fot. © Google
Opis i magazyn 4.kolejki czwartej ligi!
W poprzedni poniedziałek padła twierdza Squadry! Co prawda ligowi hegemoni meczu nie przegrali, ale czy ktoś w ogóle brał pod uwagę, że znajdzie się cwaniak, który wreszcie się im postawi?
O największej niespodziance 4.kolejki napiszemy jednak później. Zaczynamy od spotkania Kartofliska – Gwiazdy z Mydła, gdzie przeczuwaliśmy, że również może dojść do małej sensacji. Mimo, że na wielu płaszczyznach piłkarskiego rzemiosła Gwiazdy wyglądają znacznie lepiej od ekipy Radka Rzeźnikiewicza, to jednak byliśmy niemal pewni, że Kartofliska nie będą tutaj chłopcem do bicia a przy szczęśliwym zbiegu okoliczności, są w stanie powalczyć o punkty. I wyobraźnia nas nie zawiodła – tak jak się spodziewaliśmy Gwiazdy nie były w stanie narzucić swojego stylu gry i zupełnie nie potrafiły wykorzystać swoich atutów w postaci szybkości czy gry "1 na 1". A Kartofliska grały z kolei bardzo pragmatycznie – zawodnicy wiedzieli, że przy tak zwinnych przeciwnikach, kluczem będzie nie dać się im rozpędzić, a można to było osiągnąć jedynie cofając się głęboko pod własną bramkę. I tak też ten zespół uczynił i przez wiele minut skutecznie potrafił rozbijać chaotyczne ataki konkurencji. Co prawda Gwiazdy wyszły tutaj na prowadzenie, ale bardzo szybko stan spotkania wyrównał Maciek Frydrych, a tuż przed końcem pierwszej połowy na listę strzelców wpisał się Łukasz Śledziecki i zapach niespodzianki zrobił się naprawdę intensywny. Ekipę z Serocka w grze trzymał jednak Szymon Darkowski – co prawda czasami grał zbyt indywidualnie, ale z drugiej strony – łącznie zdobył tutaj cztery bramki, więc plusy dodatnie zdecydowanie przesłoniły plusy ujemne. Kartofliska miały duży problem z powstrzymaniem tego gracza, ale mimo tego w 26 minucie wciąż prowadziły – tym razem 3:2, gdy bramkę na ich konto zanotował Radek Rzeźnikiewicz. Nad Gwiazdami zebrały się czarne chmury, ale ta ekipa potrzebowała zaledwie dwóch minut, by odwrócić losy spotkania. Najpierw do meczowego protokołu wpisał się Gabriel Skiba a potem ponownie Szymon Darkowski i wszystko się tutaj pozmieniało. Ale Kartofliska nadal kreowały okazje i gdyby nie bramkarz przeciwników, to spokojnie mogły tutaj remisować. Niestety – kilka niewykorzystanych okazji spowodowało, że za chwilę zamiast walczyć o zwycięstwo, były już pewne porażki, po kolejnym trafieniu Szymona Darkowskiego. Teoretycznie stało się więc to, co miało się stać, ale nie wyobrażamy sobie, by w obozie przegranych nie panował nastrój niedosytu. Można z tego było wycisnąć trochę więcej, naszym zdaniem zabrakło kogoś takiego jak Kuba Olkiewicz, który z przodu mógłby się urwać i stworzyć trochę zamieszania w szeregach obronnych Gwiazd. Zwłaszcza że Łukasz Śledziecki grał chyba z kontuzją i nie mógł pokazać pełni swoich możliwości. Mimo to zapisujemy ten mecz na plus Kartofliskom. Co do triumfatorów, to od nich wymagamy więcej. Oczywiście celem było zwycięstwo, ale ten sukces był wymęczony a drużynie zupełnie brakowało pomysłu na rozgrywanie własnych akcji. Wyglądało to tak, jakby byli pewni, że bez względu na to w której minucie wezmą się do roboty, to i tak sprawę załatwią jak trzeba. Ale czy faktycznie mieli nad tym kontrolę? Mamy co do tego poważne wątpliwości…
A chyba najbardziej szaloną potyczkę w ostatni poniedziałek zafundowali nam przedstawiciele Lemy i Gencjany. Ci pierwsi celowali w premierowe zwycięstwo w tym sezonie, z kolei drudzy chcieli się odkuć po porażce ze Squadrą. No i początkowo niewiele wskazywało na to, że Gencjanie uda się wrócić na zwycięską ścieżkę, bo start do spotkania zanotowali katastrofalny. Na zegarze było dopiero 10 minut gry, a podopieczni Maćka Zbyszewskiego przegrywali już 0:3! Rywale punktowali ich niemiłosiernie, natomiast było w nas przekonanie, że to absolutnie nie jest koniec tego meczu. Że Lema nie będzie grała tak dobrze i skutecznie przez całe spotkanie, z kolei Gencjana wreszcie się obudzi i powalczy o odrobienie strat. No i tak też było, bo zawodnicy w fioletowych koszulkach z minuty na minutę rozkręcali się. Na kilka chwil przed zakończeniem pierwszej połowy znaleźli się za plecami przeciwnikami w odległości zaledwie jednego gola, ale w 17 minucie znowu przytrafił im się błąd w obronie i ostatecznie na drugą część spotkania przystępowali przy stanie 3:5. Wtedy chyba nikt nie mógł się spodziewać, że w drugiej połowie to oni zdobędą aż siedem goli z rzędu! A tak właśnie było, w czym ogromna zasługa duetu Piotr Hereśniak – Łukasz Sasal. Przy większości zdobywanych bramek to oni mieli bezpośredni udział i w 26 minucie mieliśmy już remis. I już wtedy dało się zauważyć, że dla Lemy to początek końca. Zawodnicy w pomarańczowych koszulkach zupełnie nie przypominali siebie z premierowych 20 minut i rywale zaczęli ich bezlitośnie punktować. Niektóre bramki przychodziło Gencjanie z dziecinną wręcz łatwością, a w końcówce obrona Lemy nie funkcjonowała już totalnie i rywale co chwilę dochodzili do sytuacji sam na sam z bramkarzem. W 38 minucie nocnoligowy beniaminek prowadził już 10:5 i chyba trochę się tym zadowolił, bo w samej końcówce pozwolił Lemie uratować honor w drugiej połowie. Końcowy wynik brzmiał 10:7 i chyba nie sposób inaczej ocenić tej potyczki, jak mecz dwóch różnych połów. W pierwszej Lema grała konsekwentnie i skutecznie, zasłużenie prowadząc. Natomiast trzeba oddać Gencjanie, że nie było tam żadnej nerwowości spowodowanej słabym początkiem i ten zespół grał konsekwentnie swoje. To się opłaciło, bo chłopaki gdy już przejęli inicjatywę i znaleźli sposób na Logistycznych, to na parkiecie robili co chcieli. Mimo wszystko warto, by przeanalizowali ten kiepski początek meczu, bo z silniejszym rywalem remontada mogłaby się nie udać. Co do Lemy, to widać było że ta drużyna weszła w mecz z zupełnie inną energią niż w poprzednich spotkaniach. I chociaż starczyło to tylko na 20 minut dobrej gry, to mamy nadzieję, że z każdym kolejnym spotkaniem, ten okres będzie się wydłużał. Aż do upragnionego przełamania.
O godzinie 21:35 rozpoczął się z kolei mecz, który mimo że miał zdecydowanego faworyta i była nim Squadra, to wcale nie zapowiadał się jako starcie do jednej bramki. Szmulki po pokonaniu w poprzedniej serii Joga Bonito, złapały trochę wiatru w żagle, aczkolwiek trudno było sobie wyobrazić, by na tej fali były w stanie zagrozić niekwestionowanemu liderowi rozgrywek. No i już początek tego spotkania sugerował, że zespół Kuby Kaczmarka czeka piekielnie trudny test, bo po 25 sekundach było tutaj 1:0 dla faworytów. W 6 minucie powinno być już 2:0, ale kapitalnej okazji nie wykorzystał Radek Rosiński i gdy tak gol na 2:0 wisiał w powietrzu, po stronie Szmulek przypomniał o sobie Krystian Zbrzeski. Jego petarda bezpośrednio z rzutu wolnego dała wyraźny sygnał, że drużyna z Warszawy nie przyjechała tutaj jedynie podziwiać, jak w piłkę gra przeciwnik. Potwierdziło się to w 15 minucie, gdy za sprawą Czarka Janduły Squadra była o bramkę z tyłu. Ale świetnie zareagowała na całą sytuację i końcówkę premierowej odsłony zagrała koncertowo. Najpierw do wyrównania doprowadził Michał Czarnecki, a potem dwukrotnie w polu karnym Szmulek świetnie odnalazł się Kuba Pawlak i wszystko zaczęło zmierzać w kierunku kolejnego zwycięstwa liderów 4.ligi. Tym bardziej, że po tych trzech ciosach z rzędu perspektywa podniesienia się była odległa. Co więcej – oglądając to spotkanie na żywo byliśmy praktycznie pewni, że Squadrze udało się złamać piłkarski kręgosłup rywalom i włos im tutaj z głowy nie spadnie. Ale kto wie, czy ta konstatacja nie przyszła zbyt szybko. Bo Szmulki ani myślały odpuścić i po pięknym trafieniu Alexa Wolskiego szybko wróciły do gry. Potem Squadra nie wykorzystała dwóch dobrych okazji, by powrócić do dwubramkowego prowadzenia, a na domiar złego w 33 minucie żółtą kartkę zobaczył Tomek Lipski. Dla Szmulek była to być może ostatnia okazja, by wrócić do gry i chłopaki nie zmarnowali swojej szansy. W 35 minucie wynik na 4:4 zmienił Adrian Ciepliński, a dosłownie w następnej akcji kapitalną kontrę drużyny ze stolicy wykorzystał Czarek Janduła i zaczęliśmy przecierać oczy ze zdumienia! Squadra była o kilka minut od sensacyjnej wpadki i w pewnym momencie wydawało się, że nie znajdzie na tę sytuację recepty. Ale trzeba ekipie Patryka Jakubowskiego oddać, że zimną krew zachowała do samego końca. Na kilkadziesiąt sekund przed finałową syreną ładnie rozegrana akcja pozwoliła dojść do sytuacji strzeleckiej Michałowi Czarneckiemu, który jak na lidera swojej ekipy przystało nie pomylił się i mecz zakończył się remisem! Według nas to był zasłużony wynik, bo skazywane na pożarcie Szmulki zagrały dobre zawody i choćby z tego względu, że przegrywając dwoma golami nie spuściły głów, ten jeden punkt na pewno im się należał. Czy więcej? Chyba nie, chociaż niedosyt pozostał, jak zawsze gdy tracisz gola w samej końcówce. Ale duże brawa dla tego zespołu, bo taki sukces to nie tylko cenny punkt, ale mnóstwo respektu, który zdobyli w oczach innych. Co do Squadry, to chyba przekonali się, że nawet przy swoim potencjale, zawsze muszą grać na 100%. Bo na dużym boisku momenty dekoncentracji być może uszłyby im płazem, ale na hali, gdzie wystarczy jedno podanie i już robi się groźnie, trzeba dbać o własną świątynię znacznie lepiej. Paradoksalnie taki mecz może im jednak bardzo się przydać. To jak z zimnym prysznicem, który nie sprawia może takiej przyjemności jak ciepły, ale w dalszej perspektywie może mieć wyłącznie pozytywne skutki. I w ten sposób trzeba o tym myśleć.
Mówi się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – to jeszcze a propos Squadry, która pewnie się nie spodziewała, że zdobywając tylko punkt ze Szmulkami, zostanie samodzielnym liderem tabeli. A stało się tak, gdy w kolejnym meczu tego wieczora porażki doświadczyli Górale. Ich pogromcami okazali się przedstawiciele HandyMan, którzy tym samym udowodnili, że przegrana z Gwiazdami z Mydła była jedynie wypadkiem przy pracy. A jak doszło do ich sukcesu nad zespołem Marcina Lacha? Trzeba zacząć od tego, że Górale mieli tego dnia tylko jednego rezerwowego. To oczywiście nie było główną przyczyną porażki, ale miało duży wpływ na to, co działo się na parkiecie. Pierwsza połowa była dość kuriozalna, bo teoretycznie okazje mieli jedni i drudzy, ale różnica polegała na tym, że wyłącznie Hendymeni swoje szanse wykorzystywali. Podczas gdy Górale obijali słupki i poprzeczki, to gracze w żółtych koszulkach konsekwentnie ubogacali swój dorobek i po trafieniu z 19 minuty Jarka Rozbickiego prowadzili już 4:0! To spowodowało, że przegrywający zdecydowali się, by w drugiej odsłonie postawić na grę z lotnym bramkarzem. Tyle że już przy pierwszej okazji przytrafił im się fatalny błąd, który skutkował stratą kolejnej bramki. A gdy po chwili najlepszy na placu Patryk Wieczorek podwyższył na 6:0, tutaj nie było szans na inne rozwiązanie, niż komplet punktów dla HandyMan. I nawet gdy wynik troszeczkę z perspektywy Górali się poprawił, nie mieliśmy wrażenia, że to może skutkować ich powrotem do meczu. A sprawa wydawała się klepnięta, gdy w 33 minucie Krzysiek Pawlak otrzymał czerwoną kartkę za faul taktyczny. Ta sytuacja miała miejsce przy wyniku 7:3 i nikt zdrowo-myślący nie spodziewał się, że przyjdzie nam tutaj przeżyć jakiekolwiek emocje. A jednak! Hendymeni tak bardzo rozluźnili się zaistniałymi okolicznościami, że grając o jednego zawodnika więcej dali sobie wbić dwie bramki z rzędu! Tym samym dystans skrócił się o połowę, a na domiar złego w 38 minucie żółtą kartkę obejrzał Jarek Rozbicki. Czyżby więc miało dojść do najbardziej niesamowitego powrotu w historii NLH? Górale wierzyli w taki scenariusz, ale gdy w 39 minucie Daniel Dylewski nie wykorzystał dwóch doskonałych okazji na 7:6, to nadzieje na taki scenariusz prysły. Prowadzący dowieźli korzystny dla siebie rezultat do końca i mimo, że na własne życzenie najedli się tutaj strachu, za cały mecz trzeba ich pochwalić. Zagrali po swojemu, na własnych warunkach i z kliniczną precyzją wykorzystywali każdy najmniejszy błąd Górali. A tych było naprawdę mnóstwo. O ile gra do przodu jeszcze jakoś wyglądała, to obrona miała tamtego wieczora ogromne problemy. Szkoda że zabrakło Michała Zimolużyńskiego czy Damiana Krzyżewskiego, bo oni mogliby wpłynąć na poprawę jakości gry tej formacji. Ale to tylko teoria. Teraz trzeba jak najszybciej wylizać rany po porażce i zrobić wszystko, by nie była ona zapowiedzią czegoś większego. Tym bardziej, że w lidze nie ma już zespołu bez wpadki i walka o mistrzostwo nadal pozostaje otwarta.
W gronie drużyn walczących o najwyższe cele pozostały Same Konkrety. Nie okazało się to trudne, bo Joga Bonito nie zawiesiła wysoko poprzeczki i tylko w premierowych fragmentach stanowiła dla swoich konkurentów jakiekolwiek wyzwanie. Zaczęło się bowiem dość niespodziewanie, od błyskawicznej bramki Łukasza Pokrzywnickiego (na zegarze była 9 sekunda), a chwilę później ten sam zawodnik miał okazję by podwyższyć na 2:0, ale nieznacznie się pomylił. Ale nawet gdyby wykorzystał tę sytuację, to patrząc na końcowy rezultat, chyba nikt nie ma wątpliwości, że nic by to nie zmieniło. Same Konkrety bardzo szybko przejęły kontrolę nad tym spotkaniem i praktycznie po 13 minutach mogliśmy dopisywać im 3 punkty, bo nie wyobrażaliśmy sobie, że mogą roztrwonić prowadzenie 4:1. Joga chyba też zdawała sobie sprawę, że ciężko będzie pokusić się o niespodziankę, ale o ile w pierwszej połowie tej drużynie udawało się jeszcze stwarzać jakieś sytuacje i dopisywać do swojego dorobku bramki, o tyle w drugiej rywal już im na to nie pozwolił. Tę część spotkania rozpoczęliśmy przy stanie 6:3, a skończyło się 13:3 i to chyba mówi o tym meczu wszystko. A pomyśleć, że gdyby nie wiele dobrych interwencji Darka Wasiluka, to tutaj mogłoby być znacznie wyżej. Szkoda, że po stronie Jogi nie zagrał Maciek Pasek, bo być może jemu udałoby się trochę uspokoić poczynania zespołu i przenieść ciężar gry na połowę przeciwnika. A tak nie za bardzo było komu to zrobić. W Konkretach takich zawodników było kilku i nic dziwnego, że końcowy rezultat spuchł aż do takich rozmiarów. Był to spacerek dla faworytów, którzy okazali się zespołem przynajmniej o klasę lepszym. I chyba nawet nie ma co się tutaj specjalnie rozwodzić, zwłaszcza że Tomek Janus i spółka wiedzą, iż zrobili po prostu to, co do nich należało, a prawdziwe wyzwania dopiero przyjdą. Joga też powinna szybko wymazać z pamięci tę potyczkę, bo rywal był z innej półki, aczkolwiek mimo wszystko spodziewaliśmy się po nich trochę więcej. Bo chociażby ze Squadrą też dostali dwucyfrówkę, ale tam zostawili na parkiecie więcej zdrowia. A przynajmniej takie jest nasze odczucie.
Skróty wszystkich spotkań czwartej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy statystyki, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!