fot. © www.nocnaligahalowa.pl
Opis i retransmisja 3.kolejki 5.ligi!
Takiej kolejki w 5. lidze było nam potrzeba. Na pięć meczów cztery były niesamowicie wyrównane i na dobrą sprawę, każdy z nich mógł się zakończyć remisem.
Niektórzy mogliby pomyśleć, że tym jednym spotkaniem, gdzie wynik dość szybko ułożył się pod jedną z ekip, było to pierwsze, między Na Fantazji a Alpha Omegą. Ci drudzy odnosili do tej pory wysokie zwycięstwa i nie zapowiadało się, że mogą mieć jakiekolwiek problemy z drużyną Kuby Godlewskiego. Lecz zespół z Kobyłki udowodnił tydzień wcześniej przeciwko Zadymiarzom, że powoli przypomina sobie, jak się gra na hali, i byliśmy pewni, że tutaj nic nie przyjdzie faworytom łatwo. Chociaż miny nam trochę zrzedły, gdy w 2. minucie dość łatwy strzał Bartka Stelmacha przepuścił Marcin Marciniak i kto wie, czy po tym trafieniu, gracze z Radzymina nie pomyśleli sobie, że czeka ich kolejny spacerek. Być może to wpłynęło na ich dyspozycję, bo spotkanie zaczęło się nie tylko wyrównywać, ale delikatną przewagę zaczęli mieć Fantazyjni. I w 9. minucie doprowadzili do remisu, gdy złe rozegranie z rzutu rożnego wykorzystał Artur Guz. Jego strzał z własnej połowy leciał co prawda w bliskiej odległości od Daniela Giery, który wyszedł daleko do bramki, lecz golkiper Alpha Omegi nie zdołał zatrzymać toru lotu piłki i zrobiło się 1:1. To nie była zresztą jedyna sytuacja, gdzie mogliśmy się zastanawiać, czy wysokie granie lotnego bramkarza Alphy ma w ogóle sens, bo czasami przynosiło to więcej szkody niż pożytku. Wynik 1:1 utrzymał się do końca pierwszej połowy, chociaż w końcówce tej części gry Fantazja powinna objąć prowadzenie. Po jednym ze strzałów piłka leciała już nawet do bramki, lecz na linii zatrzymał ją Sebastian Giera. Oprócz tego dwa razy w słupek trafił Adrian Baranowski i to były naprawdę bardzo poważne ostrzeżenia dla liderów tabeli. W drugiej połowie widać było poprawę dyscypliny w grze faworytów i chociaż początkowo nie dopuszczali oni do groźnych okazji pod swoją świątynią, to nie mogli też nic strzelić. Aż do 30. minuty. Wtedy po kontrze gola zdobył Mateusz Kostecki i wydawało się, że Alpha opanowała sytuację. Nic z tych rzeczy. Podobnie jak w pierwszej połowie, tak i w drugiej końcówka należała do Fantazji. Okazje mieli Kamil Majewski, Adrian Baranowski czy wreszcie Kuba Godlewski i do dziś zastanawiamy się, dlaczego ten mecz nie skończył się remisem. Remisem, który byłby uczciwym rozwiązaniem po 40 minutach rywalizacji. Dobra organizacja i dyscyplina Fantazji spowodowały, że gra Alphy nie miała rozmachu i ten zespół bardzo się w tym spotkaniu męczył. Możemy wręcz napisać, iż to zwycięstwo było szczęśliwe i na pewno musi stanowić sygnał ostrzegawczy dla Sebastiana Giery i spółki. Chociaż najważniejsze, że udało się wygrać, bo choćby Fantazja pewnie wolałaby zagrać mniej przyjemnie dla oka, a coś z tego punktowego tortu uszczknąć. Ale mimo porażki to był naprawdę dobry mecz w wykonaniu chłopaków, po którym zasłużyli na więcej niż nasze ciepłe słowa. Zawiodła skuteczność, jednak mimo wszystko było to spotkanie, z którego plusów jest znacznie więcej niż minusów. I to może napawać optymizmem przed powrotem do gry w 2025 roku.
6 punktów to z kolei dorobek po trzech meczach Jogi Bonito. Tego należało się chyba spodziewać, bo zespołowi Piotrka Miętusa dawano większe szanse w konfrontacji z Gawulonem, chociaż były pewne czynniki, które szanse obydwu drużyn równały. Przede wszystkim w Jodze brakowało samego kapitana, jak również Bartka Brejnaka czy Adriana Poniatowskiego. Po drugie – Gawulon wygrał w 2. kolejce z Realem Varsovia i widać, że powoli coraz lepiej czuje się w naszych rozgrywkach. Zbierając to wszystko w całość, oczekiwaliśmy meczu na styku, bez dużej ilości goli, gdzie być może swoje zrobi doświadczenie zespołu Bonito. No i wszystko to, o czym myśleliśmy przed pierwszym gwizdkiem, znalazło odzwierciedlenie w boiskowej rzeczywistości. Oglądaliśmy mecz, który nie miał wielkiego tempa, jak również – zwłaszcza w pierwszej połowie – nie obfitował w dogodne sytuacje strzeleckie. Ciekawie zrobiło się tak naprawdę dopiero pod koniec premierowej odsłony. Najpierw w 17. minucie w poprzeczkę trafił bramkarz Gawulonu Kuba Zgryziewicz, a w odpowiedzi doskonałą okazję zmarnował Michał Sawicki. I gdy myśleliśmy, że nic godnego uwagi już się nie wydarzy, na indywidualny rajd zdecydował się Kuba Pergoł. Minął on kilku rywali i sprytnym strzałem otworzył wynik spotkania. To oznaczało, że w drugiej połowie musiało się zrobić ciekawie. I tak było. Gawulon dążył do wyrównania i trzeba przyznać, że miał swoje okazje. W 23. minucie akcji na wślizgu nie zamknął Igor Marciniak, potem strzał z lewej nogi Kacpra Pawłowskiego minął bramkę, ale zdecydowanie najważniejszy moment meczu miał miejsce na kilka chwil przed finałowym gwizdkiem. To właśnie wtedy drużyna Jarka Czeredysa miała na nodze piłkę, być może na wagę punktu. Krystian Godlewski znalazł się w dogodnej okazji, ale w jeszcze lepszej był jego kolega z zespołu, czyli Kacper Pawłowski. I gdyby między tymi zawodnikami nastąpiło zrozumienie, to mielibyśmy gola na 1:1. Ale Krystian zdecydował się kończyć wszystko sam, piłka poleciała obok słupka, a dosłownie w następnej akcji Joga za sprawą Konrada Krupy podwyższyła wynik na 2:0 i było jasne, jak to się wszystko skończy. Gawulon pewnie do dziś żałuje, że z tej potyczki nie wycisnął więcej. A powinien, bo nie był zespołem słabszym i zasługiwał na punkt. Ale jeśli nie wykorzystuje się takich szans, jak ta wspomniana wyżej, to trzeba się liczyć z konsekwencjami. Joga to spotkanie przepchnęła, natomiast wiedzieliśmy, że bez Adriana Poniatowskiego będzie jej ciężko zbudować sobie przewagę i ten mecz kontrolować. Dlatego nie ma sensu się biczować nad stylem, tylko trzeba się cieszyć. Wygrana to wygrana.
Zazdrościć Jodze może chociażby TG Sokół. Zawodnicy z Brwinowa wiedzieli, że czeka ich arcytrudne zadanie z Ekipą, ale chyba nikt nie mógł przypuszczać, iż emocje w tym – bądź co bądź – hitowym starciu, skończą się tak szybko. Przypomnijmy, że te drużyny miały przed bezpośrednią potyczką komplet 6 punktów, więc była to dobra perspektywa, by święta spędzić w idealnym humorze. Początek nie wskazywał, że mecz skończy się tak wysoko, natomiast proces katastrofy rozpoczął się w 9. minucie. Właśnie wtedy bramkarz Sokoła, Kacper Lewandowski, wyrzucając piłkę z rąk, zrobił to w taki sposób, że podał ją wprost pod nogi Franka Kryczki, a ten skorzystał z prezentu i otworzył wynik. Ta sytuacja chyba wpłynęła na bramkarza przegrywających tak mocno, że za chwilę popełnił kolejny błąd. Po prostym podaniu od kolegi z drużyny, futsalówka przeleciała mu pod podeszwą, z czego skrzętnie skorzystał Konrad Kanon i było 2:0. Te dwie akcje zdeterminowały losy całej potyczki. Co prawda Sokół starał się wrócić do gry i można powiedzieć, że w jakimś stopniu odzyskał równowagę psychiczną po tym, co się wydarzyło, ale nie na tyle, by odwrócić wynik. Niby jakieś pół-okazje były, lecz Ekipa nie dała sobie nic strzelić, a w drugiej połowie, mniej więcej od 25. minuty, to już był spektakl jednego zespołu. Ze stanu 2:0 zrobiło się 6:0 i było po herbacie. Ten wysoki rezultat spowodował, że końcówkę rywalizacji oglądaliśmy bez wielkich emocji. Warto jednak podkreślić, że częściowo zrehabilitował się Kacper Lewandowski, który zdobył dla swojej drużyny dwa gole. Rywale też dołożyli dwa i mecz zakończył się przy stanie 8:2. Starcie, po którym tak dużo sobie obiecywaliśmy, okazało się niestety jednostronne. Szkoda tych prostych pomyłek na początku meczu, natomiast to czysta spekulacja, czy to wszystko ułożyłoby się inaczej, gdyby nie one. Sokół może żałować, że już tego nie sprawdzi, natomiast tym jednym spotkaniem niczego jeszcze w tym sezonie nie przegrał. To będzie drużyna, która pozostanie w czołówce tabeli do końca sezonu i trzeba zrobić wszystko, by ta porażka pozostała jedyną. Z kolei Ekipa pewnie nie spodziewała się, że odniesie tak łatwe zwycięstwo. To miał być test ich możliwości, ale takim się nie okazał, co oczywiście nie jest ich winą i czymś, czym muszą się przejmować. Ta wygrana to kolejny krok w stronę awansu, ale z niecierpliwością czekamy na styczeń. Dlaczego? Wówczas zaczną się treningi drużyn z boiska 11-osobowego, a to może oznaczać, że lider tej drużyny, Franek Kryczka, nie będzie już tak często przyjeżdżał do Zielonki. I chyba właśnie wtedy poznamy prawdziwą wartość Ekipy.
2:2 – takim z kolei wynikiem zakończyła się konfrontacja Piłkarzyków z Zadymiarzami. Przed meczem jedni i drudzy bardzo potrzebowali punktów. Zwłaszcza ci pierwsi, których konto do tego momentu pozostawało nieotwarte, i chociaż jest raczej jasne, że chłopaki nie powalczą o najwyższe cele w sezonie, to pod względem motywacji pierwsze zwycięstwo mogłoby dla nich stanowić niesamowity kop motywacyjny. I trzeba przyznać, że Dominik Skowroński i spółka zrobili naprawdę dużo, żeby cel osiągnąć. Przede wszystkim dwukrotnie obejmowali prowadzenie i to w ważnych momentach spotkania. W pierwszej połowie zaaplikowali rywalom gola „do szatni”. Chytrym strzałem tuż przed końcowym gwizdkiem podpisał się Tomek Dębski, a Kamil Wawrzonkowski (który w 13. minucie zastąpił kontuzjowanego Arka Wolskiego) puścił piłkę przy bliższym słupku. Na początku drugiej połowy mogło być z kolei 2:0. Świetny strzał oddał Kacper Sutarzewicz, ale ku jego rozpaczy, piłka zamiast wpaść do bramki, odbiła się od dwóch słupków i wyszła w pole. Chwilę później to się zemściło. Błąd popełnił Łukasz Milankiewicz, chociaż tak naprawdę o wszystkim zdecydował pech. W momencie zagrania piłki przez bramkarza, jego stopa poślizgnęła się na parkiecie, co spowodowało, że futsalówka padła łupem Artura Hermanna, a ten pięknym strzałem zewnętrzną częścią buta doprowadził do remisu. Odpowiedź Piłkarzyków była jednak natychmiastowa. W zamieszaniu w polu karnym Zadymiarzy najlepiej odnalazł się Kuba Tupta i mieliśmy 2:1. I gdybyśmy mieli wskazać, jak to się w tamtej chwili skończy, to bliżej byłoby nam do sukcesu zespołu z Wołomina, zwłaszcza że mieli oni okazje do podwyższenia rezultatu. Czas uciekał, a Zadymiarze nie byli w stanie odpowiedzieć, co sugerowało, że zespół Alexa Wolskiego będzie się musiał pogodzić z porażką. Ale wtedy przypomniał o sobie Kacper Jankowski. Dostał on piłkę od kapitana i z naprawdę bardzo trudnej pozycji posłał bombę pod poprzeczkę bramki Łukasza Milankiewicza. Golkiper Piłkarzyków nie miał szans na skuteczną interwencję i mecz zakończył się podziałem punktów. Bolesnym z perspektywy Piłkarzyków, bo wydaje się, że byli jednak minimalnie lepsi. Na ich miejscu nie sprowadzalibyśmy jednak tego meczu do jednego zagapienia. Grali nieźle, konsekwentnie i w następnych tygodniach los pewnie odda im to, co tutaj stracili. Co do Zadymiarzy, to oni mogą mówić o delikatnym szczęściu, natomiast trzeba mieć zimną krew, by zdobyć tak pięknego gola w tak krytycznym momencie meczu. Dlatego Kacprze Jankowski – duży szacunek, bo to było naprawdę dobre. A może nawet wybitne.
No i przechodzimy do ostatniego spotkania, jakie odbyło się 22 grudnia. Również ważnego, bo mieliśmy do czynienia z drużynami, którym zależało, by przed świętami wreszcie zasmakować nocnoligowego triumfu. Patrząc pod kątem piłkarskim, większe szanse dawaliśmy Realowi Varsovia, aczkolwiek fakt, że za kartki musieli pauzować Alan Gwizdon oraz Bartek Ciok, sprawy nie ułatwiał. Po stronie Klikersów personalnie wyglądało to lepiej i jesteśmy przekonani, że nastroje w drużynie były bojowe, a perspektywa wygranej jawiła się jako coś bardzo realnego. No i po pierwszej połowie wszystko szło po myśli Klikersów. Co prawda na gola Przemka Więska szybko odpowiedział Robert Świerzyński, to kolejne dwa ciosy zadali podopieczni Alka Prządki. Najpierw prowadzenie Klikersom przywrócił Stasiek Leszczyński, a całą akcję fajnie rozwinął Julek Torbicz, i właśnie ten gracz w swoim stylu zdobył bramkę nr 3 tuż przed upływem 20. minuty, gdy ładnym strzałem po dalszym słupku zaskoczył Marcina Chrzanowskiego. Coś nam jednak podpowiadało, że Real Varsovia tak tego nie zostawi i że w finałowej części spotkania będzie się działo. Intuicja nas nie zawiodła. W 25. minucie straty zmniejszył Mateusz Kosinski, a potem rodzinna akcja familii Świerzyńskich spowodowała, że zrobił się remis. Przewaga psychologiczna była wtedy zdecydowanie po stronie Realu. Biorąc pod uwagę, że ich defensywę świetnie trzymał Przemek Zieliński, a z przodu nie brakowało graczy, którzy mogli coś jeszcze strzelić, to zapowiadało się, że następne trafienie może paść łupem właśnie Varsovii. Tyle że czas mijał, a gole – z obydwu stron – nie padały. I wtedy nadeszła 39. minuta. Stasiek Leszczyński zagrał świetną piłkę, którą bardzo przytomnie przepuścił Sami Bouzidi. Ta doleciała do Przemka Więska, który fantastycznie wyminął golkipera oponentów i ze spokojem wbił futsalówkę do bramki! Radość Klikersów była bezcenna, ale należało to jeszcze dowieźć do samego końca. I chociaż rywale naciskali, to prowadzący nie dali sobie zrobić krzywdy i pierwsze, historyczne zwycięstwo w Nocnej Lidze stało się faktem! I znów – gdyby był remis, to nikomu krzywda by się nie stała. Pokusimy się jednak o podsumowanie, które – mamy nadzieję – nie urazi zawodników Realu. Widząc bowiem, ile frajdy przyniosła ta wygrana Klikersom, trudno było nie cieszyć się razem z nimi. Brawa należą się jednak obydwu stronom, bo to było naprawdę piękne zwieńczenie piłkarskiego 2024 roku.
Retransmisję wszystkich spotkań piątej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.