fot. © www.nocnaligahalowa.pl

Opis i retransmisja 1.kolejki 4.ligi!

13 grudnia 2022, 18:33  |  Kategoria: Relacje  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

W minionej edycji 4.liga była mocno spolaryzowana i szybko stało się jasne kto powalczy o awans, a kto nie. Teraz ta rywalizacja zapowiada się znacznie ciekawiej!

A udowodnił nam to już pierwszy mecz, jaki rozegraliśmy na tym poziomie rozgrywkowym. Szmulki podejmowały debiutującą w NLH Semolę i spotkanie to zakończyło się rzadko spotykanym na hali remisem 1:1! Długo oglądaliśmy tutaj partię szachów, gdzie ani jedna ani druga strona przede wszystkim nie chciała popełnić błędu, dlatego na pierwszego gola czekaliśmy aż do 24 minuty. Wtedy to Bartek Grzybowski zgrał piłkę Aleksowi Wolskiemu, a ten mimo że w świetle bramki było naprawdę ciasno, zdołał zmieścić futsalówkę obok zawodników Semoli i Szmulki prowadziły. Myśleliśmy, że uda im się dowieźć to skromne prowadzenie do samego końca, ale Semola nie chciała się na taki scenariusz zgodzić. W 32 minucie Krzysiek Jędrasik zagrał świetną piłkę do Patryka Bysiaka, ten wystawił ją Mateuszowi Jarząbkowi, który uderzył pod poprzeczkę i nie dał żadnych szans Karolowi Dębowskiemu. I chociaż po obydwu zespołach widać było, że dużo bardziej wolą trzy punkty niż jeden, to ten remis należało uszanować. Czasami lepiej zacząć rywalizację nie przegrywając, niż za wszelką cenę szukając zwycięstwa, co potrafi skończyć się odwrotnie. W Szmulkach trochę zabrakło dodatkowych płuc, bo jeden zawodnik na zmianę to mało i w końcówce było widać, że nie wszyscy biegają tak, jak kilkanaście minut wcześniej. Poza tym nie zapominajmy, że tego wieczora chłopaki nie mieli praktycznie żadnego nominalnego napastnika i to również nie pozwalało rozwinąć im skrzydeł. W zespole Semoli chętnych do gry było za to pod dostatkiem. Co prawda u niektórych dostrzegliśmy element dość asekuracyjnej gry, ale to nie może dziwić. Poza kapitanem wszyscy zawodnicy grali u nas po raz pierwszy i potrzeba trochę czasu, żeby to jak prezentują się na treningach przekładało się na mecze. Natomiast tak jak się mogliśmy spodziewać, jest to drużyna grająca cierpliwie, której zależy na spokojnym budowaniu ataku pozycyjnego, a to powoduje, że prawdopodobnie w starciach z jej udziałem nie będziemy oglądali worka bramek. Ale jak pokazał mecz ze Szmulkami – to wcale nie oznacza, że będziemy się w jej spotkaniach nudzić.

Troszkę słabiej wypadł z kolei inny debiutant – Serce Kotwica. Ale niech nikogo nie zmyli wynik rywalizacji drużyny Kamila Lubańskiego z Byczkami Otousa. Bo rezultat 7:2 wskazuje, że tutaj w piłkę grał tylko jeden zespół, a wcale tak nie było. Owszem - ekipą bardziej poukładaną były Byczki, natomiast Serca trzymały się dzielnie i kto wie, jakby się to wszystko potoczyło, gdyby ligowy debiutant nie zaczął sam utrudniać sobie życia. Zaczęło się od kilku niewykorzystanych okazji, za chwilę rywal strzelił im gola nr 1, a w 12 minucie prosty błąd popełnił Michał Kulesza, którego podanie przechwycił Kacper Krzyt i nie dał szans Tomkowi Dębskiemu. Winowajca w poprzedniej sytuacji odkupił swoje winy 180 sekund później – teraz to on był beneficjentem pomyłki rywala i w 15 minucie zdobył pierwszą bramkę dla swojej ekipy w Nocnej Lidze. Wynik 2:1 pozostał obowiązującym po premierowej odsłonie i dość długo utrzymywał się w drugiej. Ale wszystko zmieniło się w 27 minucie. Bramkarz Serc zupełnie nie skontrolował swojego ustawienia i dokonał interwencji rękami przynajmniej metr przed własnym polem karnym. Sędzia nie mógł tutaj zachować się inaczej i pokazał Tomkowi Dębskiemu czerwoną kartkę. I to był początek końca beniaminka. Byczki w okresie 5-minutowej przewagi zdobyły dwie bramki, prowadziły już 4:1 i było jasne, że nie dadzą sobie wydrzeć zwycięstwa. Mimo to przegrani walczyli do końca, dysponowali wyborną okazją na 4:2, lecz Kamil Lubański na spółkę z Michałem Sroką nie potrafili pokonać Dawida Pływaczewskiego. To się zemściło w końcówce, gdy Serca mocno zaryzykowały, odpuściły defensywę, co skrzętnie wykorzystywał najlepszy na placu Krystian Tymendorf. Przy wyniku 7:1, praktycznie w ostatniej sekundzie spotkania, rozmiary porażki zmniejszył Kamil Lubański i rezultat stanął na pięciu bramkach różnicy. Domyślamy się, że nie tak wyobrażali sobie swój debiut zawodnicy w czarnych koszulkach. Natomiast tak jak napisaliśmy na wstępie – różnicę zrobiły indywidualne błędy, które w starciu gdzie drużyny długo szły ramię w ramię, okazały się brzemienne w skutkach. Dlatego wniosek jest jeden – przeanalizować swoją grę pod kątem ograniczenia ryzyka, a dalej pójdzie już z górki. Brawa z kolei dla Byczków, które od pierwszej do ostatniej minuty grały bardzo konsekwentnie, no i miały przewagę w osobie Krystiana Tymendorfa. Gdy ten gość miał piłkę pod nogami, to od razu robiło się groźnie i kogoś takiego w tej ekipie brakowało. Jeśli więc Krystian będzie regularnie zaglądał do Zielonki, to Serce Kotwica będzie tylko jedną z wielu drużyn w tym sezonie, które Byczki pozostawią w pokonanym polu.

A kto by przewidział, że tylko dwa gole zobaczymy w konfrontacji Jogi Bonito z Sokołem Brwinów. Co prawda ten mecz zapowiadał się wyrównanie, ale znając Jogę, która nigdy nie była tytanem defensywy, spodziewaliśmy się prędzej jakiegoś strzeleckiego festiwalu. Spotkała nas jednak niespodzianka – ekipa Piotrka Miętusa nie straciła ani jednej bramki w trakcie 40 minut rywalizacji. Gdzie leży klucz do sukcesu? No właśnie. Z jednej strony możemy otwarcie powiedzieć, że tak solidnie grającej Jogi dawno nie widzieliśmy. Każdy biegał, walczył i widać było, że wszystkim zależy. Z drugiej strony do triumfu Bonito mocno przysłużyli się przeciwnicy. Sokół po prostu zapomniał zabrać z Brwinowa celownika. Bo sama umiejętność kreowania sobie sytuacji była w ekipie Kamila Książka na dobrym poziomie, natomiast skuteczności nie było w ogóle. Już w 2 minucie gola na 1:0 mógł zdobyć Patryk Prażmo, z kolei w 10 minucie Paweł Baran trafił w poprzeczkę. Okazji naprawdę nie brakowało, lecz pomysłu na pokonanie świetnie dysponowanego Kuby Joniaka już tak. Joga grała z kolei prostszymi środkami i w 17 minucie Piotrek Miętus po indywidualnej szarży otworzył wynik spotkania. W końcówce pierwszej połowy goli dla Jogi mogło być zresztą więcej, bo dwie okazje zmarnował choćby Kevin Muly. Występowi tego gracza, podobnie jak Mahmouda Salaha przyglądaliśmy się z zaciekawieniem, bo udział w lidze gracza czarnoskórego (w przypadku Kevina) oraz pierwszego przedstawiciela Egiptu w NLH (w przypadku Mahmouda) – to był na pewno ciekawy dodatek do tej potyczki. Ale mimo że chłopaki grali nieźle, to inny duet zatroszczył się o najbardziej spektakularną akcję spotkania – w 26 minucie Adrian Poniatowski zgrywa piłkę tyłem do Maćka Paska, a ten kapitalnym uderzeniem w samo okienko nie daje żadnych szans golkiperowi przeciwnika i mamy 2:0. Sokół wiedział, że w tym momencie musi już zaryzykować, doszło nawet do zmiany na bramce, ale mimo usilnych prób nie udało się zdobyć trafienia kontaktowego. Gdyby ono wpadło dość wcześnie, to tutaj wszystko byłoby pewnie możliwe, natomiast teraz to tylko gdybanie. Abstrahując jednak od strzeleckiej indolencji, sama kultura gry drużyny z Brwinowa była na wysokim poziomie. Ta drużyna wiedziała po co wychodzi na parkiet i piłka ich nie parzyła. No ale na końcu liczy się to co w sieci, a tutaj były pustki. Oby przełamanie przyszło jak najszybciej, bo liczenie minut bez zdobytej bramki na pewno chłopakom nie pomoże. W zupełnie innych nastrojach spotkanie kończyli gracze Jogi. Zwycięstwo, zero po stronie strat, solidna gra – nie ma się do czego przyczepić. Oczywiście za wcześnie, by wyciągać daleko idące wnioski, natomiast ta gra i te nazwiska rokują, że to nie będzie kolejny typowy sezon dla Jogi. I mając dużo sympatii do tej ekipy – tego im właśnie życzymy.

