fot. © Google

Opis i magazyn 6.kolejki trzeciej ligi!

29 stycznia 2022, 14:26  |  Kategoria: Ogólna  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Wydawało się, że po tej kolejce może dojść do pewnych przetasowań w górze tabeli. Ale faworyci, mimo że szło im opornie, to na końcu i tak cieszyli się ze zwycięstw.

Oddzielną kwestią jest, czy na te zwycięstwa zasługiwali. I nie piszemy tego przypadkowo, bo takie JMP może mówić o furze szczęścia, że ich spotkanie przeciwko Razem Ponad Promil zakończyło się trzypunktową zdobyczą. Bo w naszej ocenie nie wygrał tutaj zespół lepszy – nam zdecydowanie bardziej podobała się gra ekipy Łukasza Głażewskiego, która zresztą już po 10 minutach dała chłopakom prowadzenie 2:0. Zawodnicy odpowiadający za ofensywę w Promilu radzili sobie bardzo łatwo z obroną przeciwnika, która zostawiała im zdecydowanie za dużo wolnego miejsca. I dopiero po tych dwóch ciosach ekipa Damiana Zalewskiego trochę się przebudziła, miała nawet dwie dogodne okazje by zanotować trafienie kontaktowe, ale potem do głosu znowu doszli konkurenci, jednak i oni mieli problem ze skutecznością. A przecież historia obydwu ekip pokazywała, że dwa gole różnicy to nie jest coś, czego nie można odrobić lub zaprzepaścić. JMP z identycznych opresji wyszło w konfrontacji z Las Vegas, z kolei Ponad Promil przewagę 2:0 wypuścił z rąk w starciu Moją Kamandą. I gdy w 26 minucie Piotrek Paćkowski nie wykorzystał sytuacji sam na sam z Tomkiem Kalinowskim, zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby przypadkiem nie dojdzie tutaj do powtórki z rozrywki. Tym bardziej, że w 28 minucie gracze w żółtych koszulkach nie wykorzystali kolejnej dobrej okazji, a za chwilę bramkę dla rywali zainkasował Adrian Wrona. W 30 minucie Promil może jednak powrócić na dwubramkowe prowadzenie, lecz bramkarz JMP po raz kolejny doskonale czyta grę i nie pozwala, by oponenci uciekli z wynikiem. Przegrywający wciąż mieli więc tylko jedną bramkę straty, a lada moment na tablicy świetlnej był już remis. Prosty błąd Piotrka Paćkowskiego, który stracił piłkę na rzecz Adriana Wrony i nieszczęście gotowe. A gdyby tego było mało, to w 34 minucie Promil wypuszcza z rąk remis, gdy hat-tricka kompletuje Adrian Wrona. I od tego momentu JMP nie daje sobie już zrobić krzywdy. A w sukurs przychodzi im sytuacja z 38 minuty, gdy Łukasz Głażewski ogląda czerwoną kartkę za zagranie piłki ręką poza polem karnym i jest jasne, że Promil nie będzie w stanie powalczyć tutaj nawet o punkt. Szkoda, aczkolwiek ta drużyna sama jest sobie winna. Mogła to spotkanie zabić przynajmniej kilkukrotnie, bo nie wydaje nam się, że prowadząc trzema bramkami, dałaby sobie wyrwać zwycięstwo. Ale to wszystko wzięło się też z krótkiej ławki rezerwowej, co nie pierwszy raz stanowi jedną z przyczyn porażki, bo tak samo było z Moją Kamandą. A przecież teraz wcale nie będzie lepiej, bo ktoś będzie musiał zająć miejsce między słupkami za Łukasza Głażewskiego. Promil robi nam się specjalistą od pięknych porażek, ale przecież gdyby ten zespół miał dziś 6 punktów więcej (a mógł mieć), to byłby jednym z liderów tabeli. Taka świadomość musi boleć. Natomiast co do JMP, to ten mecz piłkarsko nas nie przekonał. Mając w pamięci, że jest to jedna z najlepszych ekip pod względem obrony w 3.lidze, to ta formacja za łatwo dawała sobie robić krzywdę. I tylko rozregulowanemu celownikowi oraz własnemu bramkarzowi zawdzięcza, że dostała ę, by wrócić do tego meczu. Aż chciałoby się napisać, że tak grając, nie ma szans na mistrzostwo, ale…

… czy Moja Kamanda, czyli aktualny lider tabeli, gra dużo lepiej? Wcale nie bylibyśmy tego tacy pewni. Bracia Trąbińscy i spółka w ostatni wtorek mierzyli się z NetServisem, któremu po laniu od Bad Boys i głupiej porażce z Adrenaliną, nie wróżyliśmy tutaj sukcesu. Pewnie tak jak większość z Was spodziewaliśmy się dość wysokiej przegranej Internetowych, zwłaszcza że w ich obozie brakowało Marcina Jackiewicza, Damiana Zawadzkiego czy Kuby Wrzoska. Kamanda też miała jednak swoje problemy i po raz kolejny na parkiecie nie zobaczyliśmy Kacpra Smoderka. Mimo to nie mieliśmy złudzeń, że nawet bez niego wynik może być tutaj tylko jeden. I wszystko zaczęło się zgodnie z planem – w 4 minucie Mateusz Trąbiński otworzył wynik tego spotkania, a w kolejnych fragmentach faworyci mieli okazje, by szybko sprowadzić rywali do parteru. Ale nie wykorzystali ich, z kolei w 10 minucie powinniśmy mieć remis. Adam Koziara wybił piłkę spod nóg Mateuszowi Derlatce i był sam na sam z bramkarzem. Ale zamiast podawać do lepiej ustawionego kolegi, akcję chciał wykończyć sam i trafił tylko w słupek. To nie pierwszy raz w tym sezonie, gdy ten gracz nie wykorzystuje doskonałej okazji do zdobycia bramki. Na szczęście w 17 minucie NetServis i tak dopiął swego, a tuż przed przerwą miał okazję by wyjść na prowadzenie, lecz z dogodnej sytuacji Adam Stańczuk trafił tylko w boczną siatkę. Kamanda, po kilkuminutowej przerwie, wróciła na parkiet z mocnym postanowieniem szybkiego załatwienia tematu. I trzeba przyznać, że plan wcieliła w życie błyskawicznie, bo po dwóch akcjach tandemu Mateusz Smoktunowicz – Mateusz Trąbiński, prowadziła już 3:1. Ale NetServis nie odpuszczał. W 35 minucie Robert Koc zmniejszył straty i tutaj wszystko było jeszcze możliwe. Mająca dużo więcej do stracenia Moja Kamanda zdawała sobie sprawę, że istnieje ryzyko wpadki, ale od czego ma Mateusza Trąbińskiego. W 37 minucie indywidualny rajd po skrzydle został zakończony strzałem i chociaż wydawało się, że piłka nie ma odpowiedniej mocy, to przełamała dłonie Czarka Szczepanka i wpadła do siatki. Przegrywający niemal od razu zastosowali manewr z wysuniętym bramkarzem, co przyniosło skutek w postaci gola Adama Stańczuka, jednak na więcej nie starczyło czasu. Kamanda nie wygrała więc w taki sposób, w jaki miała wygrać. Znowu było trochę męczarni, aczkolwiek ze sportowego punktu widzenia, zwyciężył zespół lepszy. Ale zarówno ten mecz, jak i z Byczkami czy z Promilem pokazują, że w starciu z nimi nie trzeba się stawiać z góry na straconej pozycji. Co prawda NetServis nie był tak blisko niespodzianki jak mogłoby się wydawać, bo jednak ani razu w tym meczu nie prowadził, a nawet nie remisował (nie licząc stanu początkowego), ale trochę krwi liderowi napsuł. Problem w tym, że to już trzecia z rzędu porażka tej ekipy i chociaż przewaga nad strefą spadkową wydaje się być bezpieczna, to rękę na pulsie wciąż wypadałoby trzymać.

A bardzo ważny mecz w kontekście utrzymania rozegrali między sobą Las Vegas i Byczki. Ci pierwsi stanęli przed wyborną okazją, by wreszcie otworzyć swój dorobek punktowy, no bo jeśli nie z ekipą ze Starych Babic, która miała swoim koncie tylko jedno "oczko", to z kim? Grzesiek Dąbała nie wyobrażał sobie innego scenariusza niż zwycięstwo i tak naprawdę nawet styl go tutaj nie interesował – liczył się cel. Byczki na to spotkanie przyjechały z kolei osłabione – brakowało najlepszego zawodnika tego zespołu na przestrzeni dotychczasowych kolejek, czyli Maćka Stanickiego, nie było też Kacpra Krzyta, natomiast bardzo dobrą wiadomością, była ponowna obecność Maćka Piaseckiego. W nim upatrywaliśmy pewnej szansy dla Byczków, aczkolwiek ten mecz długo nie układał się po myśli naszego ligowego debiutanta. Co prawda sama gra nie była zła, ale co z tego, skoro po pierwszej połowie zupełnie nie zgadzał się wynik. To Las Vegas prowadziło 2:0, a mogło prowadzić wyżej, gdyby nie fakt, że w 9 minucie Dawid Pływaczewski obronił rzut karny wykonywany przez Tomka Skonecznego. Co prawda Byczki też miały swoje sytuacje, no ale Robert Leszczyński pozostawał niepokonany. Druga połowa to jednak zupełnie inny obraz spotkania, a wszystko zaczęło się właśnie od bramkarza Las Vegas. W 22 minucie sędzia wycenił jego zagranie ręką poza polem karnym na żółtą kartkę, a bramkę po rzucie wolnym podyktowanym za to przewinienie zdobył dla Byczków Maciek Piasecki. No i sytuacja zaczęła nam się odwracać. Przegrywający dostali mentalnego kopniaka, a ich liderem był autor poprzedniego gola. W 29 minucie ten zawodnik doprowadził do wyrównania, a potem dwukrotnie świetnie wykorzystywał podania z rzutów rożnych Dominika Trzaskowskiego i w odstępie niecałych dziesięciu minut miał na swoim koncie już 4 gole! Dla Las Vegas to był szok. Okoliczności w jakich ten zespół trwonił przewagę były naprawdę kuriozalne, bo nie dość, że rzadko się spotyka, by zespół tracił gole po rzutach rożnych, a im ta sztuka przytrafiła się dwa razy i to mniej więcej w ten sam sposób, czyli nikt nie pokrył Maćka Piaseckiego, a ten skutecznie dokładał stopę do piłki. Parano próbowało jeszcze wrócić do tego spotkania. W 38 minucie na listę strzelców wpisał się Michał Szukiel, a w samej końcówce idealną okazję do wyrównania zmarnował Tomek Skoneczny. No i stało się – Byczki z historycznym zwycięstwem w NLH! I duże brawa dla nich, bo przegrywali, mieli swoje problemy, a mimo to wykazali się dużą determinacją i już wiadomo, że za swój premierowy występ w Zielonce wstydzić się nie będą. Szczególne słowa uznania dla Maćka Piaseckiego, bo widać, że ten gość ma instynkt strzelecki i gdyby nie on, to Byczki prawdopodobnie zostałyby z jednym punktem na koncie. A Las Vegas? Można chyba napisać, że to nie tyle, co rywal wygrał to spotkanie, ale oni je przegrali. Mieli wynik, mieli mecz pod kontrolą, a potem sami podali pomocną dłoń konkurentowi. I to powoduje, że szanse na utrzymanie się w 3.lidze drastycznie zmalały. Chociaż znając tych zawodników, to do sytuacji, w której wywieszają białą flagę, jest jeszcze bardzo daleko.

Innym zespołem, którego miejsce w tabeli i okoliczności są nie do pozazdroszczenia jest Beer Team. No i po ostatniej serii powodów do optymizmu nie przybyło, bo fani złocistego trunku przegrali wyraźnie z AutoSzybami. Nie oszukujmy się – na to się zapowiadało, poza samymi zawodnikami Beer Teamu nikt tutaj w cud nie wierzył, aczkolwiek oddajmy zespołowi z Radzymina, że do 18 minuty grali naprawdę dobrze. Byli konsekwentni w obronie, byli bardzo groźni w kontrataku, ale niestety nie potrafili zaszachować przeciwników golem. A były ku temu okazje, jednak obydwie zmarnował Krzysiek Giera, który z jednej strony ma naturalną łatwość, by wyrobić sobie trochę wolnej przestrzeni i znaleźć miejsce do strzału, ale z drugiej – z jego skutecznością bywa różnie. Dziś możemy gdybać, czy gdyby przy stanie 0:0 znalazł sposób na Artura Jaguszewskiego, to ten mecz potoczyłby się inaczej. No ale na jego nieszczęście obydwie próby jakie miał zakończyły się fiaskiem. A AutoSzyby we wspomnianej 18 minucie wreszcie wyszły na prowadzenie (za sprawą pięknego trafienia Bartka Bajkowskiego), a jeszcze przed przerwą na 2:0 podwyższył Łukasz Flak i stało się jasne, że ten mecz zmierza w jednym kierunku. O drugiej połowie chyba nawet nie ma co wspominać – zrobiło się z tego spotkanie do jednej bramki i Beer Team walczył już tylko o honor. Czy go uratował? Trudno to rozstrzygnąć, bo jedynego gola zdobył przy stanie 0:8 (jego autorem był Konrad Kanon), a ostatecznie przegrał 1:9. Mecz bez historii, gdzie AutoSzyby znów udowodniły, że jak pozwoli im się grać, to potem nie ma czego zbierać. Filigranowi napastnicy ekipy Kamila Wiśniewskiego robili na parkiecie co im się tylko podobało, a gdyby chcieli, to spokojnie wygraliby wyżej. Ale nie rozmiary zwycięstwa były najważniejsze. AutoSzyby powoli wracają bowiem na miejsce, które daje im nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone w walce o podium. Oni już nie raz udowodnili, że dobrze się czują atakując z tylnego siedzenia a strata 5 punktów do czołówki wcale nie jest nie do nadrobienia, zwłaszcza że ta czołówka rozegra jeszcze kilka meczów między sobą. Jeśli więc AutoSzyby będą wygrywały wszystko do końca (a stać je na to), to kto wie. Nie skreślamy też szans Beer Teamu w kontekście zachowania trzecioligowego statusu. Terminarz nie jest dla nich taki zły, mają jeszcze spotkania z Las Vegas czy NetServisem, ale niestety muszą też liczyć na to, że swoich meczów nie będą wygrywały Byczki. Ale zanim zaczną się kombinacje i liczenie, trzeba wpierw zrobić swoje. A przecież oni obiecują to sobie od dobrych kilku kolejek…

A po godzinie 23:05 na zielonkowski parkiet wyszły Adrenalina i Bad Boys! Patrząc na miejsca zajmowane w tabeli, zapowiadało się na naprawdę dobre widowisko, tym bardziej, że jedni i drudzy zdawali sobie sprawę, jakie konsekwencje będzie miała ewentualna porażka. Źli Chłopcy przyjechali na ten mecz pełnym składem, Adrenalina nie mogła skorzystać z dwóch ważnych obrońców czyli Łukasza Ogonowskiego i Igora Shestaliuka, co pewien niepokój u Roberta Śwista mogło powodować. Nie zapominajmy, że Bad Boys potrafili zabiegać NetServis, który z kolei z Adrenaliną walczył jak równy z równym. I tak to właśnie sobie wyobrażaliśmy, że im ten mecz będzie trwał dłużej, tym zespół Michała Szczapy wyrobi sobie tutaj przewagę i z racji szerokiej ławki rezerwowych, spokojnie dojedzie do mety z kilkubramkowym zapasem. No ale z perspektywy zawodników z Ostrówka mecz zaczął się bardzo źle, bo już w 40 sekundzie gola dla rywali zdobył Valik Chopaniuk. Ale Bad Boys zareagowali tak jak trzeba, po trafieniu Daniela Woźniaka był już remis, a kolejne gole dla graczy w żółtych koszulkach wisiały w powietrzu. W 15 minucie na listę strzelców wpisał się Bartek Woźniak, z kolei chwilę później prowadzący nie wykorzystali sytuacji sam na sam. Ale nie robiliśmy z tego problemu. Nasz scenariusz sprawdzał się bowiem co do joty i na drugą połowę nie widzieliśmy innej możliwości jak ta, że Źli Chłopcy dociskają pedał gazu i zostawiają Adrenalinę daleko z tyłu. Ale finałowe 20 minut wyglądało zupełnie inaczej. Nie wiemy co się stało i dlaczego Bad Boys na tę część spotkania nie dojechali, ale to był zupełnie inny zespół niż w pierwszej połowie. Być może taka była taktyka, by trochę rywala wciągnąć na swoją połowę i poszukać gola z kontry, tyle że Adrenalina z każdą minutą czuła się na parkiecie coraz pewniej i regularnie zatrudniała do pracy Darka Żaboklickiego. Zupełnie nie było widać, jakoby ta drużyna miała za chwilę paść ze zmęczenia – wręcz przeciwnie, to rywale zaczęli wyglądać na ospałych i mało zdeterminowanych. I nic dziwnego, że po okresie dominacji Adrenaliny, ten zespół zdobył gola na 2:2 i nie ustawał w poszukiwaniu następnych. W 30 minucie Robert Świst znowu wpisuje się do meczowego protokołu i zespół z Ząbek był na dobrej drodze do zwycięstwa. A Bad Boys zupełnie nie wiedzieli, jak się temu przeciwstawić. Być może zwątpili w swoje możliwości, bo nawet jeśli udawało im się wyjść z własnej połowy, to każdą ich akcję przerywał Valik Chopaniuk, gość o żelaznych płucach, z którym nie sposób wygrać sytuacji 1 na 1. I to również ten zawodnik w 35 minucie po solowej akcji zmienił wynik na 4:2 i dopiero wtedy Bad Boys trochę się obudzili. Ale jak na złość, mimo że stworzyli sobie wyborną okazję do zmniejszenia strat, to Daniel Woźniak przegrał pojedynek z pustą bramką, co ekipę z Ostrówka pozbawiło chyba resztek nadziei. Końcówka spotkania to już łatwe gole dla Adrenaliny, która wygrała 6:2 i zrobiła milowy krok w kierunku podium. I trzeba oddać zwycięzcom, że zagrali dobre zawody, skutecznie zneutralizowali silne strony konkurenta, mądrze rozegrali zwłaszcza drugą połowę i mogli sobie po ostatnim gwizdku pogratulować dobrze wykonanej roboty. I jeżeli we wtorek pokonają AutoSzyby, to medal mają praktycznie pewny. Bad Boys znacznie się oddalili od miejsc 1-3 i zastanawiamy się, czy oni sami wiedzą, co się z nimi stało w drugiej połowie. W tym sezonie jeszcze nie widzieliśmy, by byli tak bezzębni, ale byłoby głupio, gdyby przedstawiciel zespołu, który przegrał z nimi 3:10, mówił im co trzeba zmienić, by wyglądało to lepiej. Widocznie taki mecz musiał w końcu nadejść.

Skróty wszystkich spotkań trzeciej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy statystyki, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: