fot. © www.nocnaligahalowa.pl
Opis i retransmisja 9.kolejki 1.ligi!
Nie było emocji w wielkim finale 1. ligi. Wesoła zdemolowała AbyDoPrzodu i po raz drugi w historii wygrała Nocną Ligę Halową!
Ostatni dzień z elitą NLH zaplanowaliśmy tak, by powoli stopniować emocje. Dlatego jako pierwsze na plac wyszły Kartonat oraz Auto-Delux. Jednym ani drugim nie groziły ani puchary, ani spadek, więc stawką tej potyczki było tylko i aż piąte miejsce, aczkolwiek Kartonat miał na pewno w pamięci, że warto podawać do Karola Sochockiego, który walczył o koronę króla strzelców. To jednak nie on był bohaterem tego spotkania, bo w pierwszej połowie pierwszoplanową postacią ekipy Wojtka Kuciaka był Damian Suchocki. Nota bene zawodnik, który doskonale znał rywali, grał z nimi w Wichrze Kobyłka i być może stąd wiedział, jak z nimi rywalizować. W 2. minucie to właśnie Damian otworzył wynik, a w 12. minucie udało mu się przechwycić piłkę, objechać jednego z rywali i następnie pokonać po raz drugi Bartka Muszyńskiego. Dla Delux to mógł być szok, bo piłkarsko wcale nie wyglądali gorzej, tymczasem w 14. minucie mogło być już 3:0, lecz Karol Sochocki strzelił obok bramki. To się zemściło, gdy chwilę później dorobek bramkowy ekipy z Kobyłki otworzył Remek Muszyński, lecz 60 sekund później były zawodnik Auto-Delux, czyli Kacper Pałka, przywrócił dwubramkowe prowadzenie Kartonatowi. Zapowiadało się więc na zwycięstwo dawnego Mabo, lecz czuć było w powietrzu, że przegrywający nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Tak naprawdę czekaliśmy na moment, w którym wreszcie wstrzelą się w bramkę, bo na tym polegał główny problem ekipy z Kobyłki. Kwintesencją wszystkich niewykorzystanych szans było pudło z kilku metrów Remka Muszyńskiego, po którym wydawało się, że Delux lepszej okazji do zdobycia gola kontaktowego mieć nie będzie. W końcu jednak los uśmiechnął się do Patryka Dybowskiego i spółki. Remek Muszyński wreszcie się przełamał, a dosłownie w następnej akcji Kamil Boguszewski doprowadził do remisu i wtedy byliśmy niemal pewni, że Kartonat czekają bardzo trudne chwile w końcówce. To się potwierdziło. Napędzeni gracze Delux szybko zadali cios na 4:3, chociaż niewiele zabrakło, by błyskawicznie odpowiedział Adam Janeczek. Dało się jednak zauważyć, że jakość gry Kartonatu spadła, a po kolejnym trafieniu Kamila Boguszewskiego nie było już złudzeń, kto zgarnie całą pulę. Auto-Delux wygrali finalnie 5:3 i to oni zameldowali się na 5. miejscu. Wynik bardzo satysfakcjonujący, biorąc pod uwagę łatkę beniaminka. Ten mecz z Kartonatem trochę też symbolizował cały ich sezon, gdzie właśnie początek mieli średni, ale potem złapali odpowiedni rytm i niewiele zabrakło, by powalczyli o medale. Widać, że ta ekipa dojrzała i sama sobie udowodniła, że potrafi wygrywać nawet z tymi najlepszymi, bo przecież oni jako jedyni pokonali uczestników wielkiego finału. Lepszej laurki traktującej o ich możliwościach chyba nie znajdziemy. A Kartonat? 6. lokata uczciwie oddaje to, co chłopaki zaprezentowali w 18. edycji. Byli za słabi na silnych, ale za mocni na słabych, aczkolwiek i tak zrobili duży progres w porównaniu do poprzedniego roku, gdzie zdobyli tylko 6 punktów, a teraz mieli ich aż 15. Fajne, że ten zespół przestał być uzależniony tylko od Karola Sochockiego i to jest według nas ich największy sukces w tej edycji. Jeśli uda się ten skład utrzymać i dobrać jeszcze jednego fajnego obrońcę, to Wojtek Kuciak powinien wypatrywać kolejnej kampanii z uzasadnionym optymizmem.
Wielkiej historii nie miał za to kolejny mecz z 9. kolejki. Al-Mar podejmował w nim Gato i był w tej parze dość zdecydowanym faworytem. Co prawda ekipa Andrija Rosinskiego udowodniła choćby z Auto-Delux, że w żadnych okolicznościach nie należy jej skreślać, to jednak wąski skład czy brak najlepszego zawodnika poprzedniego meczu, czyli Maksyma Droboteya, powodował, że raczej nie widzieliśmy perspektyw na kolejną niespodziankę. Poza tym Al-Mar, nawet jeśli sezon ma słaby, nie chciał go kończyć porażką. No i swój cel zrealizował, bo dość łatwo poradził sobie z przybyszami zza naszej wschodniej granicy. Katem Gato był przede wszystkim Patryk Czajka. To on w 8. minucie otworzył wynik, ale abstrahując od goli, siał zdecydowanie największą panikę w bloku obronnym oponentów. Dobrze prezentował się też Paweł Godlewski i to on w 9. minucie podwyższył prowadzenie faworytów. Gato stosunkowo rzadko zbliżało się do pola karnego Maćka Soboty i w takich okolicznościach trudno było marzyć o skutecznej remontadzie. Nadzieje te prysły niemal całkowicie, gdy tuż przed końcem pierwszej połowy wynik na 3:0 zmienił Patryk Czajka. Druga odsłona miała dość podobny przebieg. Tak naprawdę, to gdyby nie Siarhei Hvazdou, to tutaj różnica byłaby znacznie większa niż trzy gole, a w pewnym momencie wynosiła nawet dwa, gdy po jednym z nielicznych ataków zespołu w żółtych koszulkach gola zanotował Siarhei Zhukouski. Gato nie było jednak stać, by pójść za ciosem. Z kolei Al-Mar też nie zamierzał ryzykować i sprowadzać wszystkiego do nerwowej końcówki. W 29. minucie swojego pierwszego gola w sezonie strzelił Paweł Gołaszewski, potem ekipa z Wołomina dołożyła jeszcze dwa trafienia i dość spokojnie wygrała tę potyczkę w stosunku 6:1. W tabeli nic to nie zmieniło – chłopaki pozostali na 7. miejscu, co należy traktować w kategoriach sporego rozczarowania. Wiele rzeczy miało na to wpływ, a kulminacyjny moment to chyba czerwona kartka Patryka Czajki z AGD, bo to był mecz, który de facto ukierunkował dalszą część sezonu w wykonaniu Al-Marowców. Marcin Rychta na pewno ma swoje przemyślenia i jesteśmy spokojni, że zrobi wszystko, by Al-Mar wyglądał przynajmniej tak, jak w sezonie 2023/24. Bo wówczas wszyscy się go obawiali. A Gato? Nie udało się utrzymać statusu pierwszoligowca, natomiast tego należało się trochę spodziewać. Chłopaki miewali dobre momenty, widać, że regularnie pracowali nad poprawą swojej gry, jednak 1. liga okazała się mieć zbyt wysokie progi. Nie zapominajmy jednak, że oni sami mieli świadomość swoich niedoskonałości już przed sezonem, bo zależało im, by zacząć od niższej ligi i tak naprawdę zostali rzuceni przez nas na głęboką wodę. Wiele meczów oddali dość łatwo, ale były też takie, które mogą stanowić fundament pod dobre wyniki w 2. lidze. O ile oczywiście Gato zdecyduje się grać dalej, a ponieważ to bardzo fajna drużyna, to mamy nadzieję, że w grudniu spotkamy się ponownie.
A o godzinie 21:35 rozpoczął się – jak się później okazało – najciekawszy mecz 1. ligi w jej ostatniej odsłonie. Gold-Dent walczył z Łabędziami o ostatnie, bezpieczne miejsce w tabeli i scenariusze były dość proste. Dentystom pasowała wygrana oraz remis, z kolei podopieczni Maćka Pietrzyka musieli wygrać, bo każde inne rozstrzygnięcie pozostawiało ich na miejscu spadkowym. Dodajmy, że Gold-Dent nie mógł skorzystać z usług swojego kapitana, Przemka Tucina, co stanowiło spore osłabienie, jakkolwiek w pierwszej połowie nie było tego specjalnie widać. Zespół z Wołomina był w tym okresie po prostu lepszy, chociaż początek należał do Łabędzi. Ekipa z Sulejówka stworzyła sobie dwie okazje, ale później oddała inicjatywę, z czego Gold-Dent szybko zrobił użytek i już w 3. minucie Damian Zajdowski zdobył pierwszego gola. W 9. minucie prowadzący mieli obowiązek wygrywać różnicą dwóch trafień, lecz Damian Zajdowski i Michał Antol, którzy mieli przed sobą tylko Kamila Kajetaniaka, nie zdołali znaleźć sposobu na bardzo dobrze dysponowanego golkipera konkurentów. Tych okazji było zresztą więcej, a ich niewykorzystanie zemściło się na graczach w żółtych strojach. W 15. minucie, po rzucie wolnym, wyrównał Rafał Raczkowski i na przerwę schodziliśmy w akompaniamencie remisu. W drugiej połowie Łabędzie wyglądały już lepiej, a między 26. i 28. minutą udało im się dwukrotnie znaleźć sposób na Dentystów. Przy obu golach Adriana Raczkowskiego asystował Karol Kopeć i myśleliśmy, że przegrywający nie zdołają już się podnieść. Przemek Tucin nie ustawał jednak w mobilizowaniu swoich graczy, a ci w świetnym stylu wrócili do gry. W 32. minucie Damian Zajdowski wykorzystał błąd rywali, poszedł z piłką i ładnym strzałem z prawej nogi nie dał szans Kamilowi Kajetaniakowi. Ta bramka zdezorientowała Łabędzie, które 3 minuty później znów dały się zaskoczyć, tym razem Krystianowi Gałązce. Wynik 3:3 premiował Gold-Dent, a Łabędzie zdawały sobie z tego sprawę i postanowiły wprowadzić lotnego bramkarza. Kluczowy moment spotkania nastąpił około 180 sekund przed ostatnim gwizdkiem. Po wstrzeleniu piłki w pole karne sędziowie postanowili skorzystać z VAR-u i zobaczyć, czy nie było zagrania ręką jednego z obrońców. Po obejrzeniu jednej powtórki nie mieli wątpliwości, że Wojtek Saulewicz zagrał nieprzepisowo – podyktowali rzut karny, a jego skutecznym egzekutorem okazał się Rafał Raczkowski. Dentyści nie mieli w tym momencie już nic do stracenia, atakowali jak mogli i w polu karnym Łabędzi było bardzo nerwowo. Nic jednak nie wpadło do siatki i to były – przynajmniej na jakiś czas – ostatnie minuty, jakie zespół naszego głównego sponsora spędził na poziomie 1. ligi. Jeśli mamy być szczerzy, to ta drużyna nie zasłużyła na taki los. Nawet w tym konkretnym meczu, gdyby wykorzystała połowę tego, co miała w premierowej odsłonie, to ta potyczka mogłaby potoczyć się inaczej. Ale też, biorąc pod uwagę inne spotkania, Gold-Dent wyglądał w nich solidniej. Dlatego ta relegacja boli. Mimo wszystko znajdujemy sporo plusów, choćby w postaci młodych graczy, którzy zdobyli mnóstwo doświadczenia i ono przyda się przy próbie jak najszybszego powrotu do nocnoligowej elity. Jeśli chodzi o Łabędzie, to można powiedzieć, że ten mecz niejako definiował cały ich sezon. Bo były dobre momenty, były też takie, gdzie za łatwo doprowadzali do zagrożenia we własnej strefie, natomiast w odróżnieniu do kilku poprzednich spotkań mieli znacznie więcej szczęścia. Nie sposób też nie pochwalić Kamila Kajetaniaka, bo bronił kapitalnie. Nie da się jednak ukryć, że z sezonu na sezon widmo spadku zagląda chłopakom coraz głębiej w oczy. Tak mało punktów, jak w tej edycji, nigdy nie zdobyli w przygodzie z 1. ligą i to wręcz wymaga konkretnych działań. W przeciwnym wypadku to, co zrobili z Gold-Dentem, będzie jedynie odłożeniem przeznaczenia w czasie.
