fot. © www.nocnaligahalowa.pl

Opis i retransmisja 3.kolejki 2.ligi!

15 stycznia 2023, 10:58  |  Kategoria: Video  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Nie ma już drużyn bez skazy w 2.lidze. A niewiele zabrakło, by nie było już takiej, która nie zapisała na swoim koncie choćby jednej porażki.

Z kolei jedynym zespołem, który w swoim dorobku nie ma jeszcze nawet punktu jest Ferajna United. Ekipa Damiana Białka tym razem musiała uznać wyższość Kasbudu, chociaż podobnie jak w konfrontacji z Vitasportem, to wcale nie musiało tak się skończyć. Beniaminek Nocnej Ligi miał jednak utrudnione zadanie, bo chociaż zwykle dysponuje szerokim składem, tak na rywalizację z wybieganą ekipą z Radzymina zjawił się tylko z dwoma rezerwowymi. To mogło mieć swoje konsekwencje, chociaż początek był dla Ferajny wymarzony. Już pierwsza akcja przyniosła im bramkę a gola zdobył debiutujący w NLH Łukasz Czajka. Na odpowiedź Kasbudu czekaliśmy do 9 minuty, gdy inny debiutant Dominik Grzonkowski pokonał płaskim strzałem golkipera przeciwników. I chociaż wynik 1:1 pozostał obowiązującym po pierwszej połowie, to bramek powinno tutaj paść więcej. I to dla obydwu stron, bo w 11 minucie Damian Białek obronił rzut karny wykonywany przez Michała Krajewskiego, z kolei Ferajna kilkukrotnie zagroziła szybkimi kontrami, tyle że w ich końcowych fazach ciągle czegoś brakowało. W drugiej połowie mecz nadal był bardzo wyrównany. W zespole beniaminka mógł imponować spokój, bo mimo że rywale biegali bardzo dużo i nie pozwalali nawet na chwilę oddechu, to Ferajna nie wykopywała piłki byle dalej, ale starała się wychodzić spod pressingu i kreować swoje okazje. Kluczowa dla losów spotkania okazała się 34 minuta. Dawid Banaszek pięknie uderzył pod poprzeczkę i bramkarz Ferajny nie miał szans, by sięgnąć piłkę. To trafienie zdeterminowało kulminacyjną część meczu. Przegrywający atakowali, mieli nawet okres gry w 120-sekundowej przewadze, po kartce dla Bartka Balcera, ale ciągle brakowało im skuteczności. Najbliżej był Marcin Makowski, po którego uderzeniu piłka trafiła w słupek. Na więcej czasu już nie starczyło i Kasbud dowiózł prowadzenie do ostatniego gwizdka. Był to mecz, który gdyby zakończył się remisem, to pewnie nie moglibyśmy pisać o wielkiej niesprawiedliwości. W Ferajnie trochę nam brakuje klasycznej „9”, gościa który nie będzie kalkulował, tylko gdy pojawi się okazja, to będzie strzelał. Jest tutaj wielu graczy, którzy są szybcy, robią sporo zamieszania, ale czasami mają problem z decyzyjnością i wykończeniem. A w takim meczu na styku po prostu trzeba wykorzystywać to co się ma. Tyczy się to również Kasbudu, bo choćby ten niewykorzystany rzut karny mógł odbić się czkawką. Ale najważniejsze są punkty, dzięki którym ekipa z Radzymina wciąż jest w ścisłym czubie ligowej hierarchii. Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że zarówno z Ferajną, jak i wcześniej z Burgerami, zagrała znacznie słabiej niż na inaugurację z N-Budem. Ciekawe czy to tylko zadyszka, czy może coś poważniejszego?

