fot. © Google
Opis i magazyn 5.kolejki trzeciej ligi!
Sporo się działo na zielonkowskim parkiecie w ostatni wtorek. Dorobek punktowy otworzył NetServis, N-BUD ograł Al-Mar 2, a kolejny przynajmniej zremisowany mecz przegrało Retro.
Zaczynamy jednak od spotkania, które rozpoczęło się o godzinie 20:00. Nie wiemy, czy to tak wczesna pora czy jeszcze coś innego zdecydowało o tym, że Górale na mecz z Burgerami Nocą przyjechali z zaledwie jednym rezerwowym. Nie trzeba było być tutaj znawcą Nocnej Ligi, by stwierdzić że taka konfiguracja prawdopodobnie nie pozwoli ekipie Marcina Lacha na podjęcie wyrównanej rywalizacji z przeciwnikami, nawet jeśli pewnie nie raz widzieliśmy happy end w podobnych okolicznościach. Tyle że tutaj to się nie mogło sprawdzić. Wiedzieliśmy, że w pewnym momencie kryzys dopadnie ekipę z Sulejówka i jedynym pytaniem było, kiedy to nastąpi. A już początek niczego dobrego nie zwiastował, bo w 26 sekundzie Patryk Czajka od razu uświadomił przeciwnikom z kim mają do czynienia i to zapowiadało, że to Burgery zjedzą Górali, a nie odwrotnie. Tę tezę wzmocniło kolejne trafienie napastnika ekipy Arka Daleckiego i w ósmej minucie było już 2:0. Ale wtedy Górale przebudzili się. Najpierw trafienie kontaktowe zaliczył Arek Kuczera, a potem przegrywający mieli jeszcze dwie świetne okazje, by wyrównać losy spotkania. Trzeba im oddać, że gdy jeszcze mieli siły, to niektóre akcje, po szybkiej klepce, mogły się w ich wykonaniu podobać. No ale do czasu – pod koniec pierwszej połowy na 3:1 dla rywali podwyższył Daniel Szmańda, a na początku drugiej części gry faworyci szybko dołożyli jeszcze dwa gole i sprawa trzech punktów była rozstrzygnięta. Tym bardziej, iż Górale popełniali coraz więcej błędów, które pozostawiały ich bramkę pustą, z czego oponenci skrzętnie korzystali. Końcowy wynik brzmiał 8:2 i powiedzmy sobie szczerze, że był to mecz bez historii. Przegrani stają się powoli zespołem, który trudno jednoznacznie ocenić. Gdy jest Karol Kopeć czy Michał Aleksandrowicz, to z miejsca ich szanse na zwycięstwo rosną i są groźni dla każdego. Bez nich stanowią ekipę, która pewnego poziomu nie przeskoczy i nawet jeśli ma dobre fragmenty w spotkaniu, to nie jest w stanie utrzymać tempa na przestrzeni 40 minut. Jeśli więc masz szczęście i trafiasz na tę drugą wersję Górali, to tak jak Burgery nie powinieneś mieć większych problemów by wygrać. Ale nie tego tutaj oczekiwaliśmy i może warto by w kolejnej edycji Marcin Lach pomyślał o zawodnikach może i niższej klasy niż ci wyżej wymienieni, ale bardziej regularnych. Bo można przegrać po walce, natomiast takie spotkania jak to swojego zwycięzcę znały już przed pierwszym gwizdkiem.
A podobnego zdania co wyżej absolutnie nie mogliśmy użyć przy okazji hitu między N-BUDem a Al-Marem 2. W głowie pisaliśmy coraz wiele scenariuszy tego spotkania, bo z jednej strony mieliśmy zespół bardzo kreatywny, który wykorzystuje doświadczenie zdobyte w poprzednich latach, a z drugiej mamy ferajnę Adriana Rychty, która chociaż została zlepiona na chwilę przed startem rozgrywek, to spisywała się bardzo dobrze i czas grał na jej korzyść. Przed tygodniem – po gładkim zwycięstwie nad Fantazją - stwierdziliśmy nawet, że być może właśnie teraz ten zespół zaczyna osiągać najwyższe obroty. No ale te słowa nie znalazły odzwierciedlenia w boiskowej rywalizacji z N-BUDem. Zacznijmy jednak od początku. Pierwsza połowa nie obfituje w wiele okazji, ale paradoksalnie pada w niej sporo bramek. Strzelanie rozpoczynają miejscowi, ale konkurenci potrzebują niecałych 30 sekund by doprowadzić do remisu. Za chwilę sytuacja omal się nie powtarza – N-BUD znów jest o gola z przodu, po czym brakuje dosłownie milimetrów, by gracze w czarnych koszulkach zdołali odpowiedzieć. Ta niewykorzystana okazja srogo się na nich mści. Zamiast 2:2 lada moment robi się 3:1, a ekipa Marcina Zaremby korzysta z niefrasobliwości przeciwnika i do przerwy dokłada jeszcze jedno trafienie. Z perspektywy Al-Maru sytuacja robi się ciężka, tym bardziej że to N-BUD świetnie wchodzi w drugą połowę. Zespół z Zielonki gra szybko, ładne dla oka, stwarza zagrożenie pod bramką Czarka Szczepanka, tyle że nie przynosi to bramek. Al-Mar jest za to bardziej konkretny i w 26 minucie Wojtek Kulesza zdobywa gola, który gwarantuje nam emocje w tym spotkaniu. Ta bramka napędza goniących. Teraz to oni są zespołem dominującym, który przecież już raz w tym sezonie odrobił trzy gole straty. A po golu z 31 minuty Krzyśka Powierży, miał już tylko jedną bramkę mniej niż N-BUD! I nie poddawał się w walce o remis. Ale końcówkę lepiej rozegrał przeciwnik. Miejscowi mieli zresztą kilka okazji, by szybciej pozbawić konkurentów nadziei na jeden punkt, tyle że długo mogło się wydawać, iż wszystkie naboje wykorzystali w pierwszej połowie. To wciąż stanowiło szansę dla przegrywających, którzy w samej końcówce zagrali z lotnym bramkarzem, tyle że właśnie od tej broni zginęli. Co prawda N-BUD potrzebował aż trzech prób, by zdobyć decydujące trafienie, a pudło Kamila Kłopotowskiego na pewno znajdzie się w naszej zabawie na prawie-gola miesiąca, ale najważniejsze, że wreszcie się udało, a wynik na 5:3 ustalił Marcin Zaremba. Po spotkaniu z obozu Al-Maru słyszeliśmy opinie, że „gdyby nie te głupie bramki z pierwszej połowy...”. No cóż panowie – nikt Wam nie zabronił stracić ich w mądrzejszy sposób. A tak na poważnie, to jednak w przekroju całego spotkania N-BUD był trochę lepszy, z kolei Al-Mar grał zrywami i na rywala z podobnej półki to po prostu nie wystarczyło. To jednak jeszcze nie koniec sezonu, a w górze tabeli różnice punktowe są tak małe, że to iż tutaj górą był N-BUD wcale nie oznacza, że tak też będzie pod koniec lutego.
A gdybyśmy mieli wybierać w tym momencie najbardziej pechową drużynę w lidze, to w cuglach tę klasyfikację wygrałoby Retro. Niemal po każdym spotkaniu w wykonaniu tego zespołu słyszymy od postronnych kibiców „ehh, szkoda mi tego Retro”. No i po wtorkowym meczu ze Spoko Loko, nic się w tej kwestii nie zmieniło. A uściślijmy – rywale Szymona Strychalskiego, chociaż byli tutaj faworytami, to mieli dość wąski skład (jak na swoje możliwości), no i musieli sobie radzić bez kontuzjowanego Sławka Lubelskiego. To była dla nich duża strata, a z kolei szansa dla Retro. I faktycznie – chociaż tabela praktycznie nie pozostawiała złudzeń kto tutaj wygra, na parkiecie wcale nie było widać, kto się bije o podium, a kto – jak mawiał Franciszek Smuda – o spadek. Mecz był na tyle wyrównany, że premierowe 20 minut skończyło się wynikiem bezbramkowym. Żadnej z okazji nie można było nazwać stuprocentową i zastanawialiśmy się, ile ten okres jeszcze potrwa. Ale druga połowa była już dużo ciekawsza, no i bramek też nie zabrakło. Zaczęło się w 25 minucie – Retro wykorzystało grę w przewadze po kartce dla Piotrka Kwietnia, a gola zdobył Mateusz Skibniewski. Radość z tego trafienia nie trwała długo – Piotrek Kwiecień za chwilę odkupuje swoje winy i ładnym strzałem pokonuje Mateusza Karpińskiego. Wtedy jeszcze nikt nie przypuszczał, że te dwa gole tak długo będą się utrzymywały na tablicy świetlnej. A okazji by to zmienić nie brakowało. I co więcej – to Retro dysponowało lepszymi sytuacjami. Trudno powiedzieć, w jaki sposób swoją szansę z 35 minuty zmarnował