Wielkie finały lubią się rządzić swoimi prawami. Tej piłkarskiej mądrości bardzo chcieliśmy się trzymać przy okazji spotkania, które miało zdecydować o tym, kto zgarnie złoto 18. edycji NLH. Zainteresowane były trzy zespoły – Wesoła oraz AbyDoPrzodu, ale też Offside, który w przypadku remisu między najgroźniejszymi rywalami wciąż miał szansę na czwarte w historii mistrzostwo. Oczywiście podział punktów bralibyśmy tutaj w ciemno, bo to by oznaczało kapitalną potyczkę, okraszoną wielkimi emocjami, a na tym – z perspektywy postronnego obserwatora – najbardziej nam zależało. Wesoła przyjechała bardzo podobnym składem co ostatnio, tyle że w miejsce Daniela Matwiejczyka pojawił się Karol Bienias. W obozie AbyDoPrzodu nie mógł z kolei zagrać kontuzjowany Bartek Bajkowski, ale dojechał dawno nieoglądany w Zielonce Rafał Radomski. I to właśnie on w 3. minucie trafił w poprzeczkę. Po tym strzale pomyśleliśmy sobie, że oho, właśnie zaczyna się dziać. Ta nadzieja okazała się bardzo złudna, bo 5 minut później Wesoła prowadziła już 2:0. Najpierw Karol Bienias skorzystał ze zgrania Damiana Jacha i uderzył nie do obrony, a potem Janek Skotnicki zaliczył przechwyt, połknął sporo terenu, aż wreszcie pokonał golkipera oponentów. Ten wynik determinował nam losy całej potyczki. Wesoła grała to, co chciała, czyli mogła czekać na swojej połowie, aż rywal podejdzie, po czym błyskawicznie przyspieszała tempo i kreowała sobie groźne okazje. AbyDoPrzodu nie potrafiło znaleźć na to recepty i w 18. minucie, po skutecznie wyegzekwowanej kontrze przez Janka Skotnickiego, było już 3:0. Pewna nadzieja w obozie z Duczek pojawiła się po szansie Rafała Radomskiego, lecz jego strzał świetnie obronił Dawid Brewczyński. A gdy na początku drugiej połowy Karol Bienias w sytuacji sam na sam z Piotrkiem Kozą zachował zimną krew i podwyższył na 4:0, zaczęliśmy się obawiać o to spotkanie. Co prawda AbyDoPrzodu wreszcie oddało strzał zmuszający bramkarza rywali do kapitulacji, ale co z tego, skoro kolejne minuty to popis gry jednej ekipy. Wesoła bezlitośnie obnażała każdą niedoskonałość w obozie przeciwników i w 35. minucie rezultat brzmiał 10:1!! Nie chcemy się pastwić nad przegranymi, ale to była różnica przynajmniej kilku klas, a końcowy wynik 11:2 spowodował, że to WESOŁA ZOSTAŁA PO RAZ 2. W HISTORII MISTRZEM NLH! To nie był jej idealny sezon, można powiedzieć, że wiele w tej ekipie musiało się posypać, by na zgliszczach tego, co zostało, zbudować fundament pod końcowe zwycięstwo. Ktoś powie, że to żadna niespodzianka, że tak miało być, jednak wszyscy widzieliśmy, że ten zespół miał naprawdę spore problemy i brawa dla Patryka Jacha, że potrafił to wszystko spiąć, co dało fantastyczny efekt. Sposób, w jaki Wesoła wygrała ten ostatni mecz, ale też kilka poprzednich, nie jest jednak specjalnie dobrą informacją dla reszty ekip. To naprawdę może być początek ich hegemonii, bo ciężko jest znaleźć receptę na ich sposób gry. Nie udało się AGD, nie udało się Offsidowi, z kolei AbyDoPrzodu kompletnie się w tym wszystkim nie odnalazło. Ale jeśli mam być szczerzy, to trochę przeczuwaliśmy, że tak może być. Ten zespół nigdy nie był dobry w sytuacji, gdy rywale potrafią wykorzystać do rozgrywania własnego bramkarza. To się potwierdziło w sposób bardzo bolesny i ekipa Michała Wytrykusa musiała się zadowolić tylko i aż brązem. Ten wielki finał pokazał zresztą, że udział w nim wcale nie musi być błogosławieństwem. Rok temu AbyDoPrzodu stworzyło w ostatniej kolejce genialny spektakl z Propertiką, którym żyliśmy jeszcze przez kilka dobrych dni. Teraz zagrali tak źle, że ktoś mógłby się zastanowić, co oni w meczu o taką rangę w ogóle robią. Na pewno chcieli, na pewno im zależało, ale same chęci nie wystarczyły. Tym samym, wraz z końcowym gwizdkiem, na parkiecie nastąpiło wirtualne przekazanie mistrzowskiej pałeczki. Tytułu, którego wydawało się, że w pewnym momencie nikt nie chce. Ale po tym wielkim finale chyba nie ma wątpliwości, że ostatecznie trafił najlepiej, jak mógł.
Wynik poprzedniego meczu spowodował, że liczący na cud Offside stracił nadzieję na zdobycie swojego czwartego tytułu w historii. Ale wciąż miał o co grać, bo gdyby przegrał z AGD Marking, wówczas wypadłby poza podium, a na taki scenariusz nie wolno było sobie pozwolić. Zresztą Paweł Bula zadbał o to, by skład był naprawdę mocny, tak jakby ten mecz miał decydować o mistrzostwie, więc dość łatwo było wskazać faworyta. AGD również podeszło do tematu poważnie, natomiast nie da się ukryć, że forma tej ekipy z ostatnich tygodni trochę wyhamowała, aczkolwiek chłopaki zawsze grają na takiej ambicji, że nigdy nie wolno odbierać im szans. Potwierdziła to pierwsza połowa, gdzie oglądaliśmy wyrównany bój. Lepiej zaczęli go gracze Offsidu, którzy po trafieniu z rzutu wolnego Janka Szulkowskiego prowadzili, ale kilka chwil później ładnym strzałem z dalszej odległości popisał się Sebastian Socha i mieliśmy remis. W 16. minucie Marking popełnił jednak błąd w obronie, którego duet Adam Matejak – Janek Szulkowski nie mógł nie wykorzystać. Ale i w tym przypadku AGD powinno wyrównać. Dogodną okazję miał Dominik Sobieraj, lecz Piotrek Kowalczyk nie dał się pokonać i pierwsza część spotkania zakończyła się delikatnym handicapem dla Offsidu. Druga odsłona była mniej ciekawa do oglądania, zwłaszcza że początkowo więcej niż dobrych akcji było fauli. Niestety dla Markingu nerwów na wodzy nie utrzymał Bartek Balcer, który w 25. minucie dostał żółtą kartkę, co zresztą rywale wykorzystali i podwyższyli prowadzenie. A potem obejrzał kolejną, z czego oponenci również zrobili użytek. Wynik 4:1 był już niemal przypieczętowaniem całej puli dla trzykrotnych mistrzów NLH, ale ponieważ Janek Szulkowski wciąż walczył o koronę króla strzelców, to zespół z Wołomina nie zatrzymywał się w swoich akcjach ofensywnych. I ostatecznie udało się nie tylko wygrać dość wysoko, bo 6:2, ale też lider triumfatorów, golem praktycznie w ostatniej sekundzie spotkania, rzutem na taśmę zapewnił sobie statuetkę dla najlepszego strzelca. Offside skończył więc na drugiej pozycji i jak na problemy frekwencyjne, które miał w trakcie sezonu, trzeba ten wynik uznać za naprawdę niezły. Wiadomo, że dla nich liczą się tylko gwiazdki nad herbem, jednak wiele meczów grali praktycznie bez zmian lub z minimalną liczbą zmienników. To wszystko powodowało, że trudno było sobie wyobrazić ich w roli mistrza i byłoby nawet trochę dziwnie, gdyby zespół, który sam nie wiedział, ile danego wieczoru będzie miał osób do gry, zgarnął złote medale. Nie było tutaj klimatu na mistrzostwo, powiedzmy to sobie wprost. I to wszystko na pewno potęguje pytanie, co dalej z tym zespołem, bo trudno budować coś na 4-5 graczach. Zobaczymy, czy Pawłowi Buli i Jackowi Klimczakowi starczy na to wszystko cierpliwości. Dużo lepiej organizacyjnie wyglądało to w AGD, natomiast tutaj w kilku meczach dało się odczuć, że brakuje trochę jakości. Nieobecności Pawła Żmudy czy Marcina Jadczaka powodowały, że intensywność, z której Marking miał czerpać garściami, nie była taka, jak być powinna. Mimo to, czy stałoby się coś złego, gdyby bracia Banaszek i spółka zajęli miejsce na najniższym stopniu podium? Nie wydaje nam się. To tylko pokazuje, że mieliśmy do czynienia z beniaminkiem, który od razu stał się pełnoprawnym uczestnikiem elity. Z zespołem, na którego widok od razu było wiadomo, że czeka cię ciężki bój. I jeśli każdy beniaminek będzie prezentował się tak jak oni czy Auto-Delux, to wkrótce naprawdę nie będziemy się bali powiedzieć, że piłkarsko mamy najlepszą ligę halową w Polsce.
Retransmisję wszystkich spotkań pierwszej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.