A skoro o Burgery Nocą zahaczyliśmy, przechodzimy do spotkania z udziałem tego zespołu. Rywalem ekipy Arka Daleckiego był Zabrodziaczek. Drużyna Darka Wiąckiewicza wróciła ostatnio na właściwe tory, pokonała Tubę i zależało jej, by wreszcie zbudować serię zwycięstw. Sprawa była jednak skomplikowana, bo nie dość, że wielu ważnych zawodników nie dojechało na mecz, to rywal przyjechał niemal na galowo i po ograniu Kasbudu, chciał dorzucił kolejny skalp do kolekcji. Szybko się jednak okazało, że sprawa będzie trudniejsza niż się wydawało. Zabrodziaczek bardzo szybko objął tutaj prowadzenie i długimi fragmentami nie było widać, że musi sobie radzić bez wielu podstawowych graczy. Ale Burgery nie odpuszczały. Ten zespół również miał swoje okazje, tylko że zupełnie nie potrafił się wstrzelić. Jak zwykle na wysokości zadania stawał też Bartek Kaput – golkiper faworytów był niezwykle czujny, a być może pomagała mu też wiedza jak grają przeciwnicy, bo wielu z nich świetnie znał. Wynik 1:0 utrzymywał się aż do 20 minuty. Wtedy Burgery zmarnowały kolejną szansę na wyrównanie, za co została im wymierzona kara w postaci gola na 0:2 autorstwa Kuby Dąbrowskiego. To mogło bardzo źle wpłynąć na morale Mięsożernych, natomiast oni wyszli na drugą odsłonę odmienieni. Wystarczyło im 6 minut, by ze stanu 0:2 zrobić 2:2 i teraz to oni wydawali się trzymać za kierownicę w tym spotkaniu. I gdyby znów nie zawiodła ich skuteczność, to powinni prowadzić, jednak Tomek Bylak nie dogadał się w jednej z kontr z Patrykiem Czajką i wynik się nie zmienił. Zabrodziaczek musiał się szybko otrząsnąć, bo gdybyśmy mieli w tym momencie przyjmować zakład na kolejnego gola, to faworytem byliby przeciwnicy. Ale od czego jest w tym zespole Karol Chmiel. To on w 32 minucie zdobywa kluczową dla losów spotkania bramkę na 3:2, a lada moment podwyższa na 4:2 i mecz, który Burgery powoli przejmowały, wrócił pod kontrolę faworytów. A gdy w 35 minucie Pawła Wojciechowskiego pokonał również Bartek Wojtaszek, to mieliśmy jasność co do triumfatora tego spotkania. Mięsożerni zerwali się jeszcze w końcówce do pościgu, lecz był on mocno spóźniony i trzeba było pogodzić się z porażką w stosunku 4:6. Przegrani pewnie żałują, że swojego momentu lepszej gry na początku drugiej połowy nie docisnęli do maksimum. Złapali oponenta w narożniku i być może gdyby wyprowadzili jeden cios więcej, to nie pozwoliliby mu stamtąd się wydostać. Mimo wszystko Zabrodziaczek na przestrzeni całego spotkania był zespołem grającym równo, no i też odpowiedzialność za wynik rozłożyła się tutaj na większą liczbę graczy. Ale to jest właśnie siła tej ekipy – nieważne kto gra, ważne że udaje się utrzymać równy poziom, co dla przeciwników zwykle bywa zabójcze. Teraz przekonały się o tym Burgery, ale ta lista z każdą kolejką będzie się wydłużać. Nie mamy co do tego wątpliwości.

Godzina 21:35 to w Nocnej Lidze zdecydowanie prime time. Nie zawsze udaje się ustalić na ten termin mecz kolejki, ale w tym przypadku udało się, bo starcie między AutoSzybami a N-Budem zapowiadało się szlagierowo. Ci pierwsi szli do tego momentu jak burza, ale drudzy, mimo że przez wielu nie byli w tej parze uznawani za faworytów, to też marka w naszych rozgrywkach i wiedzieliśmy, że nie będzie to mecz do jednej bramki. Tym bardziej, że zawodnicy obydwu drużyn doskonale się znają, bywało że pod wspólnym szyldem grali w różnych ligach czy turniejach, więc świadomość potencjału drugiej strony była ogromna. My zakładaliśmy, że dla wyniku kluczowe będzie to, aby N-Bud nie dał się rozpędzić ekipie Kamila Wiśniewskiego. Tutaj trzeba było grać spokojnie, cierpliwie, bo jeśli miejscowi wdaliby się w piłkarską bijatykę, to wróciliby z niej z podbitymi oczami. I N-Bud widział to podobnie, bo nigdzie mu się nie spieszyło, skutecznie neutralizował poczynania przeciwników i czekał, aż wreszcie sam stworzy okazje do zdobycia gola. No ale chyba nikt się nie spodziewał, że jak podopieczni Marcina Zaremby zaczną strzelać, to od razu wpakują oponentom trzy bramki! A tak właśnie się stało pod koniec pierwszej połowy. Szyby pogubiły się kompletnie, a doświadczony w bojach przeciwnik znakomicie to wykorzystał i na przerwę schodził w poczuciu dobrze wykonanego obowiązku. Ale wszyscy mieli chyba świadomość, że to nie koniec. Że Szyby tak tego nie zostawią. No i od początku finałowej odsłony zespół w szaro-zielonych koszulkach próbował narzucić własne warunki gry. I gdy zdobył gola na 1:3, ten mecz odwrócił się o 180 stopni. N-Bud pogubił się, zostawiał przeciwnikom masę wolnego miejsca, a ci wjeżdżali w jego pole karne jak chcieli. Za chwilę było już 2:3 a bramka na wagę remisu wisiała w powietrzu. Szyby złapały wiatr w żagle i gdyby Łukasz Flak wykorzystał swoją okazję, to misja pt "odrobić straty" zostałaby zakończona. O ile jednak do popularnego "Flaczka" nie można mieć większych pretensji, że zmarnował swoją okazję, to nic nie usprawiedliwia Oskara Bajkowskiego. Jeden z najbardziej doświadczonych graczy AutoSzyb miał 100% szansę, by wyrównać stan posiadania, lecz w prostej sytuacji posłał piłkę obok bramki. I już wtedy pomyśleliśmy sobie, że to może się zemścić. Ale przegrywający dostali jeszcze jedną okazję od losu. W 33 minucie żółtą kartkę obejrzał Nazar Troshun i doprowadzenie do stanu 3:3 było obowiązkiem Szyb, dysponując zawodnikiem więcej. Tyle że gra w przewadze była w wykonaniu tej ekipy bardzo słaba, a gdy siły się wyrównały, rywal wyprowadził zabójczy cios. Daniel Kowalski podał to Kamila Kłopotowskiego a ten precyzyjnym uderzeniem pokonał Artura Jaguszewskiego i N-Bud wrócił z dalekiej podróży. Rywale starali się jeszcze atakować, ale chyba zdawali sobie sprawę, że ich szansa uleciała. No i tak też było – wynik już nie drgnął i pierwsza porażka Szyb stała się faktem. Nie można jednak rozpatrywać tego w kategoriach niespodzianki. Być może nawet traktowanie zespołu Kamila Wiśniewskiego jako faworyta było lekkim nadużyciem, nawet biorąc pod uwagę, że ta drużyna potrafiła pokonać Zabrodziaczka. Tutaj zabrakło jej trochę chłodnej głowy, trochę doświadczenia, ale to wszystko przyjdzie i ten młody zespół potrzebuje takich meczów, by w przyszłości rozgrywać je lepiej. N-Bud miał z kolei trudny moment na początku drugiej połowy i może nie o dwa, ale o tego jednego gola był tego wieczora lepszy. I tym zwycięstwem dał sygnał, że nawet jeśli nie wszyscy traktują go jako potencjalnego uczestnika stołu o TOP 3, to osiąganymi wynikami prędzej czy później i tak się do niego przysiądzie.

