fot. © Google
Opis i magazyn 4.kolejki trzeciej ligi!
Niczego nie szło przewidzieć w spotkaniach 4.kolejki 3.ligi. Tam gdzie spodziewaliśmy się wyrównanych meczów – otrzymaliśmy pogromy, a tam gdzie miało być lekko, łatwo i do jednej bramki o mało nie dostaliśmy sensacji.
I zaczniemy od razu od pytania – czego można się spodziewać, gdy po dwóch stronach barykady staje druga i trzecia ekipa w tabeli? Wydaje się, że nie ma innej możliwości, niż scenariusz w którym kwestia punktów rozstrzyga się dopiero w samej końcówce, tymczasem w konfrontacji NetServisu z Bad Boys, zwycięzcę poznaliśmy praktycznie po 6 minutach! Tyle bowiem potrzebowali Źli Chłopcy, aby wybić swoim rywalom jakiekolwiek marzenia o sukcesie, aplikując im w tym okresie aż pięć goli, nie tracąc przy tym żadnego. Praktycznie wszystko co leciało w bramkę, kończyło się golem, a dodatkowo początek spotkania nie był udany dla najlepszego zawodnika Internetowych w poprzednich spotkaniach, czyli dla Czarka Szczepanka. Golkiper Netu miał duży udział bramkach na 0:2 i 0:3, co na pewno nie mogło zespołowi w zbudowaniu morale i nic dziwnego, że za chwilę było już po sprawie. Zresztą – cześć osób spodziewała się, że tak to może wyglądać, sugerując iż zawodnicy z Ostrówka po prostu zabiegają obronę przeciwnika, ale wydawało się, że ten proces będzie miał miejsce w dalszej fazie spotkania, a nie na początku, gdzie przecież zawodnikom NetServisu sił na pewno nie brakowało. Ekipie Pawła Roguskiego nic się jednak nie kleiło, chociaż pewien symptom poprawy pojawił się po golu na 1:5 Kuby Wrzoska. Wówczas przegrywający zdecydowali się, by już w pierwszej połowie zagrać z lotnym bramkarzem, ale ten pomysł miał tragiczne skutki, gdy w 18 minucie złe podanie Pawła Roguskiego do Marcina Jackiewicza spowodowało, że Kuba Stryjek zdobył gola strzałem do pustej świątyni. Na całe szczęście druga odsłona spotkania była już bardziej wyrównana, co oczywiście stanowiło konsekwencję tego, co działo się wcześniej. Długo graliśmy tutaj "gol za gol", ale w końcówce NetServis odpuścił defensywę i ostatecznie nie uniknął dwucyfrówki. Sam fakt, że ten zespół tutaj przegrał, nie jest może wielkim zaskoczeniem. Rozmiary porażki to jednak zupełnie inna kwestia, podobnie jak sama gra. Nic się tutaj nie zgadzało względem poprzednich meczów tej drużyny a absencja Adama Stańczuka na pewno nie może stanowić za całkowite wytłumaczenie takiego stanu rzeczy. Cóż, widocznie taki mecz musiał przyjść. Natomiast Bad Boys zagrali tutaj koncertowo. Piorunującym początkiem wręcz zmasakrowali konkurenta i widać było, że tego dnia na parkiecie mogliby stawić czoła nawet ekipom z wyższych lig. Wyglądali bowiem bardzo dobrze, gra cieszyła oko, wszystko się udawało i można powiedzieć, że Michał Szczapa i spółka zaprezentowali się tak, jak na kandydata do awansu przystało. Brawo!
Innym zespołem, który zapomniał już o przegranej w 3.kolejce i z dużą klasą zgarnął trzy punkty w ostatni wtorek była Adrenalina. Teoretycznie zadanie miała dość proste, bo rywalizowała z drużyną, która o takim dorobku jak zespół z Ząbek może jedynie pomarzyć. Beer Team miał na swoim koncie tylko jeden punkt, ale z dobrych źródeł wiemy, że bardzo liczył, iż jego stan posiadania ulegnie wyraźnej poprawie po tym spotkaniu. Skład miłośników piwa był naprawdę konkretny i chociaż wiemy już, że to nie wystarczyło do zdobycia punktu – ba! nawet do zdobycia bramki, to wcale nie znaczy, że ta ekipa opuszczała Zielonkę z plamą na honorze. Bo to wcale nie był taki łatwy mecz dla triumfatorów, jak może się wydawać. Tutaj bardzo długo było 0:0, a sytuacje kreowali jedni i drudzy. Przełamanie nastąpiło dopiero przed upływem kwadransa, gdy na strzał zdecydował się bramkarz Adrenaliny Stefan Necula, piłka odbiła się po drodze od Marka Kowalskiego i totalnie zaskoczyła Mateusza Karpińskiego. W odpowiedzi ekipa Beer Teamu zanotowała strzał w słupek, co stanowiło początek pewnej serii, bo akurat pod względem uderzeń w aluminium, ekipa Łukasza Kowalskiego nie miała sobie równych. Tylko co z tego. Adrenalina była bardziej konkretna i w 18 minucie prowadziła już 2:0. Wydawało się jednak, że na początku drugiej połowy Beer Team wreszcie dopnie swego. Na naszych notatkach widzimy przynajmniej trzy okazje z wykrzyknikiem, a mimo to licznik nadal wskazywał zero. Co zrobiła Adrenalina? Tak jak łatwo się domyśleć – oczywiście skarciła przeciwnika za nieskuteczność i po trafieniu Sebastiana Bełczyńskiego była już pewna swego. Przegrywający zdawali sobie sprawę z sytuacji, musieli zacząć grać dużo odważniej, ale niestety nie skończyło się to dla nich happy endem. Wręcz przeciwnie – konkurent zaczął ich bezlitośnie punktować i mecz, który wcale jednostronny nie był, skończył się wynikiem, który tak właśnie sugeruje. Szkoda. Wiadomo, że dla drużyny z Radzymina nie ma to większego znaczenia, bo dla nich liczyły się punkty, ale mając skuteczność na poziomie 0%, trudno marzyć o czymkolwiek. Nawet ta jedna bramka, zdobyta choćby na początku drugiej połowy mogłaby dać im dodatkowej motywacji, tymczasem po każdej niewykorzystanej szansie, wiara w skuteczny finisz stawała się coraz mniejsza. No cóż – jeśli uda im się zrobić jakiś trening strzelecki przed kolejnym meczem, to być może to wyczekiwane przełamanie w końcu przyjdzie. Adrenalina może się z kolei na treningach skupić na czymś innym. I chociaż wiadomo, że po takim meczu trudno się do czegoś przyczepić, bo sześć goli zdobytych i żadnego straconego to naprawdę nie lada osiągnięcie, to znając Roberta Śwista, pewnie jakieś drobne uwagi będzie miał. I dobrze, bo trzeba w ciemno założyć, że nie każdy rywal będzie miał tak rozregulowany celownik jak ten ostatni…
A czy są wśród czytających te słowa osoby, które wchodząc na transmisję i widząc przebieg spotkania Moja Kamanda – Razem Ponad Promil zastanawiały się, czy aby na pewno rezultat na planszy jest poprawny? Mimo tego, że Promil naprawdę nieźle spisuje się w tym sezonie, chyba nikt nie dawał mu większych szans na choćby remis z faworyzowanym zespołem braci Trąbińskich. No i gdyby tak prześledzić chociażby pierwszą połowę tego meczu, to praktycznie wszystkie statystyki przemawiały za faworytami. Posiadanie piłki, liczba okazji podbramkowych, stałych fragmentów gry – to wszystko było zdecydowanie na korzyść Kamandy, ale zupełnie nie chciało się przełożyć na zdobywane bramki. Liderzy tabeli walili głową w mur i było jasne, że im dłużej ten stan będzie trwał, tym może ich spotkać za to kara. Co prawda Promil rzadko wychylał głowę z własnej połowy, ale Patryk Woźniak czy Przemek Pawlik wiedzieli, że jak przyjdzie ta jedna-jedyna okazja, to muszą być gotowi. I tak też było – w 18 minucie drugi z nich po podaniu pierwszego pokonał z bliskiej odległości Łukasza Trąbińskiego i zrobiło się ciekawie. A sytuacja wywróciła się do góry nogami, gdy w 19 minucie bramkarz Kamandy wyleciał z boiska z czerwoną kartką! Będąc poza polem karnym zabawił się w siatkarza i piłkę zmierzającą do bramki zatrzymał ręką. Oznaczało to pięć minut gry w przewadze Promila, a równocześnie Kamanda straciła swojego napastnika, bo to Mateusz Trąbiński zastąpił między słupkami swojego brata. I o ile pierwszą interwencję miał świetną, to przy drugiej się przeliczył i odsłaniając własną bramkę, dał łatwego gola Kamilowi Pamrowskiemu. 2:0, jeszcze kilka minut gry w przewadze – czego chcieć więcej? Ale chyba wszyscy, na czele z zawodnikami RPP wiedzieliśmy, że to nie jest koniec. Kamanda utrzymała nerwy na wodzy i powoli łapała swój rytm. W 25 minucie bramkę kontaktową zdobył Mateusz Derlatka, a chwilę później faworyci cudem uratowali się przed stratą gola, gdy rywale nie wykorzystali 100% okazji. Wynik wciąż był więc otwarty, a coraz lepiej zaczął się prezentować Kacper Smoderek. To jest gracz, który nie stoi w miejscu, który szuka sobie miejsca i właśnie dzięki temu zdobył bramkę na 2:2, gdy piłka po centro-strzale Mateusza Trąbińskiego, odbiła się od niego na tyle szczęśliwe, że zaskoczyła Łukasza Głażewskiego. A lada moment Kamanda była już na prowadzeniu! I znowu o wszystkim zdecydował duet Mateusz Trąbiński – Kacper Smoderek. Pierwszy podawał (to była jego trzecia asysta w tym meczu), drugi strzelał i teraz to Promil musiał gonić. Wydawało się, że temu zespołowi będzie ciężko wrócić do meczu, bo niemal przez całe spotkanie głównie się bronił, a teraz trzeba było zaatakować. Ale wbrew pozorom okazje przyszły – był jeden strzał na pustą bramkę z połowy boiska, była okazja 2 na 1, gdzie zabrakło decydującego podania, a na sam koniec Patryk Woźniak nie zdołał w dogodnej sytuacji pokonać Mateusza Trąbińskiego. Na więcej Promilowi nie pozwolił już czas i z perspektywy tej ekipy można mówić o sporym niedosycie. Wszystko ułożyło im się idealnie, jednak nie potrafili dobić przeciwnika i niewykluczone, że w starciu z większością ekip w tej lidze nie zostaliby za to ukarani. Ale grali z Kamandą, która szybko ochłonęła po stracie bramkarza i w drugiej połowie zaprezentowała dużą dojrzałość, co pozwoliło jej wyjść z niemałych opresji. I trzeba to docenić, bo sytuacja była ekstremalnie trudna, a oni wyszli z niej bez szwanku. I paradoksalnie to właśnie po takim meczu doceniamy ich bardziej, niż po kolejnym pogromie, gdzie wszystko przyszło im łatwo.
100% możliwości nie było z kolei potrzebne, by AutoSzyby rozprawiły się z Byczkami Stare Babice. Jeśli mamy być szczerzy, to trochę się tego spodziewaliśmy, bo o ile pozycja w tabeli ekipy Dawida Pływaczewskiego na ten moment oddawała stan faktyczny tego zespołu, o tyle miejsce AutoSzyb było zdecydowanie za niskie. A gdy tuż przed meczem okazało się, że Byczki nie będą mogli skorzystać z kilku zawodników, którzy przyczynili się do remisu z Beer Teamem, nie mieliśmy złudzeń, że tutaj wszystko pójdzie po myśli ferajny Kamila Wiśniewskiego. Boiskowe realia niestety to wszystko potwierdziły, bo bardzo szybko uwidoczniła się tutaj spora przewaga Szyb, które nie miały większych problemów z regularnym oszukiwaniem defensywy konkurenta. Strzelanie rozpoczął Łukasz Flak, potem na listę strzelców wpisał się Bartek Bajkowski, a na 3:0 podwyższył Rafał Mucha. Byczki na te trzy trafienia odpowiedziały jednym i gdyby tak spojrzeć na układ bramek, to taka tendencja utrzymała się niemal do końca spotkania. Do końca pierwszej połowy było bowiem 6:2, w 34 minucie zrobiło 9:3 i tylko na ostatnie trzy trafienia Szyb Byczki nie potrafiły odpowiedzieć, chociaż okazji nie brakowało. No ale nawet gdyby skończyło się tutaj 12:4 a nie 12:3, to wielkiej różnicy by nie było. Przewaga zwycięzców była ogromna i gdyby triumfatorzy docisnęli tutaj gaz do dechy, to kto wie jakim wynikiem by się skończyło. Wydaje nam się, że Byczkom potrzebny jest na boisku ktoś z doświadczeniem. Przeciwko Beer Teamowi wszystko starał się trzymać w ryzach Łukasz Bednarski i naprawdę jakoś to wyglądało. Teraz kogoś takiego zabrakło i ci młodzi zawodnicy byli totalnie zagubieni. A AutoSzyby korzystały z tego przez całe spotkanie. To w ogóle nie wyglądało jak mecz sąsiadów z tabeli, ale drużyn które dzieli w ligowej hierarchii kilka dobrych pozycji. Wygranym te trzy punkty przyszły wyjątkowo gładko i z racji tego że to ich pierwszy komplet w tym sezonie, trzeba się nim trochę nacieszyć. Ale jednocześnie nie można się nim zachłysnąć, bo żaden następny nie przyjdzie im równie łatwo co ten.
W poprzednim meczu liczyliśmy na spore emocje, lecz totalnie się zawiedliśmy. Z kolei w ostatnim spotkaniu zupełnie nie nastawialiśmy się, że Las Vegas może podwyższyć ciśnienie JMP, a zamiast tego obejrzeliśmy być może najbardziej emocjonujący pojedynek w tym dniu. Ekipa Parano z wiadomych względów była tutaj skazywana na klęskę, a gdy okazało się, że ma na rezerwie tylko jednego zawodnika, to jedyną niewiadomą pozostawała kwestia goli, jaką tutaj będzie musiała zabrać ze sobą w drogę powrotną. Co prawda czasami są takie sytuacje, że "mniej znaczy lepiej", ale mając w pamięci ostatnie występy Las Vegas, nie łudziliśmy się, że to może być akurat ten moment. Warto jednak wierzyć do samego końca! Bo Grzegorz Dąbała i spółka pokazali, że ilość nie zawsze musi iść w parze z jakością i chociaż skład mieli wąski, to wszystko nadrobili ogromnym sercem do gry. A samego siebie przechodził Robert Leszczyński. Golkiper Parano dokonywał w bramce prawdziwych cudów i było wiele momentów, gdy wydawało się, że musi zostać pokonany, ale on tylko się z tych opinii podśmiechiwał. Jego parady długo utrzymywały zespół w grze, a widząc co między słupkami dokonuje bramkarz, koledzy z pola też dawali z siebie maxa. Kapitalne spotkanie rozgrywał Piotrek Kwiecień, który walczył za dwóch i to on był autorem sensacyjnego gola na 1:0 w 18 minucie spotkania. Ale byłoby niesprawiedliwością wymienić tylko jego, bo każdy z tej szóstki, która tego wieczora ubrała koszulkę Las Vegas, grał fantastycznie. A JMP? Przede wszystkim brakowało w ich akcjach elementu zaskoczenia. Wiemy, że oni znani są ze swojej cierpliwości w rozgrywaniu akcji, natomiast tutaj trzeba było podkręcić tempo, bo czas uciekał a ich bilans zdobytych bramek nie chciał ruszyć z miejsca. Co gorsze – w 28 minucie ten zespół nadział się na kolejną akcję przeciwników, którą perfekcyjnie skończył Michał Szukiel, a wynik 2:0 brzmiał jak wyrok. Problem polegał jednak na tym, że Las Vegas powoli traciło już siły. Obrazek, w którym niemal każdy zawodnik z pola podpierał się rękoma o kolana był notoryczny. Ich twarze były wręcz purpurowe z wycieńczenia a napór JMP był coraz silniejszy. I w 34 minucie ich twierdza padła. Gola zdobył Adrian Wrona a to trafienie jeszcze mocniej napędziło faworytów do kolejnych ataków. I naprawdę okazji im nie brakowało – był słupek, było pudło na pustą bramkę, no i wiele kolejnych świetnych interwencji Roberta Leszczyńskiego. Ale to nie mogło trwać wiecznie. W 36 minucie Pedro Freire znalazł sposób na strażnika świątyni Las Vegas i było już 2:2! Gracze Las Vegas zupełnie nie myśleli już o tym, by coś jeszcze stworzyć, ale skupili się na tym, by przede wszystkim nie stracić. Tyle że coraz częściej nie nadążali za przeciwnikami i w 38 minucie zabrakło im sił o ten jeden raz za dużo. Damian Zalewski podał do Kuby Filipa a ten posłał piłkę obok bramkarza i JMP wróciło z zaświatów. Była nawet okazja, aby uchronić się od nerwowej końcówki, ale Robert Leszczyński do samego końca utrzymywał koncentrację i ostatecznie skończyło się tutaj wynikiem 3:2. Z perspektywy postronnego obserwatora, na pewno wielka szkoda, że ten ogromny wysiłek Las Vegas poszedł na marne. Nawet ten jeden punkt stanowiłby ogromną motywację przed kolejnymi spotkaniami, a tak muszą się zadowolić tym, że swoją postawą na pewno kilku nowych sympatyków zyskali. Oby tylko w kolejnych meczach byli w stanie zagrać na podobnym poziomie determinacji. Co do JMP, to ta ekipa wróciła z bardzo dalekiej podróży. Sytuacji miała mnóstwo i spokojnie mogłaby nimi obdzielić kilka swoich spotkań. Kluczowe było to, że nawet jeśli skuteczność była mizerna, to ten zespół nie załamywał się i konsekwentnie budował swoje kolejne ataki. I został za to nagrodzony, a domyślamy się, że nawet jeśli był to triumf nad ostatnim zespołem w tabeli, to smakował lepiej niż wszystkie dotychczasowe.
Skróty wszystkich spotkań trzeciej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy statystyki, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!