listę strzelców, ale ta sztuka mu się ostatecznie nie udała. W ostatnich sekundach stempel na zwycięstwie Maksymalnych postawił za to Mariusz Magierek i skończyło się na 6:3. Wynik zasłużony, bo zawodnicy Bonito nie mieli koncepcji na grę i w tym sezonie wiele razy widzieliśmy ich już w lepszym wydaniu. Niewykluczone, że właśnie wspomniany uraz lidera ich „środka pola” miał na to duży wpływ. Maximus z podobnymi problemami zmagać się nie musiał i chociaż dość długo przymierzał się do decydującego ataku, to wykonał go bardzo skutecznie. Cztery gole w krótkim okresie gry załatwiły sprawę i wydaje się, że ten zespół właśnie wykupił gwarancję na pobyt w górnej połowie tabeli do końca sezonu. A czas pokaże, czy jest w stanie powalczyć o coś więcej niż piąte miejsce.
Mecz o najwyższą stawkę szedł za to w konfrontacji Las Vegas z Copa FC. Jedni i drudzy byli do tego momentu bez jakichkolwiek strat, chociaż były spotkania, gdzie wyraźnie im nie szło. Teraz nie miało to jednak żadnego znaczenia i wygrana w tym spotkaniu, niejako oczyszczała ze wszystkich poprzednich grzechów. Oba zespoły zagrały niemal w optymalnych składach i pewnie obydwa wzięły sobie za cel, by przynajmniej nie przegrać. Niewiadomą pozostawała za to taktyka jaką obejmą, choć w tym przypadku wszystko zdeterminowała bramka, którą w 4 minucie, po bardzo prostym błędzie Copy, zdobył Michał Szukiel. Dzięki niej zawodnicy Parano mogli się wycofać na swoją połowę, dawali pograć rywalom i czekali na ich kolejne pomyłki. Przez długi czas „Kopacze” grali jednak odpowiedzialnie z przodu, tyle że nawet gdy już udawało im się wywieźć w pole defensywę Las Vegas, to na ich drodze stawał świetnie dysponowany Robert Leszczyński. Kilka razy golkiper ekipy Grześka Dąbały bardzo umiejętnie czytał grę i nie dawał się cieszyć z gola przeciwnikom. Pod sam koniec pierwszej połowy Copa otrzymała jednak przysługę od kapitana obozu przeciwnego, który dostał karę dwóch minut. Ale zamiast doprowadzić do wyrównania, team Mateusza Marcinkiewicza popełnił kolejny karygodny błąd, za który Janek Trzaskoma ukarał go trafieniem numer „2”. Sprawy się więc mocno pokomplikowały, lecz zawodnicy z Klembowa nie rozdzierali szat i na drugą połowę wyszli z mocnym postanowieniem powrotu do meczu. Jak sobie założyli – tak zrobili! Wystarczyło im pięć minut, by doprowadzili do wyrównania, choć radość trwała krótko, bo za chwilę brak krycia spowodował, że niepilnowany Grzegorz Giszcz przywrócił prowadzenie Parano. Ale skoro Copa odrobiła dwa gole, to była dobrej myśli i w tym przypadku. Brakowało jej jednak skuteczności, a gdy w 32 minucie Robert Leszczyński w tylko sobie znany sposób obronił strzał Mateusza Marcinkiewicza, wydawało się, że lepszej okazji można już nie mieć. Na szczęście kilkadziesiąt sekund później swojego kolegę z zespołu uratował Konrad Bulik i znowu mieliśmy remis. Teoretycznie przewaga mentalna była po stronie zespołu, który już dwa razy dogonił wynik, ale to były tylko pozory. W następnych minutach zawodnicy w zielonych koszulkach notują dwie straty, nie nadążają by wrócić we własne pole karne i robi się 3:5. Ekipie Las Vegas można pogratulować tego wyrachowania, bo ilekroć grozili golem, to najczęściej zapisywali go na swoje konto. Copa próbowała jeszcze powalczyć o choćby remis i nadzieja odżyła po bramce kapitana tego zespołu, lecz na więcej zabrakło już czasu. Gracze Vegas wygrali więc 5:4 a na ten sukces złożyło się wiele czynników. Świetna skuteczność, zabójcze kontry, doświadczenie, kapitalnie dysponowany bramkarz i trochę szczęścia. Bo tego wieczora otrzymali sporo prezentów, ale trzeba jeszcze było umiejętnie z nich skorzystać. I oni to zrobili. Nie zmienia to faktu, że Copa może się czuć niepocieszona po porażce, bo pewnie wszystkie liczby, poza tymi najważniejszymi miała lepsze. Ale czasem po prostu nie idzie i chłopaki mogą jedynie żałować, że wszystkie błędy jakie popełnili w obronie i niewykorzystane sytuacje, jakimi raczyli nas w ataku skumulowały się w jednym meczu. Paradoks polega na tym, że chociaż nie był to ich wieczór, to do remisu zabrakło bardzo niewiele. A to powoduje, że jeśli wyciągną wnioski, to mają potencjał by w tym sezonie więcej podobnych rozczarowań już nie przeżywać.
Kiepskiego humoru po swoim spotkaniu nie zamierzali za to mieć gracze Mojej Kamandy. W starciu z Bad Boys 2 byli zdecydowanymi faworytami, choć Źli Chłopcy po ograniu Bud-Maru, na pewno złapali trochę wiatru w żagle i mogli być tutaj groźni. Oni zresztą potrafią się mobilizować na dobrych przeciwników, a takim bez wątpienia była ekipa Kamila Nowaka. W naszej transmisji na żywo Mateusz Marcinkiewicz stwierdził, że to będzie prawdopodobnie spotkanie do pierwszej bramki i gdy tylko Kamanda obejmie prowadzenie, to potem pójdzie już z górki. Ta teza sprawdziła się po części. Przede wszystkim gracze w niebieskich koszulkach długo nie mogli złamać oporu Bad Boys. Poza może jedną dobrą sytuacją, nie stworzyli sobie dogodnych okazji pod bramką Darka Żaboklickiego, z kolei ich rywale w 11 minucie mieli wyśmienite okoliczności, by otworzyć wynik. Paweł Woźniak ładnie urwał się jednemu z obrońców, lecz strzał był już kiepskiej jakości i skończyło się dla Kamandy na strachu. A za chwilę było już 1:0 dla faworytów. Fatalny w skutkach błąd popełnił Paweł Szczapa, którego zagranie zablokował Artur Kielczyk, nastąpiło podanie do Mateusza Trąbińskiego, a ten załatwił sprawę. Gol z niczego, który na pewno zabolał graczy w biało-czerwonych koszulkach, bo kto wie jakby to się wszystko potoczyło, gdyby Moja Kamanda nadal tak bardzo męczyła się w ataku. A tak miała już niezły wynik i ze spokojem oczekiwała drugiej połowy. Ta rozpoczęła się jednak od sytuacji sam na sam dla Bad Boys 2. Piotrek Stańczak pewnie nieczęsto dochodzi do takich okazji i widać, że zabrakło mu doświadczenia, bo zdecydował się na strzał, zamiast jeszcze podciągnąć kilka metrów – efekt był taki, że piłka padła łupem Łukasza Trąbińskiego. I na tym w sumie opis możemy zakończyć. Lada moment padł bowiem drugi gol dla Kamandy i chyba tylko najwierniejsi fani BB2 wierzyli, że jest tutaj jeszcze szansa na jakiekolwiek punkty. Nic z tego – Źli Chłopcy wciąż walczyli z kiepsko nastawionym celownikiem, aż w końcu chyba sami zwątpili w to, że uda im się tutaj coś strzelić. Skutków można się domyśleć – rywale przejęli całkowitą inicjatywę nad spotkaniem i nie tylko zakończyli mecz z czystym kontem, ale też z sześcioma trafieniami. Przegrani są po części sami sobie winni, lecz dalecy jesteśmy od stwierdzenia, że gdyby faktycznie wyszli na prowadzenie, to zdołaliby je utrzymać. Kamanda jakoś przesadnie nie forsowała tutaj tempa i odnosiliśmy wrażenie, że gdyby była taka potrzeba, to zbiłaby szybkę i wcisnęła guzik alarmu. Stan wyższej konieczności ostatecznie jednak nie nastąpił.
Skróty wszystkich spotkań czwartej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy asysty, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD (lub wyższą) i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!