A zdecydowanie najdziwniejszy mecz i to nie tylko tego sezonu, ale pewnie też kilku wstecz oglądaliśmy w wykonaniu Vitasport i Silent Impact. Ci pierwsi jawili się jako murowani faworyci do wygranej, bo mimo iż przyszło im grać bez Mateusza Smoktunowicza oraz Maćka Zambrzyckiego, to nie przyjmowaliśmy do wiadomości, że to może mieć wpływ na rezultat starcia z czerwoną latarnią 2.ligi. A umocniliśmy się w tym przekonaniu, gdy okazało się, że Impact ma tylko dwóch rezerwowych (a w praktyce jednego) i znów brakuje wielu zawodników z podstawowej piątki. Z tropu nie zbił nas również sensacyjny początek spotkania, w którym to ekipa z Wołomina wyszła na dwubramkowe prowadzenie. Traktowaliśmy to jako miłe złego początki, ale gdy na 3:0 podwyższył Kacper Rawski, zaczęliśmy się zastanawiać o co tutaj chodzi. Vitasport wyglądał na ospałego, tracone bramki przyjmował bez większego zdenerwowania, jakby albo nie wierzył w to co się dzieje, albo miał pewność, że zła karta za chwilę się odwróci. No ale nic takiego nie następowało. Silent Impact cały czas kontrolował swoją przewagę na poziomie 2-3 bramek, ale sytuacja skomplikowała się w 30 minucie, gdy drugą żółtą a w konsekwencji czerwoną kartkę obejrzał Bartek Babicki. Pięć minut w bezwzględnym osłabieniu brzmiało jak wyrok, tym bardziej że dawna Moja Kamanda bardzo szybko zminimalizowała straty i w 33 minucie było już tylko 5:6. Wtedy źle zachował się Rafał Krzywicki. Niepotrzebny faul na przeciwniku skutkował 2-minutowym wykluczeniem i siły się wyrównały. Więcej przestrzeni na boisku lepiej wykorzystał Silent Impact, bo Michał Antol miał na nodze piłkę na 7:5, ale zamiast podawać to strzelał i nic dziwnego, że z ust współpartnerów posypało się w jego stronę kilka gorzkich słów. Na jego szczęście wynik 7:5 i tak pojawił się na tablicy świetlnej, gdy z najbliższej odległości piłkę do bramki wpakował Sebastian Skorupka. Sytuacja faworytów była więc nie do pozazdroszczenia, ale Vitasport nie poddawał się i w 37 minucie po raz pierwszy w tym meczu (nie licząc początku spotkania) mieliśmy remis! I gdy wydawało nam się, że już coś o tym spotkaniu wiemy i że należy się spodziewać kolejnych trafień dla lidera tabeli, z kontrą wyszli przeciwnicy a celny strzał Dominika Ołdaka znów to starcie pokomplikował. Szybko odpowiedział Mateusz Trąbiński, który trzymał w grze swoją ekipę i w tym momencie na zegarze było jeszcze trochę czasu, by pokusić się o piłkę meczową. O dziwo więcej okazji, by zdobyć gola na wagę trzech punktów mieli zawodnicy z Wołomina, lecz żadnej nie wykorzystali, a Vitasport chyba był już zmęczony, bo poza kilkoma nieudanymi strzałami z dystansu niczym już bramce Adriana Skorupki nie zagroził. Ten szalony pojedynek skończył się wynikiem 8:8 i według nas dobrze się stało, że tutaj nikomu nie udało się wygrać. Być może to określenie jest dosadne, ale momentami oglądaliśmy podwórkowy mecz, gdzie nikt nie zasłużył, by zgarnąć komplet oczek. Oczywiście łatwiej wytłumaczyć nam postawę Silent Impact, bo ten zespół w takim składzie zagrał pewnie pierwszy raz. Od Vitasportu musimy jednak wymagać więcej, bo to jest drużyna która coś w piłce halowej widziała i wygrała. A tutaj wyglądała, jakby ktoś pozbawił jej mocy. Najlepszym podsumowaniem niech będą słowa Mateusza Trąbińskiego, który nawet dzień po meczu stwierdził, że nikt dalej nie wie co się tutaj stało i dlaczego. Cóż, trzeba o tym zapomnieć i iść dalej, zwłaszcza że tutaj mogło się skończyć o wiele gorzej.

Po starciu, które było prawdziwą jazdą bez trzymanki, w ostatnim meczu 2.ligi oczekiwaliśmy zdecydowanie spokojniejszych zawodów. No i na szczęście takie też otrzymaliśmy. Batalia między Tuba Juniors a JMP stała na zdecydowanie wyższym poziomie taktycznym, aczkolwiek w pewnym stopniu miała trochę jednostronny wymiar. Zespół Tuby dość szybko ułożył sobie to spotkanie według własnego scenariusza i nie pozwolił ekipie przeciwnej grać tego, co najbardziej lubi, czyli skutecznej defensywy w połączeniu z szybkimi kontrami. Bo żeby tak grać, trzeba mieć wynik, a ten dość szybko uciekł ekipie Damiana Zalewskiego. W 9 minucie Piotrek Długołęcki wykorzystał rzut karny podyktowany za faul Piotrka Kamińskiego, z kolei w 15 minucie Rafał Wielądek jak profesor uwolnił się od krycia jednego z obrońców i mocnym strzałem nie dał szans Tomkowi Kalinowskiemu. Prowadzenie 2:0 było ze wszech miar zasłużone, bo przeciwnicy atakowali rzadko, a i w obronie nie byli tak skonsolidowani jak to zawsze mają w zwyczaju. Druga połowa to jeszcze większa przewaga faworytów. Okazji do zdobycia bramek mieli mnóstwo, z kolei oponenci mieli czasami problemy, by opuścić własną połowę. Nic dziwnego, że wynik zaczął coraz mocniej im odjeżdżać – w pewnym momencie zrobiło się już 0:4 i zaczęliśmy się zastanawiać, czy ekipie JMP cokolwiek uda się tutaj strzelić. Pomógł im w tym Kamil Sadowski – bramkarz Tuby w niegroźnej sytuacji podał piłkę wprost pod nogi Adriana Wrony a ten skorzystał z prezentu i honor drugoligowego beniaminka został uratowany. To jednak podrażniło Juniorów, którzy szybko zanotowali następne dwie bramki, a ostatnio słowo ponownie należało do Adriana Wrony i mecz zakończył się wynikiem 6:2. Konkluzja jest taka, że jeśli do tego momentu ekipa JMP nie była jeszcze przekonana, co do siły 2.ligi, to w środę doświadczyła jej bardzo boleśnie. Ani przez chwilę nie było tutaj wątpliwości kto jest lepszy i być może w całej przygodzie tej drużyny z NLH, takiego spotkania jeszcze chłopaki nie przeżyli. Rywal pozwolił im na bardzo niewiele i nawet jeśli założymy, że sporym osłabieniem była dla nich nieobecność Pedro Freire, to nie zapominajmy, że w Tubie braków było jeszcze więcej. Z małych plusików w kontekście ekipy przegranej, trzeba pochwalić Mateusza Mierzwę, bo był bardzo aktywny i może stanowić alternatywę dla Adriana Wrony, gdy ten będzie czasami potrzebował oddechu na ławce rezerwowych. No ale to tyle. W Tubie wszyscy grali na dobrym poziomie i jesteśmy przekonani, że chłopaki bardzo szybko zorientowali się, że nic im tutaj nie grozi. Czasami takie sytuacje potrafią wyłączyć koncentrację i doprowadzić do zguby i jeszcze kilka sezonów temu, to byłoby realne ryzyko w przypadku Tuby. Ale teraz to jest trochę inny zespół, który skutecznie uczy się łączyć ładną dla oka grę z odpowiedzialnością. I z każdym kolejnym sezonem wychodzi mu to coraz lepiej.

Retransmisję wszystkich spotkań drugiej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.

Komentarze użytkowników: