fot. © Google
Opis i magazyn 9.kolejki czwartej ligi!
To, że mistrzem 4.ligi zostaną Górale było praktycznie pewne. I ta ekipa ostatecznie przypieczętowała sprawę, ale tego co działo się za jej plecami nie sposób było przewidzieć!
A ostatnią wędrówkę po czwartoligowych spotkaniach rozpoczynamy właśnie od spotkania z udziałem mistrzów tego poziomu rozgrywkowego. Górale, aby być pewnymi złotych medali, musieli pokonać Joga Bonito, co z racji na zajmowane miejsca, nie miało stanowić dla nich wielkiego wyzwania. I mimo, że faworyci nie po raz pierwszy musieli sobie radzić za pomocą dość wąskiej kadry, to tak naprawdę swój plan zrealizowali już po 6 minutach. Tylko tyle potrzebowali, by zaaplikować fatalnie grającej Jodze cztery bramki, dzięki czemu wyrobili sobie przewagę, której nie oddali już do końca spotkania. To oczywiście w dużym stopniu zabiło nam emocje, jakie mieliśmy tutaj nadzieję przeżywać, ale była to tylko i wyłącznie wina ekipy Bartka Brejnaka, która te premierowe minuty zagrała po prostu poniżej wszelkiej krytyki. Bo oczywiście można się było spodziewać, że prędzej czy później wynik zacznie się przechylać na stronę faworytów, ale Joga jakby uparła się, żeby pomóc w tym swojemu oponentowi. Proste straty, niepotrzebne kiwki, brak jakiegokolwiek przekazywania w defensywie – ten zespół może mówić o szczęściu, bo równie dobrze mógł tutaj przegrywać 0:6. A szkoda, bo ten początek był kluczowy – w tym fragmencie spotkania należało być najbardziej skoncentrowanym, bo gdyby Jodze udało się zachować w miarę korzystny rezultat, to na dystansie, gdzie rywal mógł zacząć odczuwać zmęczenie, można było powalczyć o dobry wynik. I owszem – w drugiej połowie Joga wykorzystała kilka kontrataków i ostatecznie przegrała tylko 3:5, ale nie da się odnieść wrażenia, że stało się tak tylko dlatego, że Górale byli już pewni swego. Oni zresztą zmarnowali sporo okazji, przez co doszło do sytuacji, w której być może zaczęli się obawiać kilku ostatnich minut, gdzie z pięciobramkowej przewagi zostały tylko dwa gole. Ale na dalsze skracanie dystansu już sobie nie pozwolili i tym samym GÓRALE ZOSTAŁY MISTRZEM 4.LIGI! I wiadomo, że nie jest to sukces tej rangi co triumf na poziomie 1 czy 2.ligi, ale tutaj było kilka fajnych zespołów i okazać się najlepszym spośród nich to też duża sprawa. Brawa dla ekipy Marcina Lacha, która tym samym podejmie za rok kolejną próbę podbicia 3.ligi. Ostatnia zakończyła się totalnym niepowodzeniem, jednak teraz to może się zmienić, a wszystko będzie uwarunkowane składem, jaki uda się zebrać na kolejny sezon. Co do Jogi, to za ten ostatni mecz sami nie wiemy, czy mamy ich ganić czy chwalić. Natomiast ta druga część sezonu była w ich wykonaniu naprawdę niezła i chociaż nie pozwoliło to na osiągnięcie czegoś więcej niż ósma lokata, to poza nielicznymi wyjątkami, ta drużyna nie była dla nikogo chłopcem do bicia. I to już powinno dużo dla niej znaczyć, ale wciąż trzeba nad sobą pracować. Bo tylko w ten sposób uda się sprawić, by w kolejnej edycji powalczyć o miano ligowego średniaka. I chociaż nie brzmi to może bardzo ekskluzywnie, to w ich przypadku to byłby naprawdę potężny krok naprzód.
Trzecie miejsce – taki był z kolei cel przed ostatnią kolejną drużyny Gwiazd z Mydła. Tabela tak się poukłada, że obóz Szymona Darkowskiego, przy założeniu sukcesu nad Gencjaną, zapewniał sobie przynajmniej brązowe medale, a przy szczęśliwym zbiegu okoliczności – nawet srebrne. Ale wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że po drugiej stronie boiska stał naprawdę konkretny przeciwnik. Co prawda Fioletowi nie mieli już szans na podium, jednak do swoich obowiązków z finałowej serii podeszli bardzo profesjonalnie i nikomu nie zamierzali ułatwiać sprawy. I uprzedzając wypadki – gdyby takim składem (+ nieobecny Łukasz Sasal) przyjeżdżali zawsze, to naszym zdaniem walczyliby o mistrzostwo. Bo trzeba im oddać, że w poprzedni poniedziałek zaprezentowali dużą klasę i spokojnie wypunktowali swoich młodszych kolegów z Serocka. Oczywiście powstaje pytanie, czy to wszystko ułożyłoby się w ten sposób, gdyby w premierowych minutach Gwiazdy wykorzystały chociaż połowę sytuacji, które sobie stworzyły. Bo naprawdę było ich sporo, niektóre wyśmienite, jak ta z 10 minuty, gdy Szymon Darkowski był sam na sam z Arturem Fiodorowem, ale nie udało mu się tego pojedynku wygrać. Nawet skromne prowadzenie dałoby Gwiazdom sporo pewności siebie, tymczasem Gencjana, gdy już dała się swoim oponentom wyszumieć, to potem przejęła inicjatywę i błyskawicznie rozstrzygnęła ten mecz na swoją korzyść. Podopieczni Maćka Zbyszewskiego strzelanie rozpoczęli w 11 minucie, gdy pierwszą bramkę zdobył dla nich Jacek Grześkowiak. Potem na 2:0 podwyższył z rzutu wolnego Marek Zbyszewski, a gdy minutę później Evgenio Asinov efektowym lobem podwyższył stan posiadania Gencjany, wszyscy wiedzieliśmy, że jest po meczu. Gwiazdy nie były w stanie wrócić do spotkania i tak naprawdę zaczęliśmy się zastanawiać nie CZY, lecz ILE tutaj przegrają. Morale w ich obozie upadło bardzo nisko, rywal zaczął dorzucać kolejne trafienia i do przerwy wynik brzmiał 6:1 dla Fioletowych! Ale wiedzieliśmy, że tak to się może skończyć. Że tutaj nie będzie półśrodków i że albo Gwiazdy wygrają ten mecz wysoko, albo dostaną lekcję futsalu, której skutków wszyscy byliśmy świadomi. Wygrał ten drugi scenariusz, bo końcowy wynik brzmiał tutaj aż 9:1, przez co przegrani mogli zapomnieć o medalu na koniec sezonu. I chociaż umiejętności im nie brakuje, to minie jeszcze trochę czasu, zanim zaczną go wykorzystywać w taki sposób, jak robi to Gencjana. Triumfatorzy zagrali tutaj po profesorsku, wykorzystywali każdy błąd swojego konkurenta i można jedynie żałować, że tak rzadko mieli w tym sezonie skład zbliżony do optymalnego. Mimo wszystko to było przyjemne doświadczenie patrzeć na ich grę, albowiem było to coś innego niż to, co wnosi większość nowych ekip do NLH. Liczymy, że za rok również podejmą rękawicę. Z kolei Gwiazdy musiały tutaj przełknąć dość bolesną pigułkę. Jednak wg nas dobrze się stało, że na podium będą musieli jeszcze zaczekać, bo to mogłoby wywołać u nich efekt samozadowolenia. A jak widać – do tych najlepszych jeszcze im trochę brakuje. Ale potencjał tutaj jest i mimo wszystko ten sezon oceniamy w ich wykonaniu oceniamy pozytywnie. Z dopiskiem, że kolejny może należeć do nich.
A bezsprzecznie najlepszy mecz jaki został rozegrany w ostatniej serii 4.ligi to był ten, w którym zmierzyły się Squadra i Same Konkrety. I jest w tym pewien paradoks, albowiem doświadczyliśmy meczu na naprawdę niezłym poziomie, gdzie przecież po jednej i po drugiej stronie były potężne wyrwy personalne. Squadra musiała sobie radzić bez Michała Czarneckiego, z kolei Konkrety nie miały ani Tomka Janusa ani Pawła Józwika. Wydawało nam się, że ta sytuacja będzie dużo trudniejsza dla ekipy w żółtych koszulkach, która dodatkowo musiała sobie radzić z krótką ławką rezerwowych. Ale Same Konkrety rozegrały tę potyczkę doskonale taktycznie. Zresztą – obrać dobrą strategię na mecz to jedno. Tutaj trzeba było jeszcze odpowiednich wykonawców i tak jak początkowo mieliśmy wątpliwości, że ci którzy reprezentowali tego wieczora Konkrety dadzą radzę, tak w trakcie spotkania byliśmy ich postawą zachwyceni. Tacy zawodnicy jak Krzysiek Jędrasik czy Maciek Moszczyński, którzy w poprzednich spotkaniach często byli niewidoczni i pozostawali w cieniu innych graczy, tutaj musieli wziąć odpowiedzialność na siebie i zrobili to kapitalnie! Podobną laurkę możemy zresztą wystawić każdemu Konkretowi, z bramkarzem na czele. Grzesiek Śliwiński czasami zaliczał wpadki, natomiast w tym spotkaniu przeszedł samego siebie i wielokrotnie doprowadzał do rozpaczy Squadrę. Dość powiedzieć, że ekipa z Serocka ani razu w tym meczu nie prowadziła. Po pierwszej połowie przegrywała 1:2, a gdyby nie fakt, że przeciwnicy zmarnowali dwie wyborne okazje pod sam koniec tej części spotkania, to przyszłoby im odrabiać jeszcze większe straty. Drugą połowę ekipa Patryka Jakubowskiego zaczęła jednak z ogromnym animuszem i to zaowocowało wieloma sytuacjami, które w 24 minucie na bramkę kapitalnym strzałem z dystansu zamienił Tomek Lipski. Squadra miała też rzut karny, lecz Daniel Głowacki przegrał pojedynek z Grześkiem Śliwińskim. Ale widząc co dzieje się na parkiecie, myśleliśmy że ten mecz zmierza w jednym kierunku. Że lada moment padnie kolejny gol dla drugiej ekipy w tabeli, który pozwoli im na dobre zdusić w przeciwniku wolę walki. Same Konkrety przetrwały jednak ten bardzo trudny moment, a w 35 minucie zadały kluczowy cios dla losów spotkania, kiedy bramkę zdobył dla nich Maciek Moszczyński. Squadra nie dawała za wygraną, atakowała wszystkim co miała, lecz mimo kilku naprawdę świetnych okazji by doprowadzić do remisu, nie zdołała tego zrobić. I gdy rozgoryczona opuszczała parkiet, nie mogła się spodziewać, że ta przegrana ostatecznie nie zrobiła jej krzywdy. Inne wyniki tak się bowiem poukładały, że chłopaki pozostali na miejscu gwarantującym awans! Jest jednak niesamowitym zrządzeniem losu, że drużyna o tak ogromnym potencjale była zdana w tym temacie na pomoc… Kartoflisk. Gdy jednak popatrzymy na sprawę zdroworozsądkowo, to Squadra zasłużyła, by skończyć na drugim miejscu, z małym zastrzeżeniem - chłopaki zbyt szybko uwierzyli, że na tym poziomie są nie do ruszenia. Być może my też się do tego przyczyniliśmy, wielokrotnie pisząc, że potencjałem przewyższają 4.ligę. To ich trochę zgubiło, podobnie jak wąski skład, bo granie 6-7 zawodnikami to jednak trochę za mało. I to są rzeczy, które Squadra musi przemyśleć, bo w 3.lidze na pomoc Kartoflisk nie będzie już mogła liczyć ;) Co do Samych Konkretów, to wielkie brawa za ostatni mecz. I oni również pewnie nie wierzyli, że to wszystko skończy się tak, iż wślizgną się na najniższy stopień podium. Przed startem tej edycji liczyli pewnie na więcej, ale w zaistniałych okolicznościach trzeba te brązowe medale potraktować jak złote. Ale i oni po tym swoim pierwszym, pełnym sezonie w NLH, mają o czym myśleć, bo nie wszystko wyglądało tak jak powinno. Jednak mając w składzie tylu doświadczonych graczy o wnioski można być raczej spokojnym.
Żadnego znaczenia dla układu tabeli nie miał za to czwarty mecz jaki rozegraliśmy 21 lutego. Zarówno Szmulki jak i Lema zdawały sobie sprawę, że nie poprawią swoich lokat, bez względu na wynik bezpośredniego starcia. Jednak w Nocnej Lidze nie ma czegoś takiego, jak spotkanie "o nic". Tutaj każdy chce wygrać, każdy chce się dobrze zaprezentować, a już szczególnie wtedy gdy mecz jest transmitowany i stanowi aperitif do meczu Kartoflisk. Podwójnie zmotywowana była tutaj Lema, która przecież w tym sezonie nie zaznała jeszcze smaku zwycięstwa i zależało jej, by chociaż na koniec zgarnąć trzypunktową zdobycz. No ale jak wszyscy doskonale wiecie – nie udało się. Logistyczni zagrali całkiem niezłe spotkanie, lecz to nie wystarczyło na drużynę ze stolicy, chociaż losy tej potyczki mogły ułożyć się różnie. Tutaj przez długi czas nikt nie potrafił sobie wyrobić dwubramkowej przewagi, a i prowadzenie potrafiło się zmieniać. W pierwszej połowie dwukrotnie wychodzili na nie zawodnicy Kuby Kaczmarka, ale Lema za każdym razem odpowiadała, a gdy na starcie drugiej części spotkania zdobyła bramkę na 3:2, myśleliśmy że to przełomowy moment potyczki, który może doprowadzić drużynę z Radzymina do wyczekiwanego sukcesu. Ale sprawa szybko się skomplikowała. I trochę na własne życzenie zawodników w pomarańczowych koszulkach, którzy najpierw pokpili sprawę własnego rzutu rożnego i szybko dostali bramkę wyrównującą, a potem zmarnowali szansę na 4:3. Niewykluczone, że trochę dawało o sobie znać zmęczenie, Szmulki wyglądały w tym temacie lepiej i to one w 37 minucie zrobiły milowy krok w kierunku zwycięstwa. Najpierw na listę strzelców wpisał się Czarek Janduła, a ten sam zawodnik dosłownie 40 sekund później wykorzystał podanie Krystiana Zbrzeskiego i Szmulki miały dwa gole zapasu. Dla Lemy to był początek końca, bo mimo usilnych starań, które zaowocowały nawet trafieniem kontaktowym autorstwa Damiana Nowaczuka, ta drużyna nie dała rady zdobyć tutaj nawet punktu. Bylibyśmy jednak nieuczciwi stwierdzając, że szkoda, iż zespołowi Kacpra Piątkowskiego zabrakło tej jednej bramki. Mimo wszystko Szmulki były lepsze i to one zasłużyły tutaj na triumf, jakkolwiek Lemę i tak należy pochwalić. To był dla nich wyjątkowo ciężki sezon, ich piłkarskie ego zostało bardzo mocno zbite i na pewno nie było im łatwo, by mobilizować się na każdy kolejny mecz. A jednak robili to, walczyli do samego końca i za to należą im się brawa. Ostatnie miejsce w ostatniej lidze to nie jest coś, co brzmi dumnie, ale jakkolwiek to nie zabrzmi – oni przyjęli to z godnością. A Szmulki? Skończyło się na siódmym miejscu, więc wydaje się że to daleko od centrum wydarzeń, natomiast to były tylko trzy punkty straty do trzeciego miejsca w tabeli. Pozycja była więc dużo gorsza niż sama gra, tym bardziej że nie zapominajmy, że w tym składzie na hali ta ekipa grała pewnie pierwszy raz. Jak na debiut wyszło więc nieźle i to trzymiesięczne doświadczenie na pewno wyjdzie im na dobre. Zwłaszcza, że chłopaki już zapowiedzieli, że to dopiero początek ich przygody z zielonkowskim parkietem. A skoro tak, to bardzo nas to cieszy.
Ostatni mecz w 4.lidze przypadł w udziale Kartofliskom i HandyMan. Celowo ustawiliśmy go na 23:05, bo teoretycznie nie miał on potencjału na "mecz kolejki". Owszem – Kartofliska ostatnio pokonały Same Konkrety, natomiast wiadomo, że cud zdarza się raz na sezon, a ekipa Radka Rzeźnikiewicza i tak przekroczyła ten limit znacznie. Z drugiej strony – wiedzieliśmy, że to nie będzie spotkanie do jednej bramki. Hendymeni, co udowodnili już wielokrotnie, wolą grać z silniejszymi od siebie i przeczuwaliśmy, że mogą się tutaj trochę pomęczyć, ale summa summarum postawią na swoim. Zwłaszcza, że zwycięstwo dawało im skok na drugie miejsce w tabeli, co oznaczało srebrne medale i awans. I nawet jeśli ta potyczka wyjątkowo im się nie układała, to jeszcze w 32 minucie wszystko było pod kontrolą. Podopieczni Krzyśka Smolika prowadzili 4:2, pewne mogli trochę wyżej, natomiast grunt że byli dosłownie o kilka minut od celu. Kartofliska tydzień wcześniej były jednak w bardzo podobnej sytuacji. Również przegrywały różnicą dwóch trafień i również wydawało się, że nie mają prawa, by cokolwiek z tym zrobić. Ale los znowu się do nich uśmiechnął. W 33 minucie poniedziałkowego meczu żółtą kartkę zobaczył Rafał Kudrzycki. Ekipa Radka Rzeźnikiewicza miała więc możliwość, by wykorzystać grę o jednego więcej i pokazać przeciwnikowi, że jeszcze się tutaj nie poddała. I tak też zrobiła, a gola, po podaniu własnego bramkarza zdobył Radek Rzeźnikiewicz, który subtelnym lobem nad leżącym Danielem Pszczółkowskim zmienił wynik na 4:3. To trafienie miało wpływ na HandyMan. Dało się odczuć, że ten zespół ma w głowie perspektywę porażki, a na tym właśnie zależało Kartofliskom. Podczas gdy rywal grał przede wszystkim tak, by niczego nie popsuć, oni z minuty na minutę grali coraz odważniej. I wtedy stało się TO! Krzysiek Czerwonka zagrał do nieobstawionego Radka Rzeźnikiewicza, a ten zlokalizował bramkę, zeskanował pozycję golkipera i posłał idealny, płaski strzał, który znalazł metę w siatce HandyMan! 4:4! Euforia w obozie ligowych debiutantów była jedna umiarkowana, bo tu jeszcze nic nie było rozstrzygnięte. Hendymeni wycofali bramkarza, wymienili go na Sebastiana Sasina, dzięki czemu mieli przewagę w polu i teraz trzeba ją było zamienić na gola. I okazji im nie brakowało. Przynajmniej dwukrotnie w ostatnich minutach doszli do wybornych sytuacji podbramkowych, ale Paweł Muszyński bronił jak w transie. A czas uciekał. W obozie Handy widać było ogromną nerwowość, a to wszystko połączone z ogromną determinacją zawodników Kartoflisk spowodowało, że faworyci nie byli w stanie zmienić wyniku i po tym jak piłka po złym podaniu do Sebastiana Sasina opuściła pole gry, Radek Rzeźnikiewicz i spółka wyskoczyłi z ławki rezerwowych wpadając sobie nawzajem w ramiona. To był zwycięski remis tej ekipy, niczym Polski na Wembley w 1973 roku. I on im się należał, bo zostawili na parkiecie mnóstwo zdrowia, nie dali się złamać i przy odrobinie szczęścia zrobili coś, za co Squadra i Same Konkrety powinny im podziękować przy najbliższej możliwej okazji. A tego, że bohaterem spotkania zostanie Radek Rzeźnikiewicz, nie przewidzieliby nawet najstarsi górale. Brawo! I te gratulacje tyczą się nie tylko tego spotkania, ale całego sezonu, bo miały być same klęski i pogromy, a skończyło się na siedmiu (!) punktach i świetnym wrażeniu. Teraz przed nimi trudna decyzja, bo nie wydaje się, że mogą zagrać drugi tak dobry sezon z rzędu, ale trzymamy kciuki, by jednak spróbowali, zwłaszcza, że wszystkim spotkania z ich udziałem sprawiały mnóstwo frajdy. Te słowa pewnie zupełnie inaczej traktują gracze HandyMan, bo być tak blisko medali a obejść się smakiem – to musi boleć. To jest pewien paradoks, bo ta ekipa przegrała w sezonie tylko raz, pokonała Górali i Squadrę, a straciła punkty z 8, 9 i 10 ekipą w tabeli. No ale widocznie taki już ich urok. My jednak doceniamy wkład Handy w czwartoligowe zmagania, bo każdy mecz z ich udziałem to było coś, co dobrze się oglądało i miało swoją historię. I mamy nadzieję, że to chociaż trochę osłodzi im fakt, że medale które już praktycznie mieli na szyi, musieli przekazać innym.
Skróty wszystkich spotkań czwartej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy statystyki, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!