fot. © Google
Opis i magazyn 2.kolejki trzeciej ligi!
Nie wszystko w 3.lidze układa się tak, jak myśleliśmy że będzie. Niektóre ekipy wyraźnie zawodzą, z kolei inne dają nam do zrozumienia, byśmy wreszcie zaczęli je bardziej doceniać.
A niewykluczone, że po tym jak w zapowiedzi starcia Adrenalina – Las Vegas postawiliśmy X2, ekipą która chciała nam coś udowodnić była ta z Ząbek. My oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że Robert Świst i spółka są faworytami tej pary, ale Las Vegas wielokrotnie udowadniało, że potrafi rozgrywać zacięte mecze z zespołami wyżej notowanymi i na taki tutaj liczyliśmy. Czy możemy więc czuć się zawiedzeni końcowym wynikiem? Gdybyśmy nie oglądali tego spotkania, to owszem, natomiast widząc je, to z pełnym przekonaniem możemy napisać, że wynik nie oddaje w pełni tego, co działo się na parkiecie. Dość powiedzieć, że do 27 minuty wynik brzmiał 3:3 i do tego momentu trudno było wskazać komu bliżej do zdobycia pełnej puli. Być może przewaga optyczna była po stronie faworytów, lecz to nie przekładało się na bramki. No ale w końcu nadszedł moment, w którym gra Parano załamała się całkowicie. Kluczowa sytuacja miała miejsce, gdy ten zespół przegrywał 3:4, gdzie dystans jednego gola nie musiał stanowić wielkiego wyzwania. Ale właśnie wtedy prosty błąd popełnił Robert Leszczyński, który na ten mecz dojechał spóźniony i do bramki Vegas wszedł dopiero w drugiej połowie. Chcąc zyskać trochę metrów, opuścił z piłką własny posterunek, lecz długa noga Roberta Śwista zrobiła swoje, kapitan Adrenaliny zabrał mu piłkę i po tym ciosie Grzesiek Dąbała i spółka już się nie podnieśli. Do końcu spotkania na parkiecie była już tylko jedna drużyna, która konsekwentnie poprawiała swój dorobek bramkowy i ostatecznie zamknęła go na ośmiu zdobytych bramkach i trzech straconych. Na pewno szkoda takiego meczu, gdzie długi czas biegniesz na równi z przeciwnikiem, gdzie nie czujesz się słabszy i nagle praktycznie sam odbierasz sobie szansę na pozytywne zakończenie. Ogólnie cała druga połowa w wykonaniu przegranych była do zapomnienia i trzeba się zastanowić, dlaczego do czegoś takiego doszło. A przyczyn trzeba szukać w defensywie, bo nawet gdy odwijamy sobie poprzednie sezony w wykonaniu Parano, to oni nigdy nie stracili ośmiu goli w jednym spotkaniu, natomiast w tym sezonie stracili tyle w dwóch meczach z rzędu. Zobaczymy czy uda się z tym coś zrobić w kolejnych potyczkach. Co do Adrenaliny, to ta drużyna długo nie mogła złapać właściwego rytmu. Na szczęście miała w swoim składzie choćby Valika Chopaniuka, który w kluczowym momencie dał dwie ważne asysty i to załatwiło sprawę. Ale do apogeum formy Adrenalinie chyba jeszcze daleko, co w sumie może cieszyć, bo ta przyda się wtedy, gdy nadejdzie prawdziwa weryfikacja ich przedsezonowych ambicji.
A o ile w pierwszym meczu do niespodzianki nie doszło, tak w drugim już tak! Co prawda nikt z góry nie odbierał szans NetServisowi w rywalizacji z JMP, zwłaszcza po tym, jak zespół Pawła Roguskiego ugrał punkt z AutoSzybami, ale zdrowy rozsądek kazał upatrywać potencjalnego triumfatora w rywalach. Gra zespołu Damiana Zalewskiego przeciwko Byczkom mogła się podobać, lecz już pierwsze minuty wtorkowej rywalizacji pokazały, że to będzie zupełnie inne spotkanie niż tamto. Przewaga optyczna oraz w kreowaniu okazji była co prawda po stronie JMP, tyle że nie przekładało się to na gole. Zacięty celownik długo towarzyszył przede wszystkim Adrianowi Wronie, który jest główną strzelbą tego zespołu, a tutaj nie miał sposobu na będącego w świetnej formie Czarka Szczepanka. Internetowi również nie pozostawali bierni, ale im też towarzyszyła nieskuteczność. Impas został przełamany w 23 minucie. Marcin Jackiewicz kapitalnie wykorzystał kontrę NetServisu i już wtedy na hali uniósł się zapach małej sensacji. Ale JMP nie dawało za wygraną. Napór tej drużyny rósł, chociaż wszystko trzeba było robić z głową, bo strata gola na 0:2 odebrałaby tej ekipie jakiekolwiek złudzenia. Kluczowa okazała się decyzja o wprowadzeniu do gry lotnego bramkarza w postaci Damiana Zalewskiego. Jego obecność pomogła w wykreowaniu okazji na 1:1, którą w ostatniej minucie spotkania wykorzystał Adrian Wrona. Ale ta bramka nie zadowalała faworytów. Oni chcieli więcej i o mało co nie przeszarżowali, bo dosłownie w chwilę po zdobytym golu NetServis miał 100% okazję, której nie wykorzystał Adam Koziara. A to oznaczało, że JMP dysponowało kilkunastoma sekundami, aby pokusić się o zwycięskie trafienie. Znowu znacznik ubrał Damian Zalewski i gdy wydawało się, że tutaj walka idzie o trzy punkty i jego zespołowi nie może stać się krzywda, kapitan JMP popełnił błąd. Niedokładnie próbował odgrywać piłkę do kolegi, we wszystkim zorientował się Damian Zawadzki, który przejął futsalówkę i mimo sporej odległości, nie miał problemów by wpakować ją do pustej bramki! Tutaj nic nie mogło się już zmienić i NetServis zgarnął całą pulę, a przecież przed ostatnią akcją meczu pewnie i remis wziąłby w ciemno. Cała sytuacja trochę przypomniała nam słynny mecz Polaków z Norwegami w piłkę ręczną, gdy Bogdan Wenta mówił: "Zostało 15 sekund. Przerywać i mamy pustą bramkę. Tylko spokojnie, mamy dużo czasu". Na nieszczęście dla JMP, to oni byli w tej scence Norwegami i zgubiło ich, że koniecznie chcieli grać o zwycięstwo. Pozostawienie bramkarza między słupkami gwarantowało punkt, lecz oni szli po więcej i wiadomo, że z perspektywy czasu łatwo ocenić to krytycznie. Zaryzykowali, nie opłaciło się, trudno. NetServis na tej jeździe bez trzymanki rywala skorzystał, ale w żadnym wypadku nie można napisać, że miał po prostu szczęście. Bo w odniesieniu do pracy, jaką wykonał przez pełne 40 minut, zasłużył tutaj na dobry wynik. Choć pewnie nie zakładał, że w tym przypadku będzie to oznaczało zwycięstwo.
A na premierowy triumf w tym sezonie wciąż czeka poprzedni rywal Internetowych, czyli AutoSzyby. Ekipa Kamila Wiśniewskiego miała nadzieję, że swój punktowy dorobek mocno podreperuje po rywalizacji z Bad Boys, ale na parkiecie znów nie była w stanie potwierdzić swojego potencjału. A ze "Złymi Chłopcami" jeśli nie grasz na 100% możliwości, to możesz się przeliczyć i tak też było w tym przypadku. Premierowe fragmenty spotkania nie zwiastowały jednak katastrofy, bo to Szyby miały więcej dogodnych okazji, ale jak to zwykle u nich – ten zespół potrzebuje przynajmniej dwukrotnie więcej szans niż rywal żeby móc cieszyć się z gola. I gdy tak jedni kolekcjonowali dogodne i zmarnowane sytuacje strzeleckie, drudzy w 15 minucie zdobyli bramkę autorstwa Michała Szczapy. I dopiero w 19 minucie debiutujący w AutoSzybach Christian Musu znalazł receptę na bramkarza rywali, lecz radość z tego trafienia trwała bardzo krótko, bo tuż przed przerwą prowadzenie Bad Boysom przywrócił Paweł Szczapa. Druga połowa wyglądała podobnie. Przegrywający próbowali, kombinowali, starali się na różne sposoby złamać przeciwnikowi kręgosłup, a zamiast tego stracili gola na 1:3 i sytuacja z ich perspektywy zrobiła się dramatyczna. To spowodowało, że nawet Bartek Bajkowski, który teoretycznie powinien jeszcze odpoczywać po ostatniej kontuzji, zdecydował się wesprzeć kolegów. Jego wejście co prawda ożywiło poczynania drużyny, lecz w żadnym stopniu nie poprawiło skuteczności. A okazji nie brakowało. A już symptomatyczne dla całego spotkania było zdarzenie z 36 minuty, gdy Rafał Mucha trafił w słupek bramki Bad Boys, a za chwilę poszła kontra i Mateusz Woźniak nie miał problemów z pokonaniem Mateusza Bajkowskiego i sprawa była rozstrzygnięta. A przecież zestawiając ze sobą poszczególnych graczy, to chyba można pokusić się o stwierdzenie, że to Szyby byłyby górą w takim porównaniu. To tylko pokazuje, że nazwiska nie grają – liczy się drużyna i w tej kategorii zdecydowanie lepsi okazali się Źli Chłopcy. Tutaj każdy dorzucił coś od siebie, natomiast patrząc na indywidualne występy przeciwników, to przy kilku osobach należałoby dać komentarz, że "stać go na więcej". A już myśleliśmy, że AutoSzyby mają ten etap za sobą. Brawa natomiast dla Bad Boys, w których my po raz drugi z rzędu nie do końca wierzyliśmy a oni znowu utarli nam nosa. A że bardzo ich lubimy, to pewnie jeszcze nie raz postawimy przeciwko nim.
Teraz czas na mecz, który ze wszystkich dotychczas opisywanych miał jedną z najkrótszych historii. Ale skoro nawet Sebastian Płócienniczak, czyli zawodnik Beer Teamu nie wierzył w zapowiedziach, że jego ekipa zdoła powalczyć z Moją Kamandą, to czy mogliśmy liczyć tutaj na coś innego niż pewny triumf faworytów? No chyba nie. A jak pokazał parkiet – ten mecz wyglądał dokładnie tak, jak mogliśmy to sobie zakładać. Bracia Trąbińscy i spółka byli zdecydowanie lepsi i tak naprawdę, to tylko na początku spotkania mieli drobne problemy, aczkolwiek spowodowane raczej swoją nieskutecznością. Bo gdy już wstrzelili się w bramkę, to gole zdobywali regularnie i w 20 minucie prowadzili nawet 5:1. Beer Team nie miał zupełnie recepty, jak postawić się swoim przeciwnikom, zwłaszcza że tego wieczora rywalizował bez Mateusza Karpińskiego. Brak nominalnego bramkarza i postawienie między słupki Sebastiana Płócienniczaka to była podwójna strata, bo taki gracz bardzo przydałby się w polu. A tak jedynym zawodnikiem, który potrafił zasiać jakiekolwiek zagrożenie w obozie zespołu z Radzymina był Krzysiek Giera. I to właśnie jego dwie bramki od stanu 1:5 spowodowały, że mieliśmy bardzo cichą nadzieję, że w tym spotkaniu coś ciekawego jeszcze się wydarzy. Ale nic z tego – Kamanda błyskawicznie wzięła się z powrotem do roboty i ponownie odskoczyła na kilka bramek różnicy, dzięki czemu uniknęła nerwowej końcówki. Beer Team może cieszyć się jedynie z tego, że uniknął dwucyfrówki, natomiast marne to pocieszenie. Ze smutkiem obserwujemy jak kontuzje przetrzebiły ten zespół i zastanawiamy się, co będzie z nimi dalej. Czy się przebudzą? A jeśli tak to kiedy? Na te pytania na razie nie znamy odpowiedzi. Z kolei dla Mojej Kamandy to był kolejny mecz z kategorii spacerków. I ciekawe ile takich jeszcze rozegrają, bo stoimy na stanowisku, że oni w tej lidze tracą na razie czas. Na poziomie drugiej ligi (gdzie mieli propozycję udziału) mieliby za sobą dwa mecze, gdzie przez 40 minut musieliby grać na najwyższych obrotach. Tu wystarczy połowa tego, czasami nawet mniej a wynik i tak się zgadza. Tylko czy na poziomie amatorskich rozgrywek zawsze chodzi o wynik?
Ośmieszenie siebie lub kogoś, narażenie siebie lub kogoś na wstyd, na szwank swojej lub czyjejś reputacji. Tak brzmi słownikowe wytłumaczenie hasła "kompromitacja". I tak się zastanawiamy, czy to dobry moment, by użyć go w kontekście Byczków Stare Babice czy też pojechalibyśmy tutaj po bandzie. No ale z drugiej strony - gdybyśmy napisali, że ta drużyna "nie popisała się w starciu z Razem Ponad Promil", to na pewno nie przekazalibyśmy tego, czego chcemy. Dawno w NLH nie widzieliśmy takiego meczu, gdzie mamy do czynienia z zespołem, który potrafi grać, który zbiera dobre recenzje w innej lidze, a przyjeżdża do Zielonki i po 20 minutach dostaje 0:6, a równie dobrze może przegrywać jeszcze wyżej. Nie umiemy sobie tego wytłumaczyć, ale to co zaprezentowała drużyna Dawida Pływaczewskiego było po prostu bardzo słabe. A przecież Razem Ponad Promil w poprzedniej kolejce przegrał 1:5 z Adrenaliną, gdzie też nie zaprezentował niczego szczególnego, więc chyba mieliśmy prawo przypuszczać, że gdy spotkają się ze sobą dwie ekipy na teoretycznie zbliżonym poziomie, to otrzymamy fajne i wyrównane widowisko. Zamiast tego otrzymaliśmy mecz do jednej bramki, gdzie drużyna Łukasza Głażewskiego zdobywała gole nawet wtedy, gdy nie chciała – wystarczy spojrzeć na trafienie na 6:0 autorstwa Przemka Pawlika. Dobrze, że chociaż w drugiej połowie Byczki trochę się ogarnęły, lecz to i tak było za mało, byśmy mogli o nich napisać cokolwiek pozytywnego. Nic im się nie układało, a przecież gdyby nie kilka dobrych interwencji własnego bramkarza, to mielibyśmy do czynienia z rekordem bramkowym w tym sezonie, a chyba nie o takie rekordy Byczkom chodziło, gdy przystępowali do Nocnej Ligi. Mamy nadzieję, że ta drużyna obejrzy sobie swój wtorkowy występ i zastanowi w jaki sposób poprawić to co złe. Zwłaszcza, że nawet jeśli coś się nie układa, to czasami trzeba nadrobić cechami wolicjonalnymi, a tutaj wyglądało to tak, że każdy gol był przyjmowany ze spuszczoną głową, jakby nie było wiary, że to może wyglądać inaczej. A Razem Ponad Promil, gdy zorientował się, że przeciwnik nie reaguje na jego ciosy, urządził sobie festiwal strzelecki. 10:2 to i tak niski wymiar kary, jaki ta drużyna wymierzyła Byczkom i ciekawe, czy to zapowiedź kolejnych zwycięstw ferajny Łukasza Głażewskiego. Ale kto wie, bo to był ich naprawdę dobry występ, bo nawet z tak kiepsko dysponowanym rywalem, wcale nie jest łatwo zdobyć tyle goli. A im udało się to na naprawdę dużym luzie.
Skróty wszystkich spotkań trzeciej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy statystyki, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!