Damian Nowaczuk, a potem kluczowego gola mógł zdobyć także Irek Zygartowicz. Ale w teorii remis nie był tutaj dla Squadu zły. Bardzo zły był z kolei dla Spoko, bo ta drużyna wiedziała, iż utrata dwóch punktów może zamknąć drogę do dobrego wyniku na koniec sezonu. Arek Choiński i spółka zdecydowali się więc na grę z lotnym bramkarzem i w samej końcówce również mogli to spotkanie przechylić na swoją stronę. Tyle że gole wpadać nie chciały. I gdy była już 40 minuta meczu i do końca zostawało ledwie kilkanaście sekund, stało się to. Będący daleko od własnej bramki Mateusz Karpiński zagrywa dobrą piłkę w pole karne Loko, a tam Łukasz Kowalski próbuje ją przyjąć, lecz Arek Choiński jest szybszy i wybija futbolówkę. Gracze w białych koszulkach sugerują sędziemu, że to wybicie nastąpiło przez nogi i domagają się rzutu karnego. Arbiter pozostaje niewzruszony, a kluczem jest to, co robi w tej sytuacji Arek Choiński. Być może szósty zmysł podpowiada mu, że może zostać bohaterem tego spotkania, bo nie wraca on między słupki, a biegnie w kierunku piłki. Do futsalówki znacznie bliżej ma Damian Nowaczuk, ale jest tak pewny, że ta opuści plac gry, że nie decyduje się na jej blokowanie, z czego korzysta kapitan Spoko Loko przejmując Zinę. Podciąga z nią kilka metrów, potem wystawia Robertowi Brzezińskiemu a ten na kilka sekund przed końca pakuje ją do bramki Retro! W taki właśnie sposób zespół z Radzymina przegrał mecz, którego w tych okolicznościach przegrać nie miał prawa. Ale w piłce obowiązuje pewna zasada – gra się do gwizdka! Był faul czy nie, wyszła piłka na aut czy nie – trzeba grać do końca. Dlatego jeśli i po tym meczu komuś jest Retro szkoda, to niech ma na uwadze, że ten zespół sam się o taki finał prosił.
Po tym jak Fantazja uległa przed tygodniem Al-Marowi 2, grając naprawdę bardzo słabo, nie byłoby pewnie śmiałka, który w spotkaniu tej ekipy z Razem Ponad Tona postawiłby na zespół z Kobyłki. Wiadomo – mecz meczowi nierówny, to tylko piłka i moglibyśmy jeszcze wiele podobnych frazesów tutaj napisać, natomiast dyspozycja Fantazyjnych praktycznie nie pozwalała o wyniku tego starcia myśleć inaczej, niż jako o potencjalnym triumfie rywali. Co prawda sam mecz zaczął się dla zespołu Kamila Osowskiego bardzo pozytywnie, bo już w drugiej minucie sam kapitan otworzył wynik spotkania, ale Tona potrzebowała zaledwie pięciu kolejnych minut, by nie tylko odrobić straty, ale i wyjść na prowadzenie. Wynik 2:1 utrzymywał się zresztą dość długo, jakkolwiek wcale tak nie musiało być. Faworyci mieli bowiem aż trzy bardzo dogodne okazje, by już wtedy wyrobić sobie dwubramkową przewagę i zapewnić umiarkowany spokój przed drugą częścią gry. Ale najpierw Kacper Jąkała w iście siatkarskim stylu obronił uderzenie lobem Pawła Madeja, potem napastnik RPT strzelił obok słupka, z kolei najlepszą okazję zmarnował Mateusz Bieniak, który z połowy boiska nie potrafił zmieścić piłki w pustej bramce. To wszystko zemściło się na dawnym Antykwariacie – w 15 minucie Łukasz Głażewski przepuścił łatwy strzał Adriana Baranowskiego i do przerwy mieliśmy remis. Ten rezultat długo się jednak na tablicy świetlnej nie utrzymał. Tona bardzo szybko chciała tutaj rozstrzygnąć kwestię zwycięstwa i po dwóch golach autorstwa Kacpra Boroszki i Pawła Madeja znalazła się na autostradzie do sukcesu. Tyle że po tych dwóch trafieniach znacznie spuściła z tonu. Z kolei Fantazja, która nie miała nic do stracenia, była coraz groźniejsza i w pewnym momencie jej okazje były już na tyle dogodne, że każdy kto je widział, aż łapał się za głowę, że Kamil Osowski i spółka nie są w stanie ich wykorzystać. Ciągle czegoś chłopakom brakowało a głównie ostatniego podania. I dziś możemy gdybać, co by się stało gdyby Fantazyjni trafienie kontaktowe zdobyli wcześniej niż w 39 minucie. Co prawda 30 sekund później mieli jeszcze jedną sytuację, która przy odrobinie szczęścia mogła dać remis, lecz ostatecznie skończyło się na porażce 3:4. Z jednej strony przegrani zaprezentowali się znacznie lepiej niż ostatnio, co może stanowić dla nich pewnego rodzaju pocieszenie po porażce. Ale z drugiej – przeciwnik wcale nie okazał się taki groźny i może gdyby Fantazja miała dla niego mniej respektu, to pokusiłaby się o niespodziankę. Trudno zresztą wytłumaczyć co się stało z faworytami w drugiej części finałowej odsłony, bo ich gra była proszeniem się o kłopoty. I chociaż wszystko skończyło się dobrze, to o pełnej satysfakcji z gry na pewno nie mogło być mowy. Bo tutaj naprawdę niedużo zabrakło do remisu, który Tonie mógłby się odbijać czkawką do końca sezonu.
Bardzo daleko od podziału punktów było z kolei w ostatnim meczu z wtorku. I jest to na pewno dość zaskakująca konkluzja, jeśli chodzi o spotkanie NetSetvisu z Adrenaliną, bo chyba wszyscy spodziewali się tutaj walki o każdy centymetr parkietu, gdzie rezultat będzie się ważył do ostatnich sekund. Stało się inaczej i - co pewnie również jest zaskoczeniem – to NetServis okazał się tutaj drużyną zdecydowanie lepszą. Jak do tego doszło? Przede wszystkim ekipa Pawła Roguskiego świetnie rozpoczęła spotkanie. Co prawda to nie jest pierwszy mecz, gdy ten zespół otwiera wynik, no ale w tym konkretnym przypadku gracze w niebieskich koszulkach nie dali sobie już odebrać prowadzenia. Po pięciu minutach wygrywali 2:0, aczkolwiek po karze indywidualnej dla Patryka Matysiaka i ogromnym naporze, jaki w okresie gry w przewadze zafundowała im Adrenalina, w 10 minucie Ivan Hristov zmniejszył straty i było tylko 1:2. Tyle że dosłownie za kilka chwil na zespół z Ząbek spadło kilka nieszczęść naraz. Najpierw żółtą kartkę zobaczył Kacper Bełczyński i NetServis skrzętnie wykorzystał obecność jednego zawodnika więcej, zdobywając kolejne trafienie. Co więcej – Paweł Roguski wpychając piłkę z bliskiej odległości do bramki został podcięty od tyłu przez Ivana Hristova, co spowodowało, że prowadzący otrzymali prezent w postaci kolejnych 120 sekund gry w przewadze. I znowu nie zawiedli – trzeciego swojego, a czwartego gola dla drużyny zanotował Robert Koc, a że pech Adrenaliny nie opuszczał, to w 18 minucie było już 1:5, a piłkę do własnej bramki skierował wspominany już nieraz Ivan Hristov. Przegrywającym udało się co prawda pod koniec tej części gry odrobić jednego gola, ale w drugiej połowie ta drużyna kontynuowała bardzo nieuważną postawę w defensywie, co musiało się źle skończyć. NetServis ze stanu 5:2 w pewnym momencie prowadził już nawet siedmioma golami! Było więc jasne, że tego spotkania nie przegra i chociaż w końcówce trochę się pogubił, tracąc trzy bramki pod rząd, to wszystko i tak skończyło się dla niego bardzo pomyślnie. Triumfatorzy raczej się nie spodziewali, że to wszystko przyjdzie im tak łatwo i niczego im nie odbierając, to trzeba powiedzieć, że tak słabej Adrenaliny jeszcze w tym sezonie nie widzieliśmy. Szczególnie w obronie, bo przecież w tym sezonie tylko raz się zdarzyło, że obóz Roberta Śwista stracił więcej niż trzy gole, a tutaj stracił trzy razy tyle. Nie był to wieczór zawodników z Ząbek, którzy źle zaczęli i potem nie potrafili złapać właściwego rytmu. NetServis udowodnił za to, że nie pogodził się z łatką pewnego spadkowicza i że zamierza bić się do końca o pozostanie w trzeciej lidze. Po wtorku na pewno dostał potężny zapas wiatru w żagle i niedługo się przekonamy, czy był w stanie ten podmuch odpowiednio wykorzystać.
Skróty wszystkich spotkań trzeciej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy asysty, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD (lub wyższą) i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!