fot. © Google
Opis i magazyn 6.kolejki pierwszej ligi!
Takiego obrotu spraw w Ekstraklasie NLH nie mieliśmy prawa się spodziewać. Ale fakt pogubienia punktów przez największych faworytów oznacza jedno – liga będzie ciekawsza!
Pierwszą drużyną ze ścisłej czołówki, która została sprowadzona do parteru był Dar-Mar. I to sprowadzenie było bardzo bolesne, bo ekipa Norberta Kucharczyka przegrała swój mecz aż 3:10! A ich pogromcą okazał się Vaveosport, zespół który było oczywiście stać, by tutaj zgarnąć całą pulę, ale zwycięstwo w takim stosunku jest ogromnym zaskoczeniem. Natomiast z perspektywy boiska, to tutaj mogło być nawet wyżej. Wielu z Was pytało, czy Dar-Mar miał w ogóle skład, bo dla wszystkich przebieg tej potyczki był po prostu abstrakcyjny, ale owszem – Norbert Kucharczyk poza Piotrkiem Manajem i od dawna kontuzjowanym Adrianem Banaszkiem, miał do gry wszystkich najlepszych zawodników. Co więc się tutaj stało? Przede wszystkim Dar-Mar bardzo słabo wszedł w mecz – już w 54 sekundzie błąd popełnił wspominany wcześniej Norbert Kucharczyk, którego podanie przechwycił Krystian Hargot i Vaveo szybko wyszło na prowadzenie. Dzięki temu zawodnicy z Kobyłki mogli ustawić się na własnej połowie i czekać co zaproponuje rywal. A ten grał fatalnie. Ilość prostych błędów w rozegraniu akcji była zaskakująca jak na zespół tej klasy i gdy tylko piłka padała łupem przeciwników, ci natychmiast inicjowali kontrę, którą kończyli bramką. Tak padły praktycznie wszystkie gole dla Vaveosportu w pierwszej połowie, a dodajmy że fakt iż skończyło się wynikiem 0:5 wcale nie jest najwyższą karą, jaka mogła spotkać Dar-Mar. Nic się tutaj nie zgadzało, a pod względem szybkości to Vaveo wyglądało jak francuskie TGV przy Kolejach Mazowieckich. Na drugą połowę przegrywający wyszli już bez Norberta Kucharczyka, którego zastąpił Daniel Matwiejczyk. Ten gracz jako lotny bramkarz fantastycznie sprawdził się przeciwko Offsidowi, natomiast w ostatni czwartek ten manewr nie przyniósł oczekiwanych efektów. Owszem – trzy gole jakie padły dla Dar-Maru w tej odsłonie to konsekwencja gry właśnie z wysoko wysuniętym bramkarzem, ale kilka straconych bramek to również pokłosie tego ryzykownego zagrania, gdzie choćby Janek Szulkowski dwukrotnie wpisywał się na listę strzelców po strzałach do pustej świątyni. Vaveosport miał więc nad tym wszystkim kontrolę i niewykluczone, że pod względem taktycznym oraz skuteczności, rozegrał jedno z najlepszych spotkań w przygodzie z NLH, a już na pewno najlepsze w tym sezonie. I aż chciałoby się zapytać – czemu tak późno?! Grając w ten sposób od początku chłopaki mieliby zdecydowanie więcej punktów na swoim koncie, aczkolwiek widząc co dzieje się w górnej połowie tabeli i znając terminarz Vaveo, to kto wie – może jeszcze pokuszą się o medal? Natomiast jeśli chodzi o Dar-Mar, to dawno nie widzieliśmy tej ekipy tak niedokładnej, ślamazarnej i słabo grającej. Owszem, ten zespół ogólnie przez cały sezon nie gra wielkiej piłki i niektóre spotkania przepychał bardziej siłą woli, no ale to było wyjątkowo nieudane 40 minut w ich wykonaniu. I powinno im dać sporo do myślenia, szczególnie przed arcyważną potyczką z…
… KroosDe Team. A kto by pomyślał, że ich bezpośrednia potyczka będzie starciem zespołów liżących rany po porażkach. Bo drużyna Michała Wytrykusa również się nie popisała w 6.kolejce i przegrała z Mabo. To stanowi pewne zaskoczenie, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że dawny Fil-Pol miał tylko jednego zawodnika na zmianę i nie było żadnej pewności, czy wytrzyma ten mecz kondycyjne. Ale te obawy okazały się niepotrzebne, tym bardziej że KroosDe nie lubi forsować tempa, co było dobrą informacją dla ferajny Wojtka Kuciaka. Ale paradoksalnie to faworyci lepiej rozpoczęli to spotkanie i w 4 minucie za sprawą Kamila Melchera prowadzili. I w sumie kontrolowali to spotkanie przez całą pierwszą połowę, bo nie dość, że bardzo rzadko dawali przeciwnikom jakiekolwiek okazje do zdobycia bramki, to sami zaliczyli chociażby strzał w poprzeczkę. No ale zabrakło im dosłownie kilku sekund, by ten korzystny dla siebie wynik dowieźć do końca premierowej odsłony. Ich katem okazał się bramkarz rywali Michał Dudek, który po kolejnej wycieczce na terytorium rywala zdecydował się na strzał i o ile pierwsze uderzenie zostało zablokowane, to dobitka była już bezbłędna. No i zrobiło się ciekawie. Mabo dostało potężny zastrzyk mobilizacyjny i premierowe fragmenty drugiej połowy to dwie okazje dla graczy w czarnych koszulkach, aczkolwiek dwie niewykorzystane. Z kolei Frodo KroosDe dopiero czekał na swoją szansę i w 25 minucie dysponował piłką na 2:1. Konrad Kupiec zabrał piłkę Michałowi Dudkowi, dzięki czemu był sam na sam z bramką, miał mnóstwo czasu i wydawało się, że tego nie można popsuć. Ale Konrad pokazał, że można, bo piłka po jego strzale trafiła w słupek. To była kluczowa akcja tego spotkania. Wynik 2:1 w jedną lub drugą stronę determinował dalszą część tego meczu, a skoro nie zrobili tego gracze z Duczek, to zrobiło to Mabo. Precyzyjny strzał z lewej nogi Irka Zygartowicza i Przemek Wycech musiał wyciągać piłkę z siatki. Te dwie sytuacje, które miały miejsce w dość krótkim odstępie czasu, sparaliżowały KroosDe. Mimo, że próbowali różnych wariantów, choćby z lotnym bramkarzem, to ich atak pozycyjny nie istniał. Nie dość, że był bardzo łatwo czytany przez obronę rywala, to wielokrotnie zawodnikom brakowało precyzji i mogą mówić o szczęściu, że gola na 1:3, który pozbawił ich tutaj złudzeń, stracili dopiero na minutę przed końcem. Tuż przed finałową syreną dostali jeszcze jedną bramkę i ostatecznie przegrali 1:4. I owszem – zagrali słabo, nie mieli pomysłu i mogli się jedynie domyślać, jakie konsekwencje będzie miała ta porażka. Natomiast czy Mabo zagrało coś wybitnego? Też nie. To były piłkarskie szachy, gdzie wynik mógł być odwrotny, gdyby Konrad Kupiec trafił na pustą bramkę. Wówczas to Mabo musiałoby się odsłonić i niewykluczone, że skończyłoby jak rywal. I nie jest to próba deprecjonowania sukcesu dawnej Andromedy, ale w naszym mniemaniu wygrał zespół który miał po prostu trochę więcej szczęścia. Tylko tyle i aż tyle.
Zupełnie inne elementy zdecydowały z kolei o wyniku kolejnego spotkania, czyli nocnoligowego klasyka między Offsidem a In-Plusem. Spotkał się tutaj obrońca tytułu, z zespołem który ma największe szanse, by przejąć schedę po ekipie Pawła Buli, chociaż gdyby ktoś chciał podobny wniosek wyciągnąć po czwartkowym spotkaniu, to pewnie wolałby się wstrzymać. Bo jak widzimy Księgowi przegrali to spotkanie różnicą aż czterech goli, ale chyba trzeba ich trochę z tego wyniku wytłumaczyć. Przede wszystkim nie mieli bramkarza – ani Kamil Wójcik ani Tomek Warszawski nie mogli się pojawić w Zielonce, przez co trzeba było między słupki wstawić zawodnika z pola, co było kolejną stratą dla Patryka Galla. Na mecz nie stawił się też przeziębiony Filip Góral, trening uniemożliwił przyjazd Patrykowi Szelidze, z kolei Karol Szeliga dojechał na to spotkanie, gdy sprawa była już rozstrzygnięta. Natomiast Offside miał tego wieczora mocną kadrę, mimo że awizował, iż w ogóle może się nie pojawić na meczu. To wszystko sugerowało nam, że tutaj nie ma opcji na scenariusz, na który większość się nastawiała, czyli gładkie zwycięstwo Księgowych. Tym bardziej, że oni nawet na moment nie próbowali objąć innej taktyki na to spotkanie, niż gra z wysoko wysuniętym bramkarzem. A to okazało się wodą na młyn dla Offsidu, który praktycznie wszystkie bramki jakie tutaj zdobył, to albo po kontrach albo po strzałach do pustej świątyni. In-Plus ślepo wierzył, że tylko tak grając może liczyć na zwycięstwo, natomiast czy miał tego wieczora ludzi do takiej gry? Naszym zdaniem nie. I owszem – kilkukrotnie udawało mu się wyprowadzić w pole przeciwnika i zdobyć bramkę po ładnym wyklepaniu, ale gdyby policzyć, ile razy ta sztuka się nie udała i w konsekwencji dała bramkę rywalom, to bilans byłby zdecydowanie negatywny. Mimo to w 15 minucie zawodnicy w niebieskich koszulkach prowadzili tutaj 3:2 i jeszcze wtedy nic nie zapowiadało katastrofy. No ale zamiast wtedy trochę zmniejszyć ryzyko, dać pograć przeciwnikowi, cały czas grali ten sam schemat, który doprowadził do tego, że po dwóch golach z kontry autorstwa Dominika Buli, przegrywali do przerwy 3:4. A druga połowa była niemal identyczna, z tą różnicą, że In-Plus był ekstremalnie nieskuteczny. Sytuacjami które zmarnował można by obdzielić kilka spotkań, a wiadomo jak się kończą takie rzeczy. W 29 minucie golem ukarał ich Sebastian Kozłowski, potem na pustą bramkę trafienie zanotował Piotrek Markowski, no i stało się jasne, że Księgowi nic tutaj nie zwojują. Szczególnie, że dopadała ich frustracja, a każda kolejna niewykorzystana sytuacja tylko ją potęgowała. A cały mecz podsumował ostatni gol dla Offsidu, zdobyty oczywiście z własnej połowy. W końcowym rozrachunku zwycięzcy okazali się lepsi o cztery bramki, natomiast nie sposób nie opisać tego inaczej, niż że to In-Plus bardziej ten mecz przegrał, niż rywal go wygrał. Trudno nam zrozumieć, czemu tak doświadczony zespół nawet przez chwilę nie zmienił swojej taktyki, tylko brnął w coś, co nie przynosiło mu zamierzonych efektów. To było jak proszenie się o katastrofę, no i In-Plus dostał to co chciał. Wiadomo, że łatwo jest tak pisać po wszystkim, no ale tak to już w piłce jest, że ocenia się skutek. Mimo to In-Plus nadal pozostaje najpoważniejszym kandydatem do tytułu, aczkolwiek każda kolejna wpadka może być wyjątkowa kosztowna. I właśnie o to chodziło Offsidowi. By spowodować, że wszystkie ekipy będące przed nim w tabeli, musiały się na niego oglądać. Zwłaszcza, że obrońcy tytułu mają bardzo dobry terminarz i przy założeniu, że skompletują do końca 9 punktów, to podium jest praktycznie pewne. A przecież już dziś wiadomo, że ktoś z pary KroosDe – In-Plus na pewno tyle nie zdobędzie. Końcówka sezonu zapowiada się więc bardzo ciekawie.
Na emocje liczyliśmy też w meczu nr 4. Jego uczestnikami były zespoły walczące o utrzymanie, czyli Łabędzie i Gold-Dent, więc tutaj stawka była naprawdę duża. Dentyści ostatnio całkiem nieźle zaprezentowali się przeciwko KroosDe i chociaż przegrali, to pewien optymizm przed kolejnym meczem mógł się pojawić. Z kolei Łabędzie tydzień wcześniej bez większych problemów ograli Progresso i według nas byli faworytami tego meczu. Ale chyba sami się nie spodziewali, że sukces w czwartkowej potyczce przyjdzie im tak łatwo. Bo oni tutaj zdominowali przeciwników i jasnym było, że gdy zdobędą pierwszego gola, to za nim pójdą następne. Ekipa Maćka Pietrzyka kazała czekać na ten moment do 14 minuty i praktycznie na tym moglibyśmy opis zakończyć. To trafienie od razu rozluźniło skrzydła Łabędzi, pozwoliło im grać bez stresu, a jeżeli oni mogą grać to co najbardziej lubią, to wtedy ciężko jest się przeciwstawić. Gold-Dent nie miał z kolei żadnych argumentów. Przede wszystkim popełniał fatalne błędy decyzyjne – gdy trzeba było strzelać, to zawodnicy podawali, zamiast podawać, to nadziewali się na blok, akcja szła w drugą stronę i padała bramka. Być może to jest bolesne, ale chyba nawet grając bez bramkarza, Łabędzie spokojnie by ten mecz wygrały, bo akcje ofensywne zespołu z Wołomina można było policzyć na palcach jednej ręki. W pewnym momencie wydawało się, że tego wieczora w ogóle nie uda im się zdobyć bramki, ale na kilkadziesiąt sekund przed końcem, Damian Tucin skutecznie wykończył swój indywidualny rajd i wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że działo się to przy stanie 0:7… A ta porażka oznacza praktycznie koniec nadziei Gold-Dentu na utrzymanie. Mają sześć punktów straty do bezpiecznej strefy, w perspektywie mecz z In-Plusem czy Vaveo, dlatego nie widzimy dla nich szans, by uratować się z tej beznadziejnej sytuacji. To będzie walka o to, by godnie pożegnać się z elitą a potem rozpocząć proces odbudowy lub przebudowy na poziomie drugiej ligi. Z kolei Łabędzie znacznie oddaliły od siebie perspektywę relegacji. Może się okazać, że sześć "oczek" jakimi dysponują, to już wystarczy aby za rok też tytułować się pierwszoligowcem. Ale na wszelki wypadek trzeba jeszcze powalczyć o przynajmniej jeden komplet punktów. I to powinno się udać, bo widzimy, że ta ekipa trochę się odblokowała i w żadnym z meczów który został jej do rozegrania, nie stoi na straconej pozycji. No może poza Offsidem, chociaż kto pamięta ich ostatni bezpośredni pojedynek, ten wie, że przy ich dobrej formie, nawet taka drużyna nie powinna być im straszna.
A gdybyśmy mieli wskazać ekipę, której w tej chwili najbliżej (wspólnie z Gold-Dentem) do opuszczenia 1.ligi to byłoby to Progresso. Ten zespół grał w czwartek z Al-Marem i było jasne, że przegrany bardzo utrudni sobie sprawę w kontekście walki o ostatnie bezpieczne miejsce w tabeli. Al-Mar miał przed tym meczem drobne problemy kadrowe i musiał sobie radzić bez kilku ważnych graczy. Z kolei Marcin Jadczak zmobilizował do gry praktycznie wszystkich najlepszych zawodników, aczkolwiek brakowało bramkarza czyli Mateusza Baja. To spowodowało, że Progresso podjęło decyzję o grze z lotnym golkiperem, w którego wcielił się Rafał Wielądek. I chyba nie przekłamiemy jeśli napiszemy, że to była kapitalna wiadomość dla… Al-Maru. Nie dlatego, że Rafał Wielądek nie zna się na tej robocie – owszem, zna się. Ale Al-Mar już wtedy wiedział, że nie będzie się musiał silić na atak pozycyjny, czyli coś, czego na hali grać po prostu nie lubi. Natomiast to, na czym ten zespół się dobrze zna, to właśnie walka w obronie, poświęcenie, blokowanie i oni wiedzieli, że właśnie taki mecz ich czeka. I że jeśli przejmą piłkę, to bramka rywali będzie pusta, a wtedy trzeba po prostu dobrze nastawić celownik. No i ten mecz wyglądał właśnie tak, jak myśleliśmy. Progresso było non stop w posiadaniu piłki i z pomocą swojego bramkarza próbowało rozklepać defensywę przeciwnika. I tak jak można się było tego spodziewać – raz wychodziło to lepiej, raz gorzej, ale problem polegał na tym, że ilekroć ten zespół wyklarował sobie dobrą okazję, to nie zawsze ją wykorzystywał, a gdy tracił piłkę, to najczęściej za chwilę tracił też gola. Dość powiedzieć, że mimo ogromnej przewagi w posiadaniu futsalówki, Progresso ani razu w tym meczu nie prowadziło! A takie ciągłe odrabianie strat to wcale nie jest łatwa sprawa i chłopaki dobitnie się o tym przekonali. Były oczywiście momenty, gdy mieli prowadzenie na widelcu, ale zawsze czegoś brakowało. To wszystko trwało do stanu 4:4. Właśnie wtedy, po kolejnej niewykorzystanej szansie przez Progresso, karę wymierzył im bramkarz rywali – Maciek Sobota kopnął piłkę z własnej bramki a ta wturlała się do świątyni oponenta. Lada moment kolejny prezent od graczy w niebieskich koszulkach wykorzystał Wojtek Kulesza, który również nie miał problemów, by zmieścić Zinę między słupkami bramki Progresso. Dwa gole przewagi, gdzie do końca zostało mniej niż 3 minuty, to brzmiało jak wyrok. I mimo że przegrywający grali do końca, to nic nie zwojowali, ale nas wcale to nie dziwi. Wiemy, że pisaliśmy to już przy okazji spotkania In-Plusu z Offsidem, ale niech nam ktoś odpowie na pytanie – po co Progresso cały mecz grało z lotnym bramkarzem? Widać było, że nie najlepiej czują się w tym schemacie. Że nie wiedzą jak go w pełni wykorzystać. A mimo to nie dali sobie nawet krótkiej przerwy, by po prostu zagrać normalnie i zobaczyć, czy to nie jest lepszy sposób na Al-Mar. Taktyka którą objęli zawęziła im pole gry, spowodowała że tacy zawodnicy jak Bartek Balcer czy Kamil Żmuda zupełnie nie mogli wykorzystać swojej szybkości. Tutaj należało spróbować dać piłkę Al-Marowi, zaprosić go na własną połowę i dać mu się wykazać. Szkoda, że tak doświadczeni gracze uparcie brnęli w kierunku przepaści i grali to, na co ich rywal był najlepiej przygotowany. Szkoda takiego meczu, zwłaszcza że teraz Progresso jest już pod ścianą i z racji ostatnich porażek, nawet gdyby miało tyle samo punktów co Łabędzie i Al-Mar, to będzie za nimi. To z kolei fantastyczna informacja dla zespołu Marcina Rychty. Chciałoby się napisać, że oni w tym meczu musieli dużo wycierpieć, ale wbrew pozorom – oni tutaj wcale nie odczuwali dyskomfortu. Wręcz przeciwnie – to był mecz pod nich, co zresztą doskonale wykorzystali i na nasze oko zrobili ważny krok w kierunku pozostania w 1.lidze. A niewykluczone, że nawet kluczowy.
Skróty wszystkich spotkań pierwszej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy statystyki, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!