Bardzo cenne zwycięstwo odniosła też inna drużyna, która tamtego sezonu nie mogła zaliczyć do udanych, czyli Lema. Logistyczni w dziewięciu spotkaniach nie zanotowali żadnego zwycięstwa i jesteśmy pewni, że bez względu na to, kto byłby ich pierwszym rywalem w tej edycji, to mało kto postawiłby właśnie na Kacpra Piątkowskiego i spółkę. Padło na Chłopców z Manhattanu, a więc zawodników, którzy w dużej części stanowili ostatnio o sile Gwiazd z Mydła. A Gwiazdy w poprzednim sezonie większych problemów z Lemą nie miały, triumfując 7:3. Jak więc doszło do tego, że teraz wynik był praktycznie odwrotny? Trzeba tutaj przede wszystkich pochwalić Logistycznych. Gdy widzieliśmy ich rozgrzewkę i nie dostrzegliśmy choćby Darka Piotrowicza, to pierwsza myśl brzmiała "będzie im ciężko". Natomiast oni zagrali super zawody, gdzie wszystko zaczynało się od dobrej defensywy. Przemek Jabłoński, Bartek Gajowniczek, Piotrek Ohde czy Kacper Piątkowski – chłopaki zostawili na parkiecie mnóstwo zdrowia i naprawdę na niewiele pozwalali przed własną bramką. A dodatkowo mieli też trochę szczęścia, jak choćby przy dwóch pierwszych golach jakie zdobyli. Najpierw Adrian Bielecki zaskoczył z dystansu Kubę Nalazka, któremu piłka przeszła przez palce, natomiast przy stanie 1:1 Piotr Guzek zanotował trafienie samobójcze i po 20 minutach „Pomarańczowi” prowadzili 2:1. A my czekaliśmy na przebudzenie Chłopców. Tylko że w ich grze brakowało nam elementu zaskoczenia. W pewnym momencie wydawało nam się, że zapadnie tutaj decyzja, by zdjąć z bramki Kubę Nalazka i wprowadzić go do pola, bo wiemy, że ten zawodnik umie zdobywać gole, potrafi być przebojowy i kogoś takiego brakowało w obozie Gabriela Skiby. No ale nic takiego nie nastąpiło. Co gorsze – w 24 minucie było już 1:3 i chociaż Daniel Nakielski dość szybko zripostował, to lada moment Lema odzyskała dwubramkowe prowadzenie i to po koronkowej akcji, gdzie piłka krążyła jak po sznurku, a ostatnim elementem w tej układance był Adrian Bielecki. Wynik 4:2 dawał komfort Logistycznym, którzy umiejętnie bronili wypracowanej przewagi i nie dali sobie zrobić krzywdy. Co więcej – pod sam koniec zdobyli jeszcze jednego gola, a mogli dwa, lecz Kuba Nalazek obronił rzut karny wykonywany przez Adriana Bieleckiego. To nie popsuło jednak humorów triumfatorom. Brawa dla nich za ten mecz, bo swoją konsekwencją i dyscypliną zasłużyli na taki finał. Natomiast po Chłopcach spodziewaliśmy się czegoś innego. Myśleliśmy, że będzie tutaj więcej zawodników z indywidualną jakością, natomiast poza Danielem Nakielskim i Gabrielem Skibą, nikt za bardzo się nie wyróżnił. Brakowało na pewno Patryka Tyki, no ale to nie może być żadnym usprawiedliwieniem. I coś trzeba pomyśleć, bo taka gra wielkiego sukcesu w szesnastej edycji nie zwiastuje.

Powyższych słów nie moglibyśmy powtórzyć przy okazji Gencjany. Jeśli mamy być szczerzy, to ze wszystkich drużyn, które w poniedziałek zaprezentowały nam się na parkiecie, najlepiej wypadła właśnie ferajna Maćka Zbyszewskiego. I domyślamy się, że zawodnicy Joga Finito zastanawiają się, dlaczego w takim razie padło akurat na nich, jako na pierwszych rywali Gencjany. Był to oczywiście przypadek, natomiast nie możemy wykluczyć, że to co team Emila Drozda zaprezentował wczoraj pewnie wystarczyłoby na większość ekip z czwartoligowej stawki. Na Gencjanę to było jednak za mało. Ale po kolei – pierwsza połowa nie zwiastowała, że tutaj skończy się 4:0, bo po 20 minutach gry żadna ze stron nie miała na swoim koncie bramek. Okazje były, być może nie wszystkie możemy nazwać 100%, natomiast Joga trzymała się dzielnie, nie broniła kurczowo dostępu do swojej bramki i była równorzędnym rywalem dla konkurenta, który na hali ma dużo większe doświadczenie od niej. No ale druga połowa to już przewaga ekipy w fioletowych koszulkach. Zaczęło się pechowo, bo w 22 minucie Paweł Buc tak niefortunnie chciał wybić piłkę, że zamiast byle dalej od bramki, skierował ją obok zaskoczonego własnego bramkarza. I po tym ciosie, który drużyna Finito sama sobie zadała, z tego zespołu jakby zeszło powietrze. Z kolei Gencjana wyczuła moment słabości przeciwników, podkręciła tempo i po ładnej akcji na 2:0 podwyższył Tomek Wasak. W tym momencie przewaga prowadzących była już znacząca. Przyjemnie było popatrzeć, jak Gencjana utrzymuje korzystny dla siebie wynik, a gdy trzeba to transportuje piłkę na połowę rywala, od razu tworząc zagrożenie. W 33 minucie gola na 3:0 zdobywa Przemek Kur, a lada chwila na listę strzelców wpisuje się Rafał Malinowski, którym tym samym podstemplował swój bardzo udany debiut w rozgrywkach Nocnej Ligi. Joga mimo iż miała świadomość, że z tego bagna nie ma już ucieczki walczyła o trafienie honorowe, lecz brakowało jej siły przebicia, a w jednej z sytuacji, gdzie miała dostać rzut karny, arbiter zmienił decyzję. Gracze Finito nawet się jednak nie kłócili, wiedzieli że to niewiele zmieni i po 40 minutach gry z pokorą przyjęli końcowe rozstrzygnięcie. Ale ani oni do siebie, ani my do nich pretensji mieć nie powinniśmy. Z takim rywalem chyba nikt w 4.lidze nie zrobiłby więcej. Joga walczyła, starała się, być może troszkę zabrakło tutaj klasycznej "9", zawodnika który wykreowałby coś z niczego, ale też nie wszyscy przedstawiciele tej ekipy zjawili się wczoraj na meczu. Cóż – rywal był lepszy i oddajmy Gencjanie jej klasę. I jeśli to jest zespół, który Maciek Zbyszewski stworzył na ostatnią chwilę, to strach pomyśleć co by było, gdyby miał trochę więcej czasu ;)

Retransmisję wszystkich spotkań czwartej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.

Komentarze użytkowników: