fot. © Google

Opis i skróty dziewiątej kolejki drugiej ligi!

6 marca 2018, 17:09  |  Kategoria: Video  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

WLSP przeszło przez drugą ligę jak tornado. A swoją dominację potwierdziło w ostatniej kolejce, wygrywając do zera z drugim w tabeli Fil-Polem.

Ale nie wszyscy grali w środę o tak wysoką stawkę. Meczem o przysłowiową pietruszkę był choćby ten pierwszy, w którym swoje umiejętności zmierzyli gracze Ormedu i Maliny. Ci pierwsi walczyli o to, by pozostać na miejscu numer 5, natomiast drudzy byli już pewni spadku i jedyne na czym im zależało, to godne pożegnanie z zapleczem elity. I naprawdę niewiele brakowało, by zespół z Wołomina na sam koniec zmagań odniósł zwycięstwo, bo Ormed grał tego wieczora wyjątkowo niefrasobliwie i w niektórych momentach mieliśmy wrażenie, jakby robił wszystko, by tego meczu nie wygrać. Zwłaszcza Piotrek Dudziński, który dużą część tego spotkania przestał na bramce, sprawił rywalom mnóstwo prezentów, z których ci od czasu do czasu korzystali. I to właśnie po jego stratach Malina powinna do przerwy prowadzić, bo chociaż od 14 minuty przegrywała, to w samej końcówce najpierw wyrównała, a później zabrała piłkę kapitanowi miejscowych i miała przed sobą tylko jednego obrońcę. Kuba Karaszewski nie wykorzystał jednak tych okoliczności, ale co się odwlekło to nie uciekło. Na początku drugiej połowy kolejny błąd Piotrka Dudzińskiego i Mateusz Klewicki pakuje piłkę do siatki, dając prowadzenie graczom w zielonych koszulkach. Ormed dopiero wtedy bierze się na poważnie do pracy i potrzebuje zaledwie 120 sekund, by ze stanu 1:2 wyjść na 4:2. Problem w tym, że lada moment znowu przytrafia mu się gorszy okres, który dwukrotnie wykorzystuje Mateusz Klewicki. Remis 4:4 na pięć minut przed końcem zwiastował emocjonującą końcówkę, jednak faworyci woleli nie ryzykować i dzięki temu, że znowu wrzucili wyższy bieg, zdobyli trzy bramki pod rząd i przesądzili losy swojego triumfu. Tak naprawdę wystarczyło, by Ormed trochę bardziej zaangażował się w grę i efekty same przechodziły, lecz trudno było zmusić się do maksymalnej koncentracji, gdy wiadomo że to spotkanie o niczym nie decydowało. Miejscowi chcieli bić się o medale, a nie o środek tabeli, lecz nie po raz pierwszy marzenia o pudle muszą odłożyć na kolejny sezon. Malina spada natomiast do trzeciej ligi, czyli tam, skąd niedawno przyszła. Problemy kadrowe nie pozwoliły się jej rozwinąć i w tym momencie trudno powiedzieć, jaka będzie przyszłość tej drużyny. Jedno jest pewne – gdyby miało to wyglądać tak jak w tej edycji, to szkoda zdrowia i nerwów.

Dużo ciekawiej zapowiadała się rywalizacja JSJ z Łabędziami. Deweloperzy mieli jeszcze iluzoryczną szansę, by zakończyć zmagania na trzecim miejscu, ale do tego potrzebowali nie tylko swojego zwycięstwa, ale też porażki Lambady z Ryńskimi. Gdyby popatrzeć na sprawę pragmatycznie, to motywacja JSJ nie powinna być zbyt duża, bo wszyscy byliśmy niemal pewni, iż Lambada wygra swoje spotkanie. Ale podopieczni Sebastiana Zakrzewskiego ani myśleli odpuszczać i jeśli było nawet minimalne prawdopodobieństwo, iż to na ich szyjach zawisną brązowe medale, chcieli zrobić wszystko co w ich mocy, by tak się stało. Łabędzie zamierzały ten plan zrujnować. Ekipa Maćka Pietrzyka grała już tylko dla siebie, jednak znamy chłopaków doskonale i oni bez względu na okoliczności zawsze walczą o zwycięstwo. Wcześniej minimalnie przegrali z WLSP, potrafili zremisować z Fil-Polem oraz wygrać z Lambadą i teraz do swojego CV zamierzali dopisać sukces nad JSJ. Powiedzmy sobie jednak uczciwie – środowy mecz nie wyszedł graczom z Sulejówka. To nie była ta ekipa co w poprzednich spotkaniach, która grała szybko, z polotem, bez zbędnego kombinowania. Do tego znowu słabo wyglądała ich defensywa. Być może wzięło się to z nieobecności w bramce Mateusza Perzanowskiego, który swoimi interwencjami potrafiłby uratować zespół od niektórych bramek, bo niczego nie ujmując Krzyśkowi Skrzatowi – przynajmniej przy dwóch golach dla rywali mógł się on zachować lepiej. Problemem Łabędzi było też, że ciągle byli pod presją odrabiania strat. Do przerwy przegrywali 1:3, później zrobiło się nawet 1:4, ale ponieważ Adrian Raczkowski zmniejszył straty do dwóch goli, to nadal wszystko było możliwe. W 33 minucie omal nie doszło do trafienia kontaktowego, bo doskonałą okazję zmarnował wpierw Maciek Pietrzyk i od razu poszła akcja w drugą stronę, którą na bramkę na JSJ zamienił Kuba Birek. Bufor trzech goli wydawał się bezpieczny z perspektywy Deweloperów. Tyle że sytuacja skomplikowała się po bramce dla Łabędzi Adama Jurkowskiego, a w samej końcówce sytuację „bark w bark” z Michałem Dudkiem wygrał Daniel Tomaszewski i strzałem do pustej bramki zafundował nam emocje do ostatnich sekund. Podkręciła je dodatkowo żółta kartka dla Łukasza Redy i Łabędzie miały jeszcze cień nadziei, że uda się doprowadzić przynajmniej do remisu. Zabrakło im jednak zimnej krwi i finałowa akcja podsumowała cały, nieudany mecz w wykonaniu graczy w białych koszulkach. Nie ma jednak co z tej porażki wyciągać za daleko idących wniosków. Gracze Łabędzi nie wyglądali na przybitych, bo nawet trzy punkty ich pozycji w tabeli by nie zmieniły. Poprawiłyby jedynie samopoczucie po tym średnim sezonie i oby następny był lepszy, a wszyscy wiemy, że ten zespół stać na wielkie rzeczy. Z kolei Deweloperzy jeszcze wtedy nie wiedzieli, iż ten triumf da im najniższy stopień podium. Chłopaki zostali nagrodzeni za walkę do końca i można powiedzieć, że wycisnęli z tej edycji tyle, ile się dało. Czyżby miało to oznaczać, że w dwunastym sezonie powalczą o pierwszą ligę?

Do elity NLH, jeszcze przed ostatnią kolejką powróciły za to WLSP i Fil-Pol. Żadne to zaskoczenie, chociaż łatwo powiedzieć, bo przecież tym ekipom nikt za darmo niczego nie dał i one też miały trudne przeprawy z niektórymi przeciwnikami, lecz w końcowym rozrachunku jak najbardziej zasłużenie miały między sobą rozstrzygnąć losy mistrzostwa drugiej ligi. Ani jednym ani drugim nie udało się jednak przystąpić do tego spotkania w najmocniejszym składzie. Wojtek Kuciak nie mógł skorzystać z Arka Stępnia, co było ogromnym osłabieniem dawnej Andromedy, z kolei Paweł Bula wyjściową piątkę ustalał nie biorąc pod uwagę Radka Dobrzenieckiego, Damiana Gałązki, Adriana Pląski czy Jacka Klimczaka. WLSP udowodniło jednak w tym spotkaniu, że nie do końca liczy się u nich kto gra. Tak naprawdę z tych nieobecnych zawodników można by stworzyć zespół, który też biłby się o awans do pierwszej ligi, ale ci którzy zjawili się na parkiecie, swoje zadanie także wykonali w 100%. Pierwsza połowa była tutaj typowo rozpoznawcza. Mało ataków, mało ryzyka i gdyby nie strzał w słupek Dawida Gajewskiego, to nie byłoby za bardzo o czym pisać. Na szczęście druga odsłona była znacznie lepsza. Zaczęła się ona od dwóch szans Fil-Polu – pierwszej nie wykorzystał Krzysiek Włodyga, a drugiej Karol Sochocki. To się zemściło w 28 minucie – Szymon Klepacki fantastycznie wypatrzył Dawida Gajewskiego, a ten sprzątnął piłkę sprzed nosa bramkarzowi i strzałem do pustej bramki dał prowadzenie liderowi rozgrywek. Ten gol zdeterminował wszystko co oglądaliśmy w kolejnej fazie spotkania. Ponieważ WLSP pasował nawet remis, to nie musiał forsować tempa, z kolei dawna Andromeda, jeśli zamierzała cokolwiek tutaj zdziałać, musiała znacznie podkręcić tempo, bo w tym momencie potrzebowała do złotych medali dwóch bramek. Jej nadzieja szybko jednak umarła. W 32 minucie ładnym strzałem pokonał Marcina Dudka Sebastian Kozłowski i praktycznie nie było szans, by zespół który przez ponad pół godziny nie zdobył ani jednej bramki, był w stanie pokonać Grześka Reterskiego trzykrotnie. Ale że nadzieja wciąż się tliła pokazała zmiana na pozycji bramkarza – Marcina Dudka zastąpił Adam Janeczek i chociaż zamysł był słuszny, to lotny bramkarz Fil-Polu miał współudział przy dwóch kolejnych bramkach dla WLSP i wynik końcowy brzmiał aż 0:4. Cóż – tego wieczora obóz Wojtka Kuciaka był po prostu o klasę słabszy. Nie miał pomysłu jak dobrać się do skóry faworyta i nawet brak Arka Stępnia nie usprawiedliwia go z zerowej zdobyczy bramkowej. Ale łatwo się mówi – po prostu konkurent grał bardzo dobrze w obronie, miał receptę niemal na każdy atak zawodników w żółto-czarnych koszulkach i rezultat końcowy to tylko konsekwencja tego, co widzieliśmy na placu. Dwukrotny mistrz rozgrywek w cuglach wygrał więc zmagania drugiej ligi i za rok to samo będzie chciał uczynić w pierwszej. A Fil-Pol? Sami jesteśmy ciekawi, z jaką wizą wjeżdża do elity. Znowu tymczasową? A może to już pobyt na stałe?

Poznaliśmy mistrza i wicemistrza zaplecza Ekstraklasy, więc przyszła pora na wyłonienie drużyny, która co prawda awansu nie uzyskała, ale skończyła na trzecim miejscu. Wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadały, że będzie to Lambada, która wygrywając z Ryńskimi, zapewniała sobie brązowe medale jedenastej edycji. Pawłowi Roguskiemu bardzo na tym zależało. To dlatego chciał, by mecz został rozegrany później, żeby mógł zebrać najsilniejszy skład, z Jankiem Skotnickim i Kamilem Śliwowskim na czele. Deweloperzy nie musieli się takimi rzeczami przejmować. Oni swoje w tym sezonie już osiągnęli, dlatego grali tutaj na luzie, bez zbędnego obciążenia psychicznego. I w pierwszej połowie było to widać – już po 12 minutach Sebastian Puławski cztery razy musiał wyjmować piłkę z siatki i zapowiadało się na pogrom. Tym bardziej, że niektórzy zawodnicy Lambady wciąż liczyli się w klasyfikacjach indywidualnych i widząc, jak łatwo przychodzi im zdobywanie goli, coraz bardziej niż na grze, skupiali się na matematyce. Gdy na przerwę obydwie ekipy schodziły z rezultatem 5:1, tak naprawdę nie mieliśmy prawa spodziewać się tutaj odwrócenia losów spotkania. Co więcej – piszący te słowa miał nawet chęć zaapelowania do przegrywających, by przypadkiem nie ułatwiali rywalom sprawy, tylko grali do końca, bo jak tak dalej pójdzie, to mogło to wypaczyć chociażby tabelę najlepszych strzelców rozgrywek. Ostatecznie temat odpuściliśmy. Uznaliśmy, że „co ma być będzie, to będzie”, a gdy w 21 minucie Kuba Hebda zdobył bramkę na 2:5, stwierdziliśmy, iż może nie dojdzie do pogromu. Za chwilę zrobiło się 3:5, później 4:5, w 27 minucie był już remis, a w 28 Deweloperzy prowadzili 6:5! To było coś nieprawdopodobnego. Lambada jakby nie wyszła na drugą część spotkania i kompletnie nie potrafiła zareagować na boiskowe wydarzenia. A było coraz gorzej! Ryńscy złapali taki trans, w którym zatrzymali się dopiero wtedy, gdy prowadzili 9:5! Kapitan przegrywających kiwał z niedowierzaniem głową i nie ma mu się co dziwić. W jednym meczu do kosza został wyrzucony wysiłek z całego sezonu, a wszystko przez zlekceważenie rywala i myślenie o swoich statystykach, a nie drużynowych. Co prawda Kamilowi Śliwowskiemu udało się w 39 minucie zaliczyć kolejną asystę, która w konsekwencji dała mu tytuł najlepszego podającego (wspólnie z Krzyśkiem Włodygą), ale czy o to chodziło? Nawet w tej chwili ciężko nam zrozumieć jak w kilka minut może dojść do tak nagłej zapaści, a musimy też wziąć pod uwagę, że Deweloperzy w drugiej połowie mogli zdobyć jeszcze więcej goli! Ryńskim za to, że nie wywiesili białej flagi i utarli nosa konkurentom należą się naprawdę ogromne brawa. A od JSJ chyba nawet coś więcej ;)

Nieco w cieniu walki o medale, mecz między Adrenaliną a Magnattem miał rozstrzygnąć, kto poza Maliną opuści szeregi drugiej ligi. Tym pierwszym, którzy podobnie jak Malina także byli beniaminkiem, wystarczał remis, z kolei ekipa Mariusza Wdowińskiego musiała wygrać. I chyba już od kilku kolejek jedni i drudzy wiedzieli, że to właśnie to spotkanie o wszystkim zadecyduje, bo gdy tak porównujemy ich grę oraz składy z wcześniejszych potyczek i skonfrontujemy to z tym, co zobaczyliśmy w środę, to była to przepaść. Zespół z Ząbek ostatnimi czasy miewał problemy by uzbierać meczową piątkę, a teraz dysponował niemal wszystkim co ma najlepsze. Podobnie Magnatt – wiele meczów oddał praktycznie za darmo, lecz na ten ostatni zebrał się w najmocniejszym zestawieniu. Co prawda graczy w czarno-białych koszulkach było tylko siedmiu, ale coś nam się wydaje, iż był to zamierzony manewr. Dawny Stankan wybrał tych, którzy gwarantowali najwyższy poziom, a wszystkim dyrygował z boku Mariusz Rutkowski. To spotkanie, chociaż brali w nim udział przedostatnia i trzecia od końca drużyna w tabeli, było naprawdę świetnym widowiskiem. Walka, pasja, zaangażowanie – niczego w nim nie brakowało. Gdy jedni atakowali, drudzy natychmiast odpowiadali, ale początkowo nikt nie potrafił przełamać strzeleckiego impasu. W 15 minucie udało się to wreszcie Magnattowi, który dzięki bramce Kamila Wróbla postawił Adrenalinę pod ścianą. Co prawda za chwilę o mało nie doszło do wyrównania, lecz końcówka pierwszej połowy to już zdecydowana przewaga graczy z Wołomina, którzy najpierw podwyższyli na 2:0, później na 3:0, a do tego mieli trochę szczęścia, tak jak tuż przed finałową syreną, gdy Marcin Błędowski wybił piłkę z linii bramkowej. Przegrywający w tym momencie byli już jedną nogą w trzeciej lidze, ale drugą odsłonę szybko rozpoczęli od gola Roberta Śwista. I mieli oczywiście w swoich założeniach, by błyskawicznie pójść za ciosem. Magnatt dobrze się jednak bronił, a do tego wypracowywał bardzo groźne kontry. Adrenalina zdawała sobie sprawę, iż musi podjąć ryzyko i atakowała niemal całym zespołem, co powodowało, że gdy traciła piłkę, to wystarczyło jedno podanie np. od bramkarza i któryś z napastników Magnatta był sam na sam ze Stefanem Neculą. Ten bronił świetnie i trzymał zespół w grze, ale utrzymanie wyniku 1:3 nic beniaminkowi nie dawało. Mimo usilnych prób zdobycia bramki kontaktowej, w 39 minucie marzenia o zachowaniu drugoligowego statusu skończyły się. Maciek Sadocha wreszcie znalazł sposób na golkipera przeciwników, czym zapewnił ferajnie Mariusza Wdowińskiego zwycięstwo w najważniejszym spotkaniu sezonu. Później było jeszcze trafienie na 5:1 i w naprawdę dobrym stylu Magnatt przeskoczył w tabeli przybyszów z Ząbek i za rok nadal będzie tylko o jeden krok od elity. Co prawda dochodzą do nas słuchy, iż udział triumfatorów tego spotkania stoi w kolejnej edycji pod znakiem zapytania, lecz ten mecz pokazał, że jeśli Magnatt gra na 100%, to jest piekielnie dobrą drużyną. Adrenalina naprawdę nie zagrała źle i imała się różnych sposobów, by dobrać się do skóry przeciwnikom, ale ci i tak zrobili swoje. Na szczęście do dwunastego sezonu jeszcze sporo czasu i mamy nadzieję, że chłopaki tym meczem dali samym sobie do myślenia. Jeśli chodzi o Adrenalinę, to nie tak to miało wyglądać. Stawialiśmy ich przecież w gronie faworytów do awansu, a oni – mimo że przez cały sezon byli ponad kreską – w ostatniej kolejce dali się wrzucić do powrotnego pociągu do trzeciej ligi. To musi boleć, zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie z jaką determinacją Robert Świst i spółka walczyli, by znaleźć się na zapleczu elity. Trzeba dokładnie przeanalizować przyczyny takiego stanu rzeczy, a że rozsądnych osób w tej drużynie nie brakuje, o przyszłość Adrenaliny jesteśmy spokojni.

Video ze środowych zmagań znajdziecie poniżej. Na jego podstawie uzupełniliśmy asysty w protokołach meczowych. Jeśli widzicie jednak jakikolwiek błąd – dajcie znać. Wywiady przeprowadziliśmy po trzecim spotkaniu, a przepytywani byli: Adam Janeczek (Fil-Pol) oraz Paweł Bula (WLSP).

Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Tuż obok jest również opcja "obejrzyj w witrynie youtube.com" - uruchomcie ją, jeśli podczas oglądania na stronie przycina Wam się obraz. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YT - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: