fot. © www.nocnaligahalowa.pl
Gencjana wygrywa zmagania w 4.lidze!
Ekipa Maćka Zbyszewskiego okazała się najlepsza na poziomie 4.ligi! W spotkaniu finałowym "Fioletowi" nie pozostawili złudzeń Jodze Bonito.
Mecz pierwszej z drugą drużyną w tabeli nie był jednak jedynym starciem o stawkę w poniedziałkowy wieczór. O medal walczyła bowiem Lema Logistic, która nie chcąc zostawiać swojego losu w rękach innych, musiała wygrać ze Szmulkami. I do swojego zadania podeszła zdeterminowana, bo skład wyglądał solidnie, z kolei po drugiej stronie boiska zanotowaliśmy kilka nieobecności. Brakowało Alexa Wolskiego i Kacpra Pacholczaka i jeśli Szmulki miały nadzieję, że uprzykrzą życie faworytowi, to ich szanse już przed pierwszym gwizdkiem wyglądały średnio. Ale wiadomo – to na rywalu ciążyła presja, więc tutaj każdy rezultat był możliwy. Początek należał zdecydowanie do Logistycznych, którzy dość szybko otworzyli wynik, lecz w 8 minucie dali się zaskoczyć płaskiemu uderzeniu Karola Dębowskiego, a więc bramkarza oponentów. Była to jednak tylko chwilowa niedyspozycja Lemy, która w dalszej części pierwszej połowy złapała dobry rytm i przełożyła to na gole. W krótkim odstępie gracze w pomarańczowych koszulkach zdobyli trzy bramki z rzędu i nie wyobrażaliśmy sobie, że posiadając taki handicap, dadzą sobie zrobić tutaj krzywdę. W drugiej odsłonie kontrolowali przebieg spotkania, a gdy w 30 minucie Sebastian Mędrzycki zanotował trafienie samobójcze i różnica wynosiła już cztery gole, nie było wątpliwości, że właśnie oglądamy w akcji brązowych medalistów 4.ligi. Szmulki próbowały jeszcze walczyć, ale skuteczność była fatalna i dopiero przy wyniku 1:6 Bartek Grzybowski zainkasował bramkę z rzutu karnego, choć odnosimy wrażenie, że sędzia zlitował się w tej sytuacji nad ekipą z warszawskiej Pragi, jakby widząc jej męki i dając okazję do zdobycia łatwego gola. Wynik 2:6 okazał się końcowym i ostatecznie Szmulki zakończyły zmagania na przedostatnim miejscu w tabeli. Na pewno rozczarowującym, tym bardziej, że mówimy o zespole, który jako jedyny urwał punkty Gencjanie. To pokazuje, że mamy do czynienia z drużyną z potencjałem, która jednak nie potrafiła utrzymać równej formy. No i brakowało jej napastnika, bo 20 bramek w 9 spotkaniach to wynik kiepski, w czym na pewno nie pomogły kontuzje Remka Jaworowskiego i Kuby Kaczmarka. Gdy obydwaj wrócą, to ta ekipa jeszcze pokaże na co ją stać. Z kolei Lema zasłużenie zabukowała sobie miejsce na najniższym stopniu podium. Początek sezonu nie był w jej wykonaniu najlepszy, ale chłopaki się rozkręcali, złapali stabilną formę i właśnie solidnością w grze oraz regularnością, jeśli chodzi o frekwencję kluczowych zawodników, wygrali sobie ten brązowy medal. W naszej ocenie zasłużenie, a nie zapominajmy, że mówimy o drużynie, która w tamtym sezonie zdobyła tylko jeden punkt w dziewięciu spotkaniach. Teraz, praktycznie z tymi samymi ludźmi, miała ich 18. Dlatego nawet jeśli kto inny zdobył w tej edycji mistrzostwo, to Lemę również należy traktować, jako jednego ze zwycięzców zakończonej kampanii.
Triumf Lemy miał znaczenie nie tylko dla niej samej, ale też dla Sokoła Brwinów. Ekipa Kamila Książka w razie potknięcia „Pomarańczowych” mogła jeszcze wskoczyć na podium, przy założeniu wygranej z Chłopcami z Manhattanu. No ale marzenia prysły i do spotkania ostatniej kolejki, gracze z Brwinowa mogli podejść na większym luzie. Chociaż w naszej ocenie i tak było tutaj o co walczyć, bo dużo przyjemniej jest skończyć ligę na 4 miejscu, aniżeli w dolnej części tabeli. Z kolei Chłopcy z Manhattanu mieli jeszcze szansę, by uciec z przedostatniej lokaty i skończyć na ósmej. Teoretycznie byłaby to jedynie kosmetyka, natomiast trzeba było o to powalczyć, nawet jeśli przybyszów z Serocka było tylko pięciu. Początkowo nie miało to żadnego znaczenia, bo drużyna Gabriela Skiby zaczęła mecz z animuszem i po 7 minutach prowadziła 2:0. Obydwie bramki zdobył Daniel Nakielski, ale chyba wszyscy wiedzieliśmy, że im dłużej ten mecz będzie trwał, to Sokół do niego powróci. I stało się to nawet szybciej, niż mogło nam się wydawać. Ta ekipa potrzebowała dosłownie 8 minut, by ze stanu 0:2 wyjść na 3:2! Dobrze w tym okresie prezentował się Paweł Baran, autor dwóch trafień i wydawało się, że prowadzący są na dobrej drodze, do zakończenia sezonu zwycięstwem. Ale przeciwnicy nie chcieli się poddać. Błyskawicznie doprowadzili do wyrównania, a potem na każdego gola swoich oponentów odpowiadali własnym. W pewnym momencie wynik tego spotkania brzmiał 4:4, ale gdy w 37 minucie Oskar Muszelik, po ładnej asyście od własnego bramkarza po raz kolejny przywrócił prowadzenie zespołowi z Brwinowa, traktowaliśmy to jako cios ostateczny. Tym bardziej, że u Chłopców widać było zmęczenie a kiedy miało ono o sobie dać znać, jak nie w końcówce meczu. Dlatego nawet teraz jesteśmy zdziwieni, jak te finałowe minuty spotkania przebiegły. Sokół chyba myślał, że jest już po wszystkim, zgubił koncentrację i to miało fatalne skutki. W 38 minucie do remisu doprowadził Gabriel Skiba, potem z nieporozumienia rywali skorzystał Daniel Nakielski i ten sam zawodnik, dosłownie w ostatniej sekundzie podstemplował sukces graczy z Serocka, którzy tym samym przeskoczyli w tabeli Szmulki Warszawa. Ósma lokata to nie był ich szczyt marzeń, ale każdy kto uważnie śledził ich poczynania, ten wie, że tutaj jakość piłkarska była, ale zabrakło szerszej kadry. Z Sokołem udało się wygrać grając bez zmian, ale w wielu przypadkach tych sił nie starczało, co odbiło się na liczbie oczek. Mimo wszystko pozytywnie oceniamy udział CHzM w tej edycji, na ich spotkaniach rzadko się nudziliśmy i życzymy im, by tak jak licznie dziurawili bramki przeciwników, tak licznie zebrali się na kolejny sezon i dali sobie szansę na coś więcej, niż pojedyncze zwycięstwa. A Sokół? Tutaj organizacja była dużo lepsza, w kilku spotkaniach zabrakło trochę szczęścia, doświadczenia, no i napastnika, bo jeżeli najlepszym strzelcem drużyny (ex aequo z Jakubem Obsowskim) jest bramkarz Kacper Lewandowski, to chyba widzimy gdzie tkwią największe rezerwy. Widząc jednak zaangażowanie w ten projekt Kamila Książka i Sebastiana Prażmo o ten zespół możemy być spokojni. Dzięki chłopaki za udział, to była fajna współpraca i mamy nadzieję zobaczyć Was na starcie kolejnego sezonu.
W poniedziałek ostatnią szansę na jakiekolwiek punkty w swoim debiucie w NLH miały Serca. Oczywiście trudno było zakładać, że skoro nie udało się osiem razy wcześniej, to uda się tym razem, ale należało wierzyć, że przeciwko Jodze Finito uda się przełamać. Procentowo nie wyglądało to może najlepiej, natomiast skład rywali nie był tego wieczora najsilniejszy, co budowało pewne napięcie związane z wynikiem. Emil Drozd nie mógł skorzystać z Łukasza Świstaka, Dominika Forysia i kilku innych graczy, jednak bez względu na to kto założyłby tego wieczora koszulkę Jogi, to obowiązkiem tej ekipy było wygrać. No i temat został załatwiony jak trzeba. Uprzedzając nieco fakty, nie była to na pewno najbardziej spektakularna wygrana Jogi w tej edycji, ale z takim rywalem, który nie ma nic do stracenia, nigdy nie gra się łatwo. Było to widać w premierowej odsłonie, gdzie choć faworyci szybko zbudowali sobie przewagę, to Serca były w stanie odpowiedzieć trafieniem kontaktowym, a w 14 minucie Michał Kulesza miał nawet okazję wyrównać, ale w sytuacji sam na sam posłał piłkę obok bramki strzeżonej wyjątkowo przez Mateusza Skowrona. Start drugiej połowy poczęstował nas dwiema bramkami, po jednej dla każdej ze stron. No ale od tego momentu faworyci zaczęli odjeżdżać. Po golu Piotrka Śliwy i Artura Rączki zawodnicy Finito dysponowali najwyższym prowadzeniem w tym spotkaniu, z kolei rywale gaśli z minuty na minutę. Dodatkowo spotęgowały się proste błędy i po jednym z nich, autorstwa bramkarza Tomka Dębskiego, łatwego gola dla Jogi zdobył Maciej Banasek. To ostatecznie pozbawiło nadziei na emocjonującą końcówkę i po 40 minutach rywalizacji końcowy wynik brzmiał 8:3. Niespodzianki więc nie było a Joga skutecznie odsunęła od siebie widmo bycia pierwszą drużyną, z którą Serca zdobyły jakiekolwiek punkty. Nie było to jednak zadanie nazbyt wymagające, a te trzy "oczka" pozwoliły triumfatorom wskoczyć do górnej połowy tabeli. Był taki moment, gdzie wydawało się, że chłopaki mogą liczyć na coś więcej, ale wszyscy wiemy, że Jodze ciężko było złapać jakiś rytm, bo skutecznie uniemożliwiały to kontuzje i inne sprawy. Jak na debiut w NLH to było naprawdę dobrze, a emocji związanych z ich meczami ani im, ani nam nikt nie odbierze. Za rok liczymy na powtórkę. Co do Serc, to wiemy że oni na pewno zagrają w następnym sezonie. Dla nich to sprawa honoru, by wrócić i zasmakować premierowego zwycięstwa na zielonkowskim parkiecie. I tak będzie, bo progres w ich grze był wyraźny, co przy wzmocnieniach na kilku pozycjach powinno przynieść upragniony efekt. Dla nas najważniejsze było jednak, że mimo tylu porażek i to czasami bolesnych, nie zrażali się, przyjeżdżali szerokim składem i nawet przez chwilę nie było zagrożenia, że im się odechce. A prowadzimy te rozgrywki od lat i wiemy, że rola czerwonej latarni całych rozgrywek nie jest łatwa. Dlatego tym większy szacunek dla ich postawy i jeszcze mocniej zaciśnięte kciuki, by historia w postaci ich pierwszego zwycięstwa napisała się jak najszybciej.
A teraz przechodzimy do najważniejszego spotkania całej 4.ligi w jej szesnastej odsłonie. Liderująca Gencjana podejmowała drugą w tabeli Joga Bonito i w bezpośrednim starciu miało się wyjaśnić, kto najbardziej zasługuje na mistrzostwo tego poziomu. Fioletowym potrzeba była remisu, Joga nie mogła kalkulować, bo tylko trzy punkty dawały jej wyprzedzenie rywali w ligowej hierarchii. Obydwa zespoły miały jednak swoje problemy przed rozpoczęciem – Gencjana przyjechała bez swojego lidera, Piotrka Hereśniaka, co klasyfikowaliśmy jako ogromną szansę dla rywali. Ale Piotrek Miętus też nie mógł skorzystać ze wszystkich których chciał, bo już tydzień wcześniej było jasne, że nie zagra Mahmoud Salah, a brakowało również Maćka Paska. Ten duet to zawsze była gwarancja pewnej nieszablonowości w Jodze. Można było czasami mieć do nich pretensje, że za dużo kombinują czy kiwają, ale chłopaki wprowadzali do spotkania taki pozytywny ferment. I dziś wiemy, że czegoś takiego zespołowi Bonito bardzo w poniedziałek zabrakło. Joga zagrała zbyt zachowawczo, jakby przede wszystkim nie chciała popełnić błędu i ta taktyka okazała się nietrafiona. Przede wszystkim Joga oddała piłkę Gencjanie, która wiedziała co z nią robić. Fioletowym też się nie spieszyło, ale jak tylko przytrafił się moment, w którym widzieli opcję na fajną akcję, to natychmiast przyspieszali i pod bramką Kuby Joniaka było groźnie. Na efekty nie musieliśmy długo czekać – w 11 minucie Rafał Malinowski zagrał piłkę w pole karne, tam nieszczęśliwie dotknął jej Krzysiek Rozbicki, który pokonał własnego bramkarza i Gencjana zasłużenie prowadziła. I poza jedną sytuacją, która miała miejsce w 17 minucie, miała pełną kontrolę nad meczem. A właśnie wtedy Joga zmarnowała najlepszą swoją szansę na zdobycie bramki, gdy sytuacji sam na sam z Arturem Fiodorowem nie wykorzystał Michał Chaciński. Do przerwy było więc 1:0, ale każdy wie, że w przypadku Gencjany tak skromne prowadzenie znaczy dużo więcej, niż w przypadku innych ekip. Lider tabeli praktycznie nie dopuszczał do zagrożenia we własnej strefie, mądrze dzielił się piłką i obraz spotkania niewiele zmienił się w stosunku do tego, co oglądaliśmy w pierwszej połowie. Ale i tutaj Joga miała swoją szansę. W 26 minucie Kacper Cebula dwukrotnie w jednej akcji próbował zaskoczyć bramkarza przeciwników, jednak Artur Fiodorow, mimo że nie miał wiele pracy, to był skoncentrowany i ugasił ogień. No i zamiast 1:1, za chwilę zrobiło się 0:2. Ładna akcja duetu Evgenio Asinov – Rafał Malinowski i ten pierwszy płaskim strzałem pokonuje Kubę Joniaka. Za chwilę jest już 0:3, gdy szybką kontrę Gencjany puentuje autor poprzedniego gola i było jasne, że Joga potrzebuje cudu. Tyle że gola, który trochę nakręcił ten zespół udało się zdobyć dopiero w 37 minucie. Świetne uderzenie z dystansu Kuby Pełki wlało nadzieję w serca zawodników w biało-niebieskich koszulkach i na bazie tego entuzjazmu chwilę później mogło być nawet 2:3, lecz Krzysiek Rozbicki trafił z bliska w słupek. I już wtedy chłopaki wiedzieli, że tutaj nie da się dokonać come backu. Tuż przed końcowym gwizdkiem dobił ich zresztą własny błąd, po którym piłkę do pustej bramki wpakował Jacek Grześkowiak. Można więc było ogłosić wszem i wobec, że GENCJANA ZOSTAŁA MISTRZEM 4.LIGI NOCNEJ LIGI HALOWEJ! Teoretycznie stało się to, co pewnie miało się stać, bo mimo drobnych turbulencji, ta ekipa swoją kulturą gry po prostu przewyższała resztę stawki. A w decydującej potyczce nawet bez Piotrka Hereśniaka udowodniła, że jej siła polega na organizacji gry, bez względu na to kto za nią odpowiada. Gratulacje dla Fioletowych i już nie możemy się doczekać ich starcia z lepszymi drużynami, bo w 3.lidze też stać ich na dobry wynik. Brawa należą się również srebrnym medalistom. Owszem, w poniedziałek nie zagrali tak jak chcieli, rywal nie pozwolił na zbyt wiele, jednak nie zapominajmy, że Gencjana takich spotkań ma mnóstwo na swoim koncie, a dla Jogi to było nowe doświadczenie. Nie wolno więc oceniać tej ekipy tylko przez pryzmat jednego meczu, tylko całego sezonu, a ten był bardzo udany. Ta drużyna przeszła naprawdę długą drogę do tego drugiego miejsca i jeśli odczuwa nawet minimalny niedosyt po ostatnim meczu, to niech przejrzy sobie poprzednie sezony w swoim wykonaniu, by uświadomić czego właśnie dokonała.
A spotkaniem, które sfinalizowało trzy miesiąca zmagań w 4.lidze była batalia między Semolą a Byczkami. Dla tych pierwszych klasyczne spotkanie o pietruszkę, bo teoretycznie mogli wyprzedzić w tabeli swojego rywala, ale trudno powiedzieć, jak duże znaczenie miało dla nich 6 czy 7 miejsce. Natomiast Byczki dzięki trzem punktom mogły awansować nawet na czwartą lokatę i to mogło już stanowić odpowiednią zachętę, by powalczyć o całą pulę. Zespół Dawida Pływaczewskiego postanowił sobie jednak utrudnić sprawę i być może ze względu na późną porę, wszedł ospale w mecz, co spowodowało, że szybko musiał odrabiać dwa gole straty. Semola skonstruowała dwie akcje, była zabójczo skuteczna i kto wie, czy nie pomyślała sobie, że tak będzie to wyglądało dalej. Były to jednak miłe złego początki. Tak naprawdę to Krzysiek Jędrasik i spółka w dalszej części spotkania nawet przez chwilę nie zbliżyli się do poziomu, jaki zaprezentowali w premierowych minutach. Wpływ miały na to również urazy zawodników, z czego też poważniejszy dotyczył Maćka Zakolskiego. Trudno jednak powiedzieć, czy gdyby nie kontuzje, to ten mecz przebiegłby inaczej. Bo Byczki zaczęły mieć ogromną przewagę i kwestią czasu było, kiedy odwrócą losy spotkania. Sygnał do ataku dał Krystian Tymendorf. To jego gol otworzył dorobek ekipy ze Starych Babic, a potem strzelec pierwszego gola dla Byczków zamienił się w asystenta. I w krótkim czasie skompletował hat-trick asyst, dzięki czemu Byczki ze stanu 1:2, wyszły na 4:2. I było jasne, że nic im tutaj nie grozi. Zwłaszcza, że bramek mogło być więcej, lecz dobrze bronił Maciek Szewczuk, którego interwencje dawały jeszcze iluzoryczne szanse na odrobienie strat. Iluzja trwała jednak krótko. Przeciwnicy kompletnie zdominowali grę w finałowych 20 minutach i to na tyle, że Semoli groziła tutaj dwucyfrówka. I pewnie gdyby rywale się spięli, to nie można wykluczyć, że tak to by się skończyło. W 38 minucie było już 9:3, jednak ostatnie słowo należało do graczy ze stolicy, a konkretnie do Maćka Jakóbczaka, którego bramka tuż przed końcową syreną był ostatnim, 303 golem jaki padł na poziomie 4.ligi. To spotkanie nie miało wielkiej historii. Semola była daleko od tego, co prezentowała na przestrzeni całej edycji. Brakowało już dyscypliny, siły, tak naprawdę niewiele się tu zgadzało. To nie był jednak prawdziwy obraz tej ekipy, bo wiemy, że potrafią grać lepiej. Jak dla nas stanowili mocny punkt czwartoligowej architektury, zwłaszcza jak na swój debiut w rozgrywkach oraz fakt, że wielu zawodników dopiero uczyło się grać na hali. To zaprocentuje i choć Semoli nie nazwiemy faworytem kolejnego sezonu 4.ligi (o ile do niego przystąpią), to każdy z tych faworytów będzie miał z nimi ciężko. Tego jesteśmy pewni. A kto wie – może to Byczki od grudnia powalczą o złoto? Oni apetyt na medal mieli już teraz i trochę zabrakło im szczęścia. Gdyby w każdym z ważnych spotkań grał Krystian Tymendorf, to kto wie, o co w tym ostatnim meczu biłaby się kapela ze Starych Babic. Ale nie ma co rozpamiętywać, zwłaszcza że ta ekipa naprawdę zmieniła się w porównaniu do tamtego sezonu. Wówczas to było jakieś pospolite ruszenie, co tydzień nowi ludzie i ciężko było za tym nadążyć. Z tamtym zespołem trudno się było utożsamić i raczej nie odczulibyśmy wielkiej straty, gdyby dali sobie spokój z NLH. Teraz to się zmieniło, dlatego Byczki może i nie zdobyły medalu, ale wygrały coś znacznie cenniejszego - uznanie Organizatora. A każdy wie, że tego gościa lepiej mieć po swojej stronie ;)
Na koniec chcielibyśmy podziękować wszystkim zespołom za fantastyczne emocje podczas całej ligi. Niech największym komplementem dla Was będzie to, że tych poniedziałkowych wieczorów już zaczyna nam brakować… Życzymy Wam wszystkiego dobrego i liczymy, że pod koniec roku spotkamy się ponownie!
Retransmisję wszystkich spotkań czwartej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.