fot. © Google
Opis i skróty czwartej kolejki drugiej ligi!
Zastanawiamy się, jakie są Wasze wnioski gdy widzicie w tym momencie tabelę zaplecza elity. Czyżby faktycznie przepaść między pierwszą a drugą ligą była tak duża?
Środowe granie rozpoczęliśmy od deweloperskich derbów. Ponieważ jeszcze przed Świętami Ryńscy w dobrym stylu pokonali Adrenalinę, to wydawało się, że to oni będą faworytem konfrontacji z JSJ. Ale ci drudzy w tym sezonie prezentują się bardzo przyzwoicie, potrafili postraszyć WLSP, więc byłoby nielogicznym pozbawianie ich szans w tej potyczce. Mecz lepiej zaczął się dla Ryńskich, którzy objęli prowadzenie po ładnej akcji duetu Michał Wiraszka – Kuba Hebda. Problem polegał na tym, że w dalszej części pierwszej połowy gracze w zielonych koszulkach nie byli w stanie utrzymać początkowego poziomu a z każdą minutą rozkręcali się ich rywale. W 7 minucie wyrównał Sebastian Zakrzewski i ten gol dodał wyraźnego animuszu jego ekipie. W 15 i 17 minucie Sebastian Puławski znowu musiał uznać się za pokonanego, lecz nadzieję w serca Ryńskich wlało trafienie tuż przed przerwą Grzegorza Pańskiego. Jak się jednak okazało – ta słabsza połowa w wykonaniu przegrywających nie była przypadkowa i w drugiej nie udało się chłopakom wrzucić wyższego biegu. Z kolei JSJ prezentowali się bardzo konsekwentnie i już w 22 minucie, po sprytnie rozegranym rzucie wolnym, powrócili do dwubramkowego prowadzenia. Także stwarzanie kolejnych dogodnych okazji to im przychodziło znacznie łatwiej, co w konsekwencji dawało kolejne bramki. Gdy w 36 minucie Mateusz Ordyniak inkasował szóste trafienie dla JSJ, było już jasne, kto zabierze punkty w drogę powrotną. W końcówce triumfatorzy powiększyli jeszcze prowadzenie i jak najbardziej zasłużenie wygrali deweloperskie derby. Nie wiemy czy to ta przerwa wybiła z rytmu Ryńskich, ale brakowało nam w ich wykonaniu agresji i determinacji. To nie była ta drużyna, która przeciwko Adrenalinie gryzła parkiet i tego wieczora – niczego nie ujmując JSJ – nie trzeba było wiele zrobić, by zgarnąć całą pulę. Co do wygranych, to im należą się słowa pochwały, bo jeszcze rok temu, podobne mecze potrafili przegrywać. Widać, że zespół nabrał doświadczenia, potrafi odpowiednio reagować na boiskowe wydarzenia i efekty są. I o ile w tamtym sezonie Sebastian Zakrzewski i spółka do końca walczyli o utrzymanie, to teraz podobny scenariusz nie ma racji bytu. Tutaj można się pokusić nawet o podium.
A jeśli mocarstwowe plany na ten sezon miała Lambada, to po spotkaniu z WLSP musi je zweryfikować. Zapowiadaliśmy ten mecz jako konfrontację pierwszej z trzecią ekipą rozgrywek, ale na placu wyglądało to tak, jakby lider podejmował outsidera. Lambada już w 28 sekundzie straciła pierwszego gola i jeśli chciała schować się tutaj za podwójną gardą i liczyć na kontrę, to jej plan legł w gruzach błyskawicznie. W pierwszej połowie faworyci punktowali ten zespół regularnie, a najgorsze było to, że gole przeciwko ekipie Pawła Roguskiego znowu padały po stałych fragmentach gry. Przy 0:2 Tomek Włodarz ustawia mur, ale nagle zawodnicy w nim się rozstępują i Sebastian Kozłowski może jedynie za ten prezent podziękować. A jeszcze gorszy był początek drugiej połowy, gdzie WLSP zdobyło trzy bramki z rzędu w ciągu jednej minuty. Obóz Pawła Buli bawił się z rywalem, który pod nieobecność Kamila Śliwowskiego nie miał atutów w ataku, bo wszystkie indywidualne szarże Janka Skotnickiego były rozbijane w pył. Niektórzy gracze tej drużyny mieli mu już nawet za złe, że nie podaje, tylko wciąż szuka szalonych rozwiązań, polegających na próbie minięcia wszystkich przeciwników. To nie mogło się udać. WLSP imponowało natomiast spokojem w rozegraniu i w końcówce niewiele brakowało, by lider tabeli osiągnął dwucyfrówkę. W końcowym rozrachunku skończyło się na wyniku 9:2, który nie pozostawił żadnych złudzeń kto jest lepszy. Triumfatorzy nie musieli włożyć w ten mecz maksimum wysiłku i może dobrze się stało, bo tutaj rezultat mógł przyjąć dramatyczne rozmiary. Na pewno warto odnotować powrót na parkiety NLH Kamila Tlagi. Nie wiemy, czy Paweł Bula chciał nim po części zrekompensować nieobecność np. Szymona Klepackiego i Damiana Gałązki, ale domyślamy się, że widział w Lambadzie rywala, na którego trzeba zebrać mocny skład. Okazało się to bardzo naiwne...
Dość niespodziewanie, zarówno dla nas, jak i dla siebie, Łabędzie po trzech kolejkach znajdowały się w strefie spadkowej. Doprowadziła do tego „klasyka” - chłopaki grali jak zawsze dobrze i jak zawsze nie znajdowało to odzwierciedlenia w zdobyczach punktowych. Dlatego przeciwko Malinie nie mieli wyjścia – tutaj należało wygrać bez względu na styl, bo jeśli ulegliby ekipie, która nie miała żadnego „oczka” w dorobku, to należałoby się nastawić na ciężką walkę o utrzymanie. Ale rywal też miał swoje ambicje. Piotrek Radomski zebrał całkiem przyzwoity skład, który miał nadzieję, że zapewni zespołowi podjecie rękawicy z wyżej notowanym przeciwnikiem, a może nawet pokuszenie się o premierowe punkty. Spotkanie z gatunku „jeśli nie z nimi, to z kim” lepiej rozpoczęli gracze Łabędzi. Co prawda zanim wyszli na prowadzenie, musieli zmarnować kilka okazji, ale w 8 minucie Marcin Czesuch strzelił nie do obrony i mieliśmy wynik 1:0. W 10 minucie na 2:0 podwyższył Adrian Raczkowski, jednak dobrze znamy Łabędzie i wiemy, że oni nie potrafią gładko przejść przez całe spotkanie. Potwierdzenie mieliśmy w 12 minucie, gdy gola na 1:2 zainkasował Tomek Mikusek, a później w słupek trafił jeszcze Damian Jarzębski. Ostatnie słowo w pierwszej połowie należało jednak do Łabędzi, którzy niemal równo z syreną zdobyli bramkę na 3:1. A gdy na początku drugiej podwyższyli na 4:1, byliśmy skłonni postawić duże pieniądze, że to koniec emocji w tym spotkaniu. Nic bardziej błędnego! Malina w 27 wykorzystuje błąd Krzyśka Skrzata i zdobywa łatwego gola, a lada moment golkipera Łabędzi pokonuje... bramkarz Maliny, który zapuścił się pod pole karne przeciwnika i płaskim strzałem oszukał swojego vis-a-vis. Po minach zawodników Maćka Pietrzyka widzieliśmy, że jeśli szybko czegoś nie strzelą, to spotkanie może im się wymsknąć spod kontroli na dobre. Nerwy chwilowo ukoiła bramka Maćka Pietrzyka, ale Malina nie odpuszczała i po golu swojego kapitana różnica nadal wynosiła tylko jedno trafienie. A w 34 minucie powinien być remis! Mateusz Gacioch miał przed sobą praktycznie tylko bramkarza i gdyby strzelił wtedy w bramkę a nie w słupek, to kto wie jakby to wyglądało dalej. Okazało się to ostatnią dobrą okazją beniaminka drugiej ligi w tym spotkaniu, bo Łabędzie wykorzystały jedną z kontr, a następnie dobiły swojego przeciwnika wygrywając ostatecznie 7:4. To był sukces zrodzony w bólach, bo choćby Maciek Pietrzyk mógł tutaj sam zdobyć 5-6 bramek, czyli więcej niż wszyscy rywale razem wzięci. Ale Łabędzie chyba inaczej po prostu nie potrafią...
Równie ważny mecz drużyny z dołu tabeli odbył się między Magnattem a Ormedem. W ostatnim spotkaniu w tamtym roku dawny Stankan miał do dyspozycji praktycznie dwa składy, a teraz na starcie z miejscowymi zjawił się z zaledwie dwoma rezerwowymi, bez swojego kapitana Mariusza Wdowińskiego czy Marcina Błędowskiego. To nie nastrajało optymistycznie, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, jakie problemy w defensywie miał ostatnio Magnatt. Tutaj zaczęło się jednak wszystko po myśli drużyny z Wołomina, która po naprawdę ładnej akcji zdobyła gola autorstwa Maćka Sadochy. Była nawet szansa, by dość szybko podwoić prowadzenie, ale strzał autora pierwszej bramki obronił Bartek Muszyński. A 60 sekund później był już remis – Miłosz Pacha zagrał do Sebastiana Papiernika, a ten nie dał szans Arturowi Jaguszewskiemu. Golkiper Magnatta nie popisał się za to w 23 minucie. Łukasz Łuniewski dostrzegł, że strażnik świątyni rywali wyszedł przed swoją bramkę i postanowił go przelobować. Popularny „Siwy” odczytał jego zamiary, zrobił kilka kroków w tył i wydawało się, że łatwo złapie piłkę, ale ta prześlizgnęła mu się przez dłonie i wpadła do siatki! Ten gol podłamał zawodników w biało-czarnych koszulkach i lada moment stracili też gola nr 3. Wiarę, że nie wszystko jeszcze stracone przywrócił chwilowo Maciek Sadocha, który znów znalazł sposób na Bartka Muszyńskiego, ale na nic się to zdało. W 30 minucie strzał Piotrka Dudzińskiego i w poprzednim sezonie Artur Jaguszewski łapie takie piłki w „zęby”, a teraz znów futbolówka przemyka mu po dłoniach i znajduje metę w bramce. Magnatt próbuje jeszcze złapać kontakt i dosłownie w następnej akcji Kamil Wróbel strzelił w słupek i to był na dobrą sprawę ostatni moment, w którym temu spotkaniu towarzyszyły emocje. Później Ormed zdobył jeszcze trzy bramki, wygrał aż 7:2 i z zespołu, który po dwóch kolejkach praktycznie zamykał ligową stawkę, właśnie zameldował się w jej środku. Na dole został z kolei Magnatt i jak dalej będzie się prezentował tak niefrasobliwie, to niewykluczone, że z tymi rejonami będzie się musiał polubić na dłużej.
Starciem o zupełnie inną stawką był natomiast ten ostatni. Fil-Pol grał z Adrenaliną, więc spotkały się zespoły, które bez dwóch zdań powinny skończyć w czołówce ligowych zmagań. W lepszej sytuacji była tutaj dawna Andromeda – ona miała na swoim koncie komplet zwycięstw, podczas gdy Adrenalinie przytrafiła się wpadka z Ryńskimi. Co gorsze – ekipie Roberta Śwista mocno posypał się skład. Brakowało czołowego strzelca Sergieja Dzhersha czy Pawła Żukowicza, a w trakcie meczu z kontuzją zszedł Grzesiek Cybulski. To spowodowało, że znów początek spotkania nie był w wykonaniu Adrenaliny taki, jakiego się spodziewaliśmy. Ba! Nie minęła jeszcze minuta, a na listę strzelców, tyle że po stronie Fil-Polu wpisał się Karol Sochocki, któremu piłkę świetnie zgrał Arek Stępień. Autor pierwszej bramki powinien lada moment zdobyć kolejną, bo był zupełnie sam, ale tym razem dość mocno spudłował. To nie oznaczało końca kłopotów drużyny z Ząbek – w 7 minucie Adam Remiarz wybił piłkę z linii bramkowej, z kolei 11 w słupek trafił Mateusz Wróbel. Adrenalina nie potrafiła odsunąć zagrożenia od własnej świątyni, a sytuacji nie polepszyła żółta kartka dla Stefana Neculi, po której plac musiał opuścić jeden z zawodników z pola. Fil-Pol nie wykorzystał gry w przewadze, lecz w 15 minucie i tak osiągnął to co chciał – na 2:0 podwyższył Arek Stępień. Dopiero wtedy przebudzili się rywale. W 17 minucie najlepiej w zamieszaniu podbramkowym odnalazł się Łukasz Biernacki, który zmniejszył straty. Tuż przed przerwą sędzia ukarał z kolei 120 sekundowym odpoczynkiem Mateusz Wróbla, co stworzyło przegrywającym niemal idealne warunki do remisu. Ale ci nie potrafili z nich skorzystać, a gdy liczba zawodników była równa, po raz drugi do meczowego protokołu wpisał się Arek Stępień. Adrenalina nie dawała za wygraną – w 29 minucie dobrze rozegrany rzut rożny i piłkę z bliska do bramki pakuje Robert Świst. W teorii wszystko może się jeszcze wydarzyć, lecz przybyszów z Ząbek dobija gol z 34 minuty. Wtedy Marcin Dudek wykonuje dalekie podanie z własnej bramki, a korzysta z niego Arek Stępień i jest 4:2. W kolejnej akcji przypomina o sobie Karol Sochocki i wynik z perspektywy przegrywających robi się nie do pozazdroszczenia. Niewiele w tej kwestii zmienia trafienie Adama Remiarza, bo Fil-Pol stempluje swój sukces tuż przed końcem a na listę strzelców znów trafia nazwisko Karola Sochockiego. Mecz kończy się wynikiem 6:3 i nie ma tu mowy o przypadku. Szkoda jedynie, że Adrenalinie nie dane było się zaprezentować w wyjściowym garniturze, bo wtedy to widowisko mogłoby trzymać w napięciu do samego końca. Beniaminek drugiej ligi zagrał na tyle, na ile go było stać, lecz nie potrafił powstrzymać duetu Sochocki-Stępień, który zadbał o wszystkie gole dla triumfatorów. Ale nie on pierwszy i na pewno nie ostatni.
Video ze środowych zmagań znajdziecie poniżej. Na jego podstawie uzupełniliśmy asysty w protokołach meczowych. Jeśli widzicie jednak jakikolwiek błąd – dajcie znać. Wywiady przeprowadziliśmy po trzecim spotkaniu, a przepytywani byli Damian Tucin (Malina) oraz Maciek Pietrzyk (Łabędzie na Detoxie).
Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Tuż obok jest również opcja "obejrzyj w witrynie youtube.com" - uruchomcie ją, jeśli podczas oglądania na stronie przycina Wam się obraz. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YT - z góry dziękujemy!