fot. © Google

Opis i skróty piątej kolejki trzeciej ligi!

26 stycznia 2019, 18:35  |  Kategoria: Video  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Chyba w każdej lidze jest zespół, który chociaż prawdopodobnie nie będzie bił się o awans, to zawsze komuś punkty z czołówki urwie. Na trzecim poziomie kimś takim jest...

Multi-Medica! Zespół braci Rozbickich w poprzednim sezonie potrafił wyraźnie pokonać Dar-Mar, by kilka tygodni później przegrać np. z Sokołami. W tej edycji Medyczni również już po kilku kolejkach niemal definitywnie pozbawili się szans na miejsca 1-2, co pewnie dla wielu analizujących ich mecz z Cernio nie pozostawiało wątpliwości, kto będzie tutaj zwycięzcą. Ale Multi zaskoczyła. Chociaż grała z tylko jednym rezerwowym, to we wtorkowy wieczór okazała się dużo lepsza od bezsilnego zespołu z Wołomina. Jak interpretować fakt, że Medica w jednym tygodniu gra co najwyżej średnio, a w kolejnym pozbawia praktycznie wszystkich atutów rywala i wygrywa mecz w cuglach? Trudno odpowiedzieć na tę zagadkę jednym zdaniem, aczkolwiek bardzo ważną rolę w tym dość sensacyjnym triumfie odegrał Tomek Bicz. To był jego pierwszy mecz w tym sezonie dla Multi, ale kojarzymy go z poprzedniej edycji, gdzie ze wspomnianym Dar-Marem zdobył wówczas trzy gole! Teraz również był nie do powstrzymania – koledzy z drużyny mogli mu podawać piłkę bez cienia wątpliwości, że ten ją przyjmie, przytrzyma, rozegra bądź odda celne uderzenie. Cernio zupełnie nie mogło sobie z nim poradzić, co w połączeniu z prostymi błędami, jak ten przy 0:1, po prostu musiało się źle skończyć. Być może nie uwierzy w to ten, kto nie oglądał meczu, ale 4:1 to wcale nie jest najwyższy wymiar kary, jaki mógł spotkać graczy z Wołomina. Krystian Lenard – który zastępował między słupkami Maćka Szczapę – wiele razy bronił swój zespół przed niemal pewnymi stratami i chyba tylko on nie może mieć pretensji o swoją dyspozycję po stronie przegranych. Cernio brakowało pomysłu jak rozmontować defensywę konkurentów, a ponieważ z każdą uciekającą minutą, należało to robić z coraz większym ryzykiem, to pod koniec spotkania Multi regularnie dochodziła do sytuacji sam na sam z bramkarzem. Ich niewykorzystywanie nie miało na szczęście wpływu na przydział punktów, ale tak gratulując wygranym trzech punktów, nasuwa się pytanie – czy ta ekipa utrzyma kiedyś równy poziom na przestrzeni całego sezonu? Bo tak grając w poprzednich spotkaniach, dziś byłaby w czubie tabeli. Zresztą – kibicem tego zespołu będą od teraz gracze Cernio, bo jeśli nadal marzy im się awans, to być może niezbędna będzie pomoc ze strony innych drużyn. Chociaż prawda jest taka, że dawny Highlife wpierw sam musi się wziąć za granie, bo z taką formą jak we wtorek, to jakiekolwiek wsparcie na nic mu się nie przyda.

A gdyby brać pod uwagę obecną dyspozycję, to w rywalizacji Adrenaliny z Bad Boys 2, lekki handicap w kontekście zwycięstwa dawalibyśmy tym pierwszym. Zespół Roberta Śwista po pokonaniu Burgerów Nocą miał nabrać rozpędu i rozpocząć marsz po szczeblach ligowej hierarchii. I gdy już po trzech minutach spotkania ze Złymi Chłopcami prowadził 2:0, wszystko wydawało się iść w odpowiednim kierunku. Wtedy nikt nie przypuszczał, że to jedynie miłe złego początki i jeszcze przed przerwą rywalom nie tylko uda się odrobić straty, ale też zbudować sobie solidną zaliczkę przed drugą częścią meczu. Sygnał do ataku ekipie z Ostrówka dał Daniel Woźniak, który najpierw pokonał Karola Bieńczyka pięknym strzałem z dystansu, a następnie wykorzystał podanie od Przemka Chmiela. Bad Boys poszli za ciosem i osiągnęli przewagę, z kolei Adrenalina zupełnie się pogubiła i mimo prób, nie potrafiła wrócić do tego, co prezentowała na samym wstępie. To skończyło się bardzo źle, bo w 13 minucie Piotrek Stańczak zmienił wynik na 2:3, a kilka chwil później do meczowego protokołu wpisał się także Mateusz Woźniak. Sytuacja zmieniła się więc bardzo dynamicznie, lecz wiedzieliśmy, że gdy tylko wybrzmi gwizdek arbitra rozpoczynający finałowe 20 minut, to Adrenalina nie odpuści. I nie pomyliliśmy się – w 26 minucie Robert Świst zmniejsza straty, ale lada moment żółtą kartkę ogląda Kacper Bełczyński, co rywale wykorzystują i wynik na 5:3 zmienia Mateusz Woźniak. Kolejny gol dla zespołu w biało-czerwonych koszulkach rozstrzygnąłby sprawę, lecz mimo że były ku temu okazje (chociażby strzał w poprzeczkę i słupek), to rezultat pozostawał nienaruszony. To z kolei była nadzieja Adrenaliny, która choćby z N-BUDem udowodniła, że potrafi w samej końcówce dokręcić śrubę i wyjść niemal z beznadziejnej sytuacji. Ten scenariusz zyskał na autentyczności, gdy w 39 minucie kontaktowe trafienie zanotował Maciej Parkosz. Teraz zespół z Ząbek nie miał już zupełnie czego bronić i w ostatnich sekundach rzucił wszystko na jedną kartę. I o mało nie przyniosło to skutku! Dosłownie tuż przed sygnałem syreny Robert Świst dostał dobre podanie od jednego z kolegów i będąc w bliskiej odległości od słupka, miał za zadanie dobrze dołożyć stopę. Ta sztuka mu się jednak nie udała, przez co za chwilę ukrył twarz w dłoniach, bo wiedział, że to oznacza drugą porażkę w sezonie. Powiedzmy sobie jednak uczciwie – nie był to dobry mecz Adrenaliny. Drużyna grała zrywami, nie potrafiła zaprowadzić spokoju w swojej grze i kto wie – może ten wyborny początek uśpił jej przedstawicieli? Na pewno obudził rywali, którzy po serii porażek przypomnieli sobie, jak smakuje triumf. Wszyscy zagrali tutaj na solidnym poziomie i chyba to było kluczem do zwycięstwa. Pierwszego, ale nie mamy wątpliwości, że i nie ostatniego.

A właśnie po premierową wiktorię wyszły na parkiet o godzinie 21:30 zespoły Burgerów Nocą i Atomowych Orzechów. Ci drudzy ostatnio skompromitowali się przeciwko Cernio i liczyliśmy, że wyciągnęli wnioski, co może nie miało oznaczać zwycięstwa, ale przynajmniej nawiązanie równorzędnej rywalizacji z przeciwnikiem. Bo nie ma się co oszukiwać – to Burgery były tutaj faworytem i to nawet pod nieobecność Bartka Sosnówki. Potwierdzenie tej teorii błyskawicznie znalazło odzwierciedlenie w boiskowej rzeczywistości – na zegarze mieliśmy bowiem 19 sekundę, gdy konto bramkowe otworzył Arek Dalecki. To był początek intensywnych ataków ze strony graczy w czarnych koszulkach, którzy non stop zatrudniali Adriana Wyrwińskiego. Golkiper Orzechów miał ręce pełne roboty, dwukrotnie ratował go też słupek, z kolei w 10 minucie przytrafiła mu się bardzo pechowa interwencja, gdzie przepuścił dość łatwy strzał z dystansu Karola Kupisińskiego. Na szczęście za bardzo go to nie zdeprymowało, aczkolwiek szansa na dobry wynik powoli odjeżdżała. Udało się ją na chwilę zatrzymać, gdy w 13 minucie debiutanckiego gola w Nocnej Lidze zdobył Czarek Przybylak. I mimo że powinniśmy być obiektywni, to ucieszyliśmy się z tej bramki, bo dawała ona nadzieję, że jakieś emocje jeszcze tutaj uświadczymy. Pod koniec pierwszej połowy jedni i drudzy dołożyli jeszcze po jednym golu i wszystko miało się rozstrzygnąć w drugiej części gry. A ta znowu zaczęła się od dużej przewagi Arka Daleckiego i spółki. W 23 minucie na gola zamienił ją Grzesiek Lewiński, a w 25 minucie powinno być już 5:2, lecz Orzechy w tylko sobie znany sposób obroniły się dwukrotnie przed strzałami przeciwników, stając na drodze toru lotu piłki niemal na linii bramkowej. To było jednak tylko odkładanie egzekucji w czasie. Ostatnia szansa by jeszcze napędzić Burgerom stracha nadarzyła się w 32 minucie, gdy kapitan prowadzących zobaczył żółtą kartkę. Niestety – szybko dało się zauważyć, że zespół Adriana Ziółkowskiego totalnie nie ma pomysłu jak wykorzystać grę w przewadze i zamiast gola zdobyć, to go stracił. W 40 minucie Atomowe zostały dobite przez Mateusza Grochowskiego i końcowy wynik brzmiał 6:2. W obozie triumfatorów nie było przesadnej radości, bo też ten rezultat należy uznać za coś spodziewanego. Ale dobrze, że w końcu nastąpił, bo gdyby było inaczej, to mental Burgerów byłby bliski zeru. Co do Orzechów, to chyba zagrały na miarę możliwości, lecz najważniejsze, że wreszcie nie odpuściły. Niby porażka to porażka, ale cztery gole różnice – bez względu na to z której strony się patrzy – wyglądają dużo lepiej niż dwanaście. Warto o tym pamiętać także w kolejnych spotkaniach.

Na wstępie pisaliśmy o tym, jaki zawód sprawił jeden z faworytów rozgrywek, czyli Cernio. A jak zaprezentowała się Marcova, która według wszystkich znaków na niebie i ziemi miała spokojnie wypunktować Wolę Rasztowską? Chyba nie będzie przesadą stwierdzenie, że w obecnej chwili Fioletowi są absolutnie najlepszą ekipą tego poziomu rozgrywkowego. Bo nie dość, że mają piorunującą siłę w ataku, to ostatnio dołożyli do tego bardzo solidną obronę. To już nie jest zespół, który wychodzi z prostego założenia, że wystarczy strzelić więcej goli niż przeciwnik. Teraz chłopaki przykładają znacznie większą wagę do defensywy, co pozwala im wygrywać mecze jeszcze łatwiej. I tak też było przeciwko Woli – Marcova jak zwykle klarowała sobie sporo okazji podbramkowych, z kolei własnemu bramkarzowi praktycznie nie dała się wykazywać. I gdy w 6 minucie, po małym bilardzie w polu karnym rywali, gola dla ekipy Ernesta Wiśniewskiego zainkasował Mateusz Tymiński, to byliśmy niemal pewni, że to początek rozkładania Woli na części pierwsze. I tak było, bo obóz braci Kryszkiewicz nie potrafił tego wieczora zrobić krzywdy Tomkowi Gulczyńskiemu i tak na szybko przypominamy sobie jedną, może dwie okazje, które z ich strony moglibyśmy nazwać dogodnymi. Na 40 minut? To nie mogło się udać i niestety wynik z każdą minutą stawał się dla nich coraz gorszy. Niby do przerwy było tylko 0:2, ale te teoretycznie małe straty nieco zaklinały rzeczywistość. Na początku drugiej połowy błyskawicznie się zresztą powiększyły, bo grając na coraz większym luzie Marcova włączyła wyższy bieg, co natychmiast zaowocowało regularną poprawą dorobku strzeleckiego. W 26 minucie różnica wynosiła już pięć goli, a wygrywającym ciągle było mało. A przy tym ich bramkarz ciągle domagał się pełnej koncentracji, tak bardzo zależało mu na tym, by spotkanie zakończyć bez strat. I cel został osiągnięty! Marcova nie dość, że łącznie zafundowała Darkowi Wasiowi siedem schyleń po piłkę, to sama nie straciła ani jednej bramki i to już w drugim meczu pod rząd! Pewnie się powtórzymy, lecz tę maszynę ciężko będzie powstrzymać. Wola nawet nie powinna mieć do siebie pretensji, że jej się ta sztuka nie udała, bo rywal był dużo lepszy. Niedosyt może się wiązać jedynie z brakiem choćby honorowego trafienia, ale to tylko pokazuje, jaka przestrzeń w tym pojedynku dzieliła jednych od drugich.

Wygrana Marcovy spowodowała, że jeżeli Na Fantazji chciało dotrzymać kroku swoim punktowym kompanom, to przeciwko N-BUDowi także musiało zmusić swojego przeciwnika do kapitulacji. Jednak Budowlani ani myśleli o tym słyszeć. Ten zespół zna swoją wartość, wiedział też na co stać konkurenta i z tej kalkulacji wyszło mu, że przy dobrej grze można się tu pokusić o niezły wynik. Dobrą informacją dla Marcina Zaremby i spółki była też nieobecność po stronie Fantazyjnych Kacpra Jąkały. To było zresztą podstawowe pytanie tego spotkania – jak zespół z Kobyłki poradzi sobie w obronie bez lidera swojej formacji. No i na początku wyglądało to bardzo średnio – ogólnie cała pierwsza połowa była w wykonaniu Na Fantazji przeciętna, by nie powiedzieć słaba. N-BUD dużo lepiej operował piłką, miał sporo okazji by otworzyć tutaj wynik i w końcu dopiął swego. A gdy w 13 minucie zrobiło się 2:0, to pewnie wielu obserwatorów trzeciej ligi pomyślało sobie, że Fantazyjni swoje miejsce w tabeli zawdzięczają tylko terminarzowi. Ale ten zespół w końcu się przebudził - w 15 minucie Rafał Rusowicz ładnym strzałem pokonuje Bartka Muszyńskiego, a pod koniec pierwszej połowy gracze w białych koszulkach marnują jeszcze dwie dogodne okazje, co uniemożliwiło im doprowadzenie do remisu przed przerwą. To się zemściło, bo na początku drugiej odsłony N-BUD zmienił wynik na 3:1 i z jego perspektywy wyglądało to bardzo dobrze. Teraz należało uspokoić grę, dać przeciwnikowi pograć, zwłaszcza że pod presją czasu na pewno przytrafiłyby mu się błędy. Zamiast tego Budowlani stracili gola na 3:2 praktycznie chwilę po wznowieniu gry ze środka boiska, co dość mocno podkopało ich morale. Na Fantazji poczuło z kolei wiatr w żaglach i systematycznie przejmowało kontrolę nad meczem. W 29 minucie do remisu doprowadził Kamil Osowski, a później dwa gole pod rząd zainkasował Sebastian Gołębiewski. N-BUD wyglądał na zmęczonego, jakby odcięło mu prąd a sytuację dodatkowo skomplikowały kontuzje aż dwóch graczy, którzy nie mogli o własnych siłach opuścić parkietu. Ostatnia szansa, by nawiązać tutaj jeszcze walkę nadarzyła się w 35 minucie. Błąd popełnił wtedy Marcin Marciniak, który podał do rywala, lecz Norbert Pióro zamiast odgrywać do lepiej ustawionego kolegi, chciał sprawę zakończyć sam – i dał się zrehabilitować bramkarzowi. To był koniec nadziei na chociażby punkt, a gdyby tego było mało, to Fantazja nie spoczęła na pięciu golach i w końcówce dołożyła jeszcze dwa. Trzeba oddać triumfatorom, że mimo trudnej sytuacji, nie stracili chłodnej głowy. Jakby wyczuli, że przeciwnik się wystrzela i ich kolej nadejdzie. Tak się stało, a to oznacza że podopieczni Kamila Osowskiego są już tylko o włos od zapewnienia sobie przynajmniej miejsca na podium w dwunastej edycji. N-BUD stracił z kolei szansę, by się do niego przybliżyć, ale oddajmy mu, że był tutaj bardzo równorzędnym partnerem do gry. Ciut dłuższa ławka albo może lepsze rozłożenie sił a emocje mielibyśmy do ostatniego gwizdka.

Skróty wszystkich spotkań trzeciej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy asysty, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Wywiady przeprowadziliśmy po piątym spotkaniu, a przepytywani byli Patryk Ryński (N-BUD) i Rafał Rusowicz (Na Fantazji). Obydwie rozmowy można znaleźć na naszym Facebooku, w menu FILMY czyli TUTAJ oraz po kliknięciu na wynik na stronie głównej lub w terminarzu.

Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD (lub wyższą) i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YT - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: