fot. © www.nocnaligahalowa.pl
Opis i retransmisja 9.kolejki 2.ligi!
Nie wszystko dało się przewidzieć, jeśli chodzi o końcowy układ tabeli 2. ligi. O ile drugie miejsce dla Everestu było raczej pewne, o tyle spadek JMP to coś absolutnie niewyobrażalnego.
Skoro przy spadku jesteśmy, to już w pierwszym meczu miała się rozstrzygnąć kwestia, kto z pary Las Vegas – Ferajna będzie musiał pogodzić się z degradacją. Biorąc pod uwagę formę w ostatnich kolejkach, to większe szanse na happy end dawaliśmy Ferajnie. Ich rywale już dawno nie zaznali smaku choćby punktu, ale dalecy byliśmy, by odbierać podopiecznym Grześka Dąbały szanse. Inna sprawa, że skład nie był optymalny, aczkolwiek po drugiej stronie również, więc wraz z pierwszym gwizdkiem przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Premierowa część inauguracyjnej odsłony była wyrównana, natomiast z biegiem czasu przewagę zaczęli zdobywać gracze Damiana Białka. Dwie szanse miał chociażby Paweł Marczak, próbował też Daniel Białek, natomiast zespół Parano zagroził poważnie bramce przeciwników tylko raz, za sprawą Roberta Sawickiego. Ostatecznie ani jednym, ani drugim nie udało się otworzyć wyniku, ale w drugiej połowie bramki wreszcie zaczęły padać. Wynik otworzył Michał Gałązka, który dostał podanie od Bartka Ostasza i mocnym strzałem po długim rogu nie dał szans Robertowi Leszczyńskiemu. To obudziło Las Vegas. W kolejnych fragmentach ta ekipa mogła wyrównać, lecz najpierw w słupek trafił Grzesiek Dąbała, a potem swoją okazję zmarnował Sebastian Choiński. Ferajna była skuteczniejsza i po golu Marcina Makowskiego zdawała się mieć wszystko pod kontrolą, lecz bardzo szybko sama odebrała sobie spokój, a gola kontaktowego dla Vegas zanotował Krzysiek Pawelec. Potem zamiast goli posypały się kartki. Pierwszą obejrzał Sebastian Choiński, potem Paweł Marczak, lecz fakt, że na parkiecie zrobiło się więcej miejsca, nikomu nie ułatwił sprawy. W 38. minucie Las Vegas miało jednak piłkę na wagę remisu. Adam Wosiek zagrał do Piotrka Kwietnia, a ten mimo wybornych okoliczności nie zdołał wpisać się na listę strzelców. Parano próbowało cisnąć, wykorzystywało lotnego bramkarza, jednak los okazał się okrutny i zamiast gola na 2:2, po jednej ze strat Alan Krupa zaliczył trafienie na pustą bramkę i stało się jasne, że Las Vegas już się z tego nie wydźwignie. Wynik 3:1 spowodował, że ekipa Grześka Dąbały spadła z 2. ligi, choć przypomnijmy, że po 3 kolejkach miała 7 punktów na koncie i snuliśmy perspektywy o medalach. Zamiast tego drużyna kompletnie się zacięła, ale najgorsze jest to, że w znakomitej większości kolejnych meczów ten zespół przegrywał zasłużenie. Największe pretensje chłopaki mogą mieć do siebie o potyczkę z Goat Life Sport, bo gdyby tam wygrali (a prowadzili już bardzo wysoko), to pewnie by się utrzymali. Wciąż stanowi dla nas szok to, co się stało, i de facto nie znajdujemy rozwiązania zagadki, dlaczego wyszło tak, a nie inaczej. Zwłaszcza że Las Vegas absolutnie nie jest za słabe na 2. ligę i według nas, jeśli będzie możliwość, by tutaj zostać, to nie powinni się wahać. 3. ligę już wygrali i będą tam tracili czas, ale jeśli nie będzie innej opcji, to wtedy będą zmuszeni zagryźć zęby. Co do Ferajny, to podobnie jak w minionych sezonach dobrze wymierzyli swoje możliwości w stosunku do potrzeb punktowych i mimo że po 6. kolejce zajmowali ostatnie miejsce, to trzeba ich pochwalić za ten zryw na finałowych metrach. Gdyby nie fakt, że dopiero w końcówce ich skład zaczął się normalizować, to być może byłaby szansa powalczyć o coś więcej. Dość powiedzieć, że nie było u nich ani jednego gracza, który miałby na koncie choćby 8 rozegranych meczów. Dlatego chyba trzeba się cieszyć z tego, co udało się dokonać, zwłaszcza że do podzielenia losu Las Vegas było naprawdę bardzo blisko.
