fot. © Google

Opis i magazyn 4.kolejki czwartej ligi!

11 stycznia 2020, 15:43  |  Kategoria: Video  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Mimo że drużyny z czołówki czwartej ligi nadal nie zanotowały jeszcze żadnych strat, to każda z nich zaliczyła już przynajmniej jeden mecz o którym chciałaby zapomnieć. Tak jak Las Vegas w ostatni poniedziałek.

Łatwej przeprawy nie miała też inna ekipa, która ma nadzieję, by na koniec sezonu znaleźć się na miejscach 1-2 w tabeli. Copa FC rywalizowała z Joga Bonito, a więc zespołem, który co prawda z wyżej notowanymi przeciwnikami zalicza porażki, lecz żadnemu z nich nie oddał punktów za darmo. I tak było również w tym przypadku. Podopieczni Bartka Brejnaka zagrali na miarę swoich możliwości i dość długo utrzymywali minimalną stratę do konkurentów, która od 7 minuty po bramce Norberta Marcinkiewicza brzmiała 0:1. Inna sprawa, że na początku pierwszej połowy faworyci mogli zbudować sobie dużo większą przewagę, z kolei pod koniec tej części