fot. © Google
Opis i magazyn 3.kolejki pierwszej ligi!
Najwięksi faworyci ligowej elity idą na razie jak po swoje. Kryzys toczy za to Gold-Dent, który ostatnio znowu przegrał i to w bardzo dotkliwych rozmiarach.
A prawdziwy rollecoaster przeżywaliśmy podczas pierwszej czwartkowej potyczki, w której Progresso rywalizowało z Vaveosport. Byliśmy pewni, że mamy do czynienia z zespołami, które przy dobrych składach są nam w stanie dać ciekawe widowisko i gdzie zwycięzcę poznamy dopiero w końcówce. Tymczasem ten mecz miał swoje fazy – ta początkowa to pełna dominacja Vaveo, które jeszcze przed upływem pięciu minut prowadziło 3:0! Wszystkie gole dla biało-błękitnych zanotował Nikodem Niski, który ilekroć dotknął piłki, ta wpadała do siatki. Po takich ciosach perspektywa dźwignięcia się wcale nie była oczywista, natomiast z minuty na minutę Progresso zaczęło odzyskiwać równowagę. Sygnał do ataku dała bramka Bartka Balcera i po niej ekipa z Radzymina uwierzyła na dobre, że jest w stanie wyjść z bagna, w jakim znalazła się po fatalnym początku. I trzeba przyznać, że gra ekipy Marcina Jadczaka napawała optymizmem. Powoli, acz systematycznie wiercili dziurę w bloku obronnym rywala aż wreszcie dopięli swego. Najpierw gol Kamila Żmudy, a potem sam kapitan wpisuje się na listę strzelców i mamy remis! Co więcej – już w następnej akcji Progresso powinno być o bramkę z przodu, ale zabrakło im trochę skuteczności. Mimo to byliśmy niemal pewni, że ich mental po odrobieniu strat jest na tyle wysoki, że lada moment i tak zrobią swoje. No i jak to często w takich przypadkach bywa – nic z tego nie wyszło. W 28 minucie zawodnicy w niebieskich koszulkach zlekceważyli indywidualną akcję Nikodema Niskiego, nie zdecydowali się na faul, a ten pobiegł po skrzydle dobrych kilkanaście metrów, wyłożył piłkę na tacy Michałowi Góreckiemu i Vaveo znów było na prowadzeniu. A Progresso zaczęło przypominać tę gorszą wersję siebie z początkowych minut spotkania. Po chwili przegrywało już 3:5, a potem prosty błąd w rozegraniu spowodował, że marzenia o punktach trzeba było odłożyć. Ale po takim meczu można odczuwać spory niedosyt. To wcale nie musiało się tak skończyć i wydaje nam się, że zawodnicy też to czuli. Gdyby zdobyli bramkę na 4:3, to naszym zdaniem już by tego meczu nie wypuścili, a wystarczyła jedna zła decyzja (a może raczej brak decyzji) i skończyło się na porażce. Szkoda, bo ta przegrana bardzo utrudni im sprawę w kontekście walki o najwyższe cele. Z kolei Vaveosport zrobił w tym kierunku naprawdę spory krok, aczkolwiek cały splendor trzeba tutaj oddać przede wszystkim jednemu zawodnikowi. Bo gdyby nie Nikodem Niski, to wynik byłby tutaj odwrotny i chyba nikt nie będzie z tym stwierdzeniem polemizował.
Znalezienie równie wyróżniającego się gracza stanowiło dla nas nie lada problem w kolejnym meczu. Konfrontacja Offsidu z Mabo nie była bowiem tak otwarta jak poprzednia, natomiast znając styl jednych i drugich, to chyba nie mieliśmy większych wątpliwości, że właśnie takie spotkanie obejrzymy. Tutaj wiele miało zależeć od składu Offsidu, bo ten zespół z tygodnia na tydzień wygląda pod tym kątem lepiej i teraz również Paweł Bula zatroszczył się o to, by było kim zdobywać gole. Na placu pojawił się choćby Eryk Rakowski, natomiast po stronie Mabo brakowało jednego, bardzo ważnego gracza – Arka Stępnia. I tak naprawdę to w dużej mierze właśnie jego nieobecnością można chyba wytłumaczyć słabą postawę dawnej Andromedy. Szczególnie jeśli chodzi o ofensywę wyglądało to bardzo blado i aż raził brak pomysłu na rozegranie własnych akcji. Tej drużynie nie pomogło nawet objęcie prowadzenia, które w 6 minucie zorganizował Karol Sochocki. Offside wyglądał zresztą, jakby w ogóle się tym nie przejął i cierpliwie czekał na moment, w którym wpierw wyrówna a potem rozstrzygnie sprawę na swoją stronę. Paradoksalnie ta drużyna nie forsowała tutaj tempa, natomiast to w jaki sposób zbliżała się do bramki Michała Dudka i wylewała fundamenty pod wyrównanie mogło się podobać. Była w tym pewna konsekwencja, Offside zdobywał po prostu teren kawałek po kawałku, aż wreszcie dopiął swego. Zaczęło się od gola bezpośrednio z rzutu wolnego Grześka Bajszczaka, który chyba sam był zaskoczony, że jego strzał znalazł metę w siatce. W 31 minucie dwójkowa akcja na linii Konrad Budek – Adam Matejak przyniosła bramkę na 2:1 i już wtedy byliśmy pewni, że zespół z Wołomina tego meczu z rąk nie wypuści. Zwłaszcza że Mabo było bezzębne. Każda próba rozegrania ataku pozycyjnego kończyła się tak samo, czyli niedokładnym podaniem albo stratą. A Offside działał po swojemu. Nigdzie się nie spieszył, czekał na to co zaproponuje konkurent, a gdy nadarzyła się okazja, to wyprowadził zabójczą kontrę i Radek Dobrzeniecki zamknął to spotkanie w stosunku 3:1. I niby te dwa gole przewagi świadczą o tym, że tutaj wszystko było na styku. Ale odnosimy wrażenie, że zdecydowanie łatwiej było tak pomyśleć z perspektywy trybun czy monitora, niż boiska. Bo Mabo przecież miało argumenty, by tutaj zrobić coś więcej, ale zupełnie nie potrafiło z nich skorzystać. A Offside ma w sobie coś takiego, że potrafi doskonale sparaliżować rywala i nie pozwolić mu się rozwinąć. Dlatego gdy tutaj było już 2:1 dla urzędujących mistrzów, wiedzieliśmy że oni tego meczu nie pozwolą sobie wyrwać. A to oznacza, że jak na sytuację kadrową, z którą musieli się mierzyć w pierwszej części sezonu, 6 punktów na 9 możliwych to bardzo dobry wynik. Bo im zależało przede wszystkim na tym, by po Nowym Roku kwestię mistrzostwa nadal mieć w swoich nogach – i zrobili to. A chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę, co to oznacza. Co do Mabo, to chłopaki przegrali tutaj jak najbardziej zasłużenie. Zatańczyli tak, jak Offside im zagrał i zwłaszcza w drugiej połowie, gdzie sytuacja zaczęła się wymykać, nie byli w stanie nic zrobić. I nic dziwnego, że z niczym zostali.
A kolejne spotkanie to doskonały przykład na to, jak emocjonujący może być mecz, w którym pada ledwie kilka goli. Bo chociaż Dar-Mar i In-Plus zdobyły łącznie tylko trzy bramki, to ich rywalizację oglądało się z zapartym tchem. A to wcale nie było takie oczywiste, bo jednak Księgowi byli zdecydowanym faworytem wielu kibiców, a gdy okazało się, że w ich bramce stanie Tomek Warszawski, to być może stali się nawet żelaznym kandydatem do trzech punktów. Ale Dar-Mar nic sobie z tego nie zrobił. Grał jak równy z równym, w niczym swojemu rywalowi nie ustępował, natomiast sprawa bardzo się skomplikowała, gdy stracił tutaj bramkę. I chyba wszyscy którzy oglądali ten mecz przekonali się, ile może ważyć jeden gol. W każdym innym spotkaniu to byłaby żadna przewaga, natomiast tutaj stanowiła potężną barierę i Dar-Mar, mimo naprawdę usilnych starań, długo nie był w stanie jej przeskoczyć. Udało mu się to dopiero w 32 minucie a wszystko za sprawą fenomenalnej, indywidualnej akcji Daniela Gomulskiego, który oszukał dwóch obrońców i posłał piłkę obok Tomka Warszawskiego. Po radości zawodników w czerwonych koszulkach dało się zauważyć, jak cenne i ważne to było trafienie. Ale jak się za chwilę miało okazać – nie wystarczyło ono nawet do remisu. W 37 minucie pechowa interwencja w obronie przytrafiła się Piotrkowi Manajowi, który chcąc przeciąć podanie do Patryka Szeligi, pokonał własnego bramkarza. Ale nie można go winić. In-Plus w swoim schemacie ofensywnym zawsze ma jednego zawodnika ustawionego bardzo blisko bramki, gdzie czasami pozostaje mu tylko dołożyć stopę do piłki. I jeśli w swojej interwencji obronnej nie jesteś maksymalnie precyzyjny, to takie coś może się przytrafić. I wydaje nam się, że jeśli nawet Dar-Mar zdawał sobie sprawę po meczu, że rywal być może miał trochę więcej inicjatywy, to musi go boleć, iż bramkę decydującą o punktach stracił właśnie w ten sposób. Bo gdyby skończyło się remisem, to według nas takie rozstrzygnięcie byłoby ok. Przegrani zasłużyli bowiem nie tylko na dobre słowa, ale na coś namacalnego, coś co znalazłoby przełożenie w tabeli 1.ligi. Mimo to ze swojej postawy mogą być zadowoleni i dali też sygnał, że mimo porażki, to w grze o medale będą się liczyli do samego końca. Z kolei In-Plus już drugi mecz z rzędu wygrywa różnicą zaledwie jednego gola. Nie jest mu łatwo narzucić własne warunki gry i mylił się ten kto sądził, że będą każdego rywala rozkładać na łopatki. Na pewno to nie jest zespół nie do ruszenia, natomiast po raz kolejny przekonaliśmy się, że przeciwko nim liczy się każdy szczegół, każda niewykorzystana okazja czy każda, nawet najmniejsza pomyłka w obronie. I ciekawe czy znajdzie się zespół, któremu uda się liczbę tych małych niedoskonałości zredukować do absolutnego minimum.
Sukces In-Plusu stanowił ważny element motywacyjny dla Frodo KroosDe. Chcąc zrównać się punktami z jednym z głównych pretendentów do mistrzostwa, ekipa Michała Wytrykusa musiała uporać się z Łabędziami. Tymi samymi, których w zapowiedziach traktowała jako pewnego kandydata do spadku. A gdy piszesz coś takiego, to musisz zdawać sobie sprawę o ile bardziej bolesna byłaby ewentualna porażka z takim zespołem. Bo Łabędzi na pewno nie trzeba było tutaj mobilizować. Oni w poprzedniej kolejce nieźle zaprezentowali się z Dar-Marem i liczyliśmy, że z meczu na mecz będzie to wyglądało jeszcze lepiej. Ale nic z tego nie wyszło. Wydaje się, że sam fakt, iż ten zespół znany przecież ze swoich ofensywnych walorów, przez 50 minut nie zdobył tutaj bramki, jest wielce wymowny. Co więcej – nawet okazji do zdobycia bramki było jak na lekarstwo, dlatego zwycięstwo Frodo nie stanowi niespodzianki. Faworyci co prawda dość późno rozpoczęli strzelanie w tym spotkaniu, bo dopiero w 18 minucie Rafał Radomski znalazł sposób na Mateusza Perzanowskiego, ale potem poszło już z górki. Za chwilę na 2:0 podwyższył Konrad Kupiec, a gdy ten sam zawodnik wpisał się na listę strzelców tuż po przerwie, było jasne że Łabędzie właśnie doświadczają trzeciej porażki z rzędu. I wcale się nie dziwimy, że na pomeczowe pytanie do kapitana zwycięzców "kogo u nich wybieracie?", ten nie wiedział jak odpowiedzieć. Bo cały zespół rywali zagrał słabo, trudno było tam kogokolwiek wyróżnić i tak jak tydzień wcześniej jakąś nadzieję dla nich widzieliśmy, tak teraz znowu stoimy na stanowisku, że uniknięcie relegacji może stanowić misję niemożliwą. Być może potrzebują jakiegoś przełomowego spotkania, które pozwoli im na nowo w siebie uwierzyć, ale ono samo nie przyjdzie, a z taką grą nie zapowiada się, by udało się je prędko wywalczyć. Próbować oczywiście trzeba i być może fakt, że powoli wszyscy spisują ich na straty, pozwoli im zagrać na większym luzie i wspiąć się na wyżyny własnych możliwości. Bo tylko to pozwoli myśleć o zachowaniu pierwszoligowego statusu. A skoro przy utrzymaniu jesteśmy, to Frodo KroosDe bardzo szybko osiągnęło swój cel na ten sezon. 9 punktów spaść nie pozwoli, więc teraz można już skończyć z wciskaniem kitu i minimalizmem. Ba – teraz, gdy są na szczycie ligowej stawki, gdyby nie udało im się utrzymać miejsca medalowego, to będzie można mówić o sporym rozczarowaniu. I nawet jeśli oni głośno tego nie mówią, to jesteśmy pewni, że widzą to tak samo jak my.
A chyba wszyscy zadajemy sobie pytanie "co dzieje się z Gold-Dentem?". Stawialiśmy ich w roli zespołu, który będzie się rozpychał w górnej połowie tabeli, a na razie wygląda to tak, że zamykają ligową hierarchię. Ale w 3.kolejce za przeciwnika mieli Al-Mar, który także początku sezonu nie może zaliczyć do udanych, dlatego dla jednych i drugich był to coś więcej niż mecz o trzy punkty. Kto był faworytem? Niektórzy kurs 1,65 za zwycięstwo Dentystów traktowali jako promocję. Wręcz nie wyobrażali sobie, że ekipa Przemka Tucina może się tutaj potknąć. No ale każdego kto myślał podobnie spotkało ogromne rozczarowanie, bo Gold Dent zawiódł na całej linii. Nie wykluczamy, że to był w ogóle najsłabszy mecz w wykonaniu tej ekipy, odkąd pamiętamy. Coś w tym jest, że temu zespołowi nie leży styl Al-Maru, ale nawet tym nie można tłumaczyć, że po pierwszej połowie było tutaj 6:1 dla ferajny Marcina Rychty! I fakt, że Al-Mar, który przecież miał ogromne problemy by stwarzać sobie sytuacje bramkowe z In-Plusem czy KroosDe, oszukiwał tutaj defensywę Dentystów jak chciał, wiele nam mówi o formie przegranych. A przecież to zawsze była największa broń ekipy Przemka Tucina – że ciężko było im się dobrać do skóry. A Al-Mar po prostu się bawił i gdy już wychodził z jakąś akcją, to zawsze pachniało bramką, natomiast obrońcy przeciwnika niby gdzieś tam się kręcili, ale tak naprawdę to nikogo nie kryli. I chyba nawet najwierniejsi fani porzucili nadzieję, że ich pupile jeszcze coś tutaj wymyślą. Duga połowa też nie była zresztą dobra w wykonaniu Gold-Dentu, bo przeciwnicy permanentnie kreowali groźne kontrataki i tylko ich nieskuteczność spowodowała, że nie skończyło się tutaj dwucyfrówką. I nawet teraz, gdy piszemy te słowa, aż trudno nam uwierzyć, że mówimy o Dentystach. Bo oni nawet gdy mieli słabszy dzień, to nie dostawali takiego lania jak tutaj. I dobrze się stało z ich perspektywy, że przyszły Święta i można było o piłce na chwilę zapomnieć, bo z takimi wynikami to był pewnie ostatni temat przy wigilijnym stole. Mimo to ciągle liczymy na ich przełamanie i jesteśmy pewni, że gdy wrócimy do rywalizacji, to zobaczymy odmieniony Gold-Dent. W kwestii Al-Maru, to chyba nawet oni się nie spodziewali, że ta cała pula przyjdzie im tak łatwo. Niewiele wskazywało na taki scenariusz, natomiast gdy już na początku zdobyli kilka bramek, to chyba byli przekonani, że nie wypuszczą tego meczu z rąk. Czuli się dobrze tego wieczora, a przede wszystkim – nie czuli zagrożenia że strony rywala. I wiemy to bezpośrednio z ich obozu, a skoro tak, to tutaj żadna krzywda nie mogła im się stać.
Skróty wszystkich spotkań pierwszej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy statystyki, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!