Mecz między Burgerami Nocą a Tubą Juniors celowo był zaplanowany na ostatnią kolejkę. To miało być spotkanie o mistrzostwo, ale Tubiarze pokpili sprawę i nie dość, że już wcześniej stracili szansę na złoto, to jeszcze oddaliła się od nich perspektywa awansu. Dlatego tutaj trzeba było nie tylko wygrać z Burgerami, ale też liczyć na potknięcie Everestu z Góralami. Nie wydawało nam się jednak, że ten plan może się ziścić. Ba – bardziej wierzyliśmy w sukces Górali niż Tuby, no i nasze przypuszczenia – niestety dla ekipy Pawła Długołęckiego – sprawdziły się. Burgery w sposób dość łatwy, lekki i przyjemny rozstrzygnęły tę potyczkę na swoją korzyść, już po 10 minutach prowadząc 2:0. Kuriozalne były zwłaszcza okoliczności drugiego trafienia, gdzie nowi mistrzowie 2. ligi doszli do sytuacji 2 na bramkarza, co na tym poziomie zdarza się to dość rzadko. Zresztą – ta ekipa miała wielką łatwość kreowania sobie okazji i to 2:0 było stosunkowo niskim wymiarem kary dla Tuby. Nadzieja dla zespołu z Rembertowa pojawiła się na starcie drugiej połowy. Wówczas gola zdobył Szymon Gołębiewski, ale faworyci błyskawicznie pozbawili jakichkolwiek złudzeń rywali. W odstępie kilku następnych minut bezlitośnie punktowali Tubę, zdobywając cztery gole z rzędu, a wynik 6:1 był jednoznaczny. Wszystko, co działo się później, nie miało już wielkiego wpływu na podział punktów i ostatecznie przegranym trochę udało się skrócić dystans do Burgerów, a rezultat końcowy brzmiał 7:4. Tym samym triumfatorzy potwierdzili, że nikt bardziej niż oni nie zasłużył na mistrzostwo zaplecza elity. 8 zwycięstw, jeden remis, większość meczów wygrana w sposób bardzo zdecydowany, no i należy z niecierpliwością oczekiwać tego, jak Mateusz Grochowski i spółka poradzą sobie w 1. lidze. Jasnym jest, że wcale nie muszą tam być chłopcami do bicia, zwłaszcza że nawet Rafał Wielądek stwierdził, że jest to zespół zdecydowanie ponad 2. ligę, a ten gość coś w piłce widział, więc musi się znać. A Tuba? Pozostanie tam, gdzie najbardziej lubi. Krążyły głosy, że im awans i tak był nie w smak, natomiast jesteśmy przekonani, że tym, co zrobić z promocją, martwiliby się po jej uzyskaniu, ale okazało się to ponad ich siły. No właśnie – mimo dość wysokiego, 3. miejsca w tabeli, to nie był udany sezon dla tej drużyny. I pewnie coś przydałoby się zmienić, bo jednak inne ekipy nie stoją w miejscu, a Tuba chyba trochę przystanęła. To wciąż jest zespół o dużym potencjale, ale żeby skłoniło to nas do stwierdzenia, że będą głównym faworytem 2. ligi za rok, to tak daleko byśmy się nie posunęli.
W środę okazało się, że dość nieoczekiwanie największe emocje zostały nam zafundowane w parze JMP – Warsaw Fire. Nie liczyliśmy na to, bo Strażacy mieli już pewne 4. miejsce, z kolei w przypadku ekipy Damiana Zalewskiego tylko nieprawdopodobny zbieg okoliczności mógłby sprawić, że chłopaki musieliby się martwić o swój los. Zresztą – wiedząc, że jest taka szansa, chcieli zrobić wszystko, by sprawę wyjaśnić błyskawicznie, by potem nie być skazanym na łaskę innych. No i bardzo długo wydawało się, że wszystko mają pod kontrolą. W początkowych fragmentach spotkania mieli przewagę optyczną, natomiast oponenci byli groźni i choćby za sprawą sytuacji sam na sam Patryka Perlejewskiego, mogli wyjść na prowadzenie. Wynik zmienił się jednak dopiero w 14. minucie. Patryk Perlejewski zgubił piłkę, skorzystał na tym Adrian Wrona i było 1:0. Ale winny poprzedniego gola szybko odkupił swoją pomyłkę i po ładnym rozegraniu z Tomkiem Janusem wyrównał. JMP dość szybko wróciło do gola przewagi, ale Tomek Janus był tego dnia dobrze dysponowany i do przerwy mieliśmy remis. Podobnie to wszystko wyglądało w drugiej odsłonie. JMP miało więcej inicjatywy, co skutkowało wyjściem na ponowne prowadzenie, ale Strażacy szybko gasili pożar i wyrównywali stan posiadania. W 34. minucie gola na 4:3 dla graczy w granatowych koszulkach zanotował Adrian Wrona i ten wynik utrzymywał się aż do 40. minuty spotkania. Wówczas prowadzący zaliczyli stratę, przez co za chwilę zakotłowało się w ich polu karnym, Wojtek Gacek przytomnie zgrał piłkę do Tomka Janusa, a ten z najbliższej odległości wpakował ją do siatki. Remis nikomu tutaj wielkiej krzywdy nie robił, natomiast trudno wytłumaczyć, dlaczego gracze JMP uznali, że muszą za wszelką cenę walczyć o pełną pulę. Być może wynikało to ze złości, spowodowanej utratą prowadzenia, ale podjęli zbyt duże ryzyko, choćby spowodowane wyjściem z bramki Tomka Kalinowskiego. No i właśnie po podaniu tego zawodnika, mający trudną sytuację Damian Zalewski nie opanował futsalówki, akcja poszła w drugą stronę, Mariusz Kapsa dograł do Wojtka Gacka, a ten zdobył łatwego gola i w ciągu kilkudziesięciu sekund JMP spadło z nieba do piekła. Trudno policzyć, które to było spotkanie w tym sezonie, przegrane w podobny sposób, ale co gorsze, w obliczu wyników kolejnych meczów, JMP musiało pożegnać się z 2. ligą! Zespół, który w pewnym momencie aspirował do medali, na własne życzenie znalazł się w strefie spadkowej. Oczywiście było w tym mnóstwo pecha, bo bezpośredni rywale JMP wiedzieli, czego im potrzeba do utrzymania i swoje cele osiągnęli. JMP chciało natomiast koniecznie zwyciężyć, lecz gdyby ich mecz był jako ostatni i wiedzieli, że punkt wystarcza, to spokojnie by go zdobyli. To nie zmienia faktu, że tak pechowego sezonu w wykonaniu konkretnej drużyny nie widzieliśmy od lat. To było wykorzystanie limitu nieszczęść na kilka sezonów i już kilka tygodni temu wymyśliliśmy sobie, że opis ich ostatniego meczu zakończymy tak, że w związku z tym kolejny rok po prostu musi być ich. Może i będzie, ale jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, to tylko na poziomie 3. ligi. Nieprawdopodobne. Smutek JMP mieszał się z satysfakcją Warsaw Fire. Wiadomo, Strażacy mieli sporo szczęścia w tej potyczce, ale wyłącznie ich zasługą było, że zakończyli ten sezon tuż za podium. Ich gra i determinacja mogła się bardzo podobać i choć mieli też chwile słabości, to widać gołym okiem, że coś się tutaj zazębiło. Dlatego z niecierpliwością czekamy na ich trzeci sezon w NLH, bo – nie boimy się tego powiedzieć – to może być ich czas. W czym - widząc ich zaangażowanie - będziemy im kibicować.
Na drugim miejscu w 2. lidze finiszował Everest. Stało się tak, jeszcze zanim ekipa Yosifa Manuchariana weszła na boisko w ostatniej kolejce, a to dlatego, że swój mecz przegrała Tuba. Dlatego zespół z Ukrainy mógł podejść na luzie do konfrontacji z Góralami, czego z kolei nie mogliśmy powiedzieć o zespole Marcina Lacha. Tutaj była duża chęć zwycięstwa, które gwarantowałoby utrzymanie, lub choćby remisu, który te nadzieje przedłużał. No i trzeba przyznać, że to był jeden z najlepszych meczów Górali w tym sezonie. Mimo, że skład znów był daleki od optymalnego, to chłopaki od pierwszego gwizdka prezentowali fajny, pragmatyczny futsal i bez wielkiego wysiłku punktowali faworyta. Już w 2. minucie wynik otworzył Janek Endzelm, dobijając strzał Tomka Bylaka, a okazji na 2:0 też nie brakowało. Everest grał z kolei za wolno i zbyt przewidywalnie, by móc zagrozić przeciwnikowi i nic dziwnego, że w 18. minucie jego straty się zwiększyły, a po raz drugi na listę strzelców wpisał się Janek Endzelm. Dopiero w ostatniej akcji tej części gry Everest potwierdził, dlaczego jest tak wysoko w tabeli i po dobrej akcji gola kontaktowego strzelił kapitan, Yosif Manucharian. Ale błędnym okazało się myślenie, że ta bramka pociągnie za sobą kolejne. Nadal stroną przeważającą byli Górale, dokumentując to na początku finałowej odsłony. Po szybkiej kontrze, skutecznie wykorzystanej przez Tomka Bylaka, było 3:1, a potem ten sam zawodnik przejął złe podanie z rzutu rożnego Everestu, minął bramkarza i różnica wynosiła już trzy trafienia. Wtedy przypomniał o sobie Marcin Lach. Do tego momentu grał bardzo odpowiedzialnie, lecz w 27. minucie popełnił błąd w rozegraniu, podał piłkę pod nogi Dmytro Mykhailova, a gol zdobyty przez tego zawodnika podłączył do prądu oponentów. Everest zaczął grać dużo odważniej, z kolei po drugiej stronie boiska pojawiło się zmęczenie. Te dwa elementy dały w połączeniu gonitwę wicemistrzów 2. ligi, którzy w 35. minucie za sprawą Bogdana Merzlikina mieli już tylko bramkę straty, a to nie był koniec problemów Górali. Lada moment żółtą kartkę obejrzał Janek Endzelm i chociaż tutaj udało się jeszcze uniknąć straty bramki, to w 40. minucie Yosif Manucharian kapitalnie odnalazł Denysa Kwiatkowskiego, a ten z bliskiej odległości wyrównał wynik na 4:4! Everestowi było zresztą mało i okazję miał jeszcze Daniil Bobrov, ale ostatecznie rezultat już nie uległ zmianie. Ten punkt okazał się zbawienny dla Górali. Owszem – powinni to wygrać, bo przez ponad 30 minut byli po prostu lepsi, ale chyba nie ma sensu specjalnie tego przeżywać. Co więcej – z tego meczu płyną tylko same dobre wnioski. Bo to był kolejny przykład, że tutaj nie ma sensu liczyć na „gwiazdy”, tylko trzeba szlifować zgranie tymi, którym zależy. Problemy kadrowe scementowały tę ekipę i jesteśmy bardzo ciekawi, czy będzie tutaj ciąg dalszy. Co do Everestu, to z jednej strony trzeba im pogratulować awansu. Srebro, w debiucie, to na pewno bardzo dobry wynik. Jednak ten ostatni mecz dał nam więcej pytań niż odpowiedzi. Owszem, jest to ekipa bardzo solidna, sumiennie wykonująca założenia taktyczne, lecz w 1. lidze, z tym tempem gry, będzie jej ciężko zdobywać punkty. I to nie jest tak, że straszymy, tylko sugerujemy, że warto już teraz myśleć o tym, co czeka ich za kilka miesięcy.
Remis – taki wynik był z kolei idealny dla KS Sety i Goat Life Sport, by obydwie ekipy zachowały drugoligowy status. Granie na podział punktów czasami kończy się źle, a już na pewno, gdybyśmy zobaczyli, że jedni i drudzy robią wszystko, byle tylko nie zrobić sobie nawzajem krzywdy, nie zostawilibyśmy tak tej sprawy. Ale już podczas samego spotkania, jak i teraz, z perspektywy czasu, możemy ze spokojem napisać, że żadne umawianie się na remis nie miało miejsca. Oczywiście, że tutaj nikt przesadnie nie zamierzał forsować tempa i pewna kalkulacja z tyłu głowy była, natomiast okazji, by jedni lub drudzy wygrali to spotkanie, również nie brakowało. Dodajmy, że Seta musiała sobie radzić bez Mateusza Hopci, co na pewno odjęło jej trochę animuszu, natomiast rywale przyjechali bardzo solidnym składem i widać, że zależało im, by pozostać na zapleczu elity. Na pierwszą groźną akcję czekaliśmy do 4. minuty. Wówczas Wiktor Wiśniewski trafił z bliska w słupek, a dobitka Karola Anklewicza okazała się niecelna. Seta była konkretniejsza. W 9. minucie Oskar Nieskórski wykonał kawał dobrej roboty w akcji ofensywnej, wystawił piłkę Kubie Wrzoskowi, a ten w drugim spotkaniu z rzędu zapisał się do meczowego protokołu. Ekipa Goat Life Sport wiedziała, że tutaj nie można doprowadzić do powiększenia strat, a w samej końcówce pierwszej odsłony udało się wyrównać. Z drobną pomocą rywali, bo Grzesiek Kowerski podał piłkę do jednego ze swoich kolegów, ale tak nieszczęśliwie próbował interweniować Patryk Sadurek, że pokonał swojego bramkarza. W drugiej połowie niewiele się zmieniło, jeśli chodzi o tempo gry. Dominowało wyczekiwanie, głównie ze strony Goatów, lecz ten zespół potrafił groźnie skontrować, tak jak w 24. minucie. Wówczas Kamil Kozłowski sprytnym strzałem z lewej nogi zmieścił piłkę przy bliższym słupku i teraz to Seta musiała zareagować. I zrobiła to dobrze, gdy po akcji na linii Czarek Zaboklicki – Patryk Sadurek, ten drugim fajnym strzałem po dalszym rogu wyrównał wynik. Rezultat 2:2 długo nie zmieniał się swojej postaci, lecz w samej końcówce znowu zrobiło się ciekawie. Najpierw okazję miała Seta po kontrze wyprowadzonej przez Czarka Zaboklickiego, ale w odpowiedzi wysilić się musiał Maciek Maciejewski, broniąc strzał Grześka Kowerskiego. Na kilkadziesiąt sekund przed końcem spotkania, Seciarze podjęli jeszcze jedną, kontrolowaną próbę zdobycia 3 punktów, lecz strzał Oskara Nieskórskiego obronił Kamil Przybysz i mecz zakończył się podziałem oczek. Sprawiedliwym z przebiegu spotkania, ale nieudawanym. Tym sposobem obydwie drużyny, które wieńczyły nam zmagania 2. ligi, utrzymały się i zobaczymy je za rok w tej samej klasie rozgrywkowej. W przypadku Sety nie mieliśmy większych wątpliwości, że tak musi się stać. Oni mają możliwości na większe rzeczy, dlatego ten pierwszy sezon na zapleczu elity należy potraktować jako rozpoznawczy. Natomiast fakt, jak blisko byli pokonania Burgerów, albo też jak wysoko pokonali Everest, pokazuje, że to może być materiał na ekipę, która spokojnie powalczy o podium. Nas cieszy przede wszystkim to, że drużyna, która prezentowała się ofensywnie i ładnie dla oka, obroniła się swoim stylem, i to pokazuje, że można grać zarówno efektownie, jak i efektywnie. Co do Goatów, to im musimy zwrócić honor. Po laniach, jakie dostali w 2. i 3. kolejce, zaczęliśmy w nich wątpić, ale potem przyszedł mecz założycielski z Las Vegas, po którym wszystko się zmieniło. Na pewno jest tutaj jeszcze wiele rzeczy do poprawy i spodziewamy się, że za rok też czeka ich trudna kampania, natomiast choćby nie wiemy co się działo, zapewniamy, że w żadnym momencie nie spiszemy ich na straty. Trzymajcie nas za słowo.
Retransmisję wszystkich spotkań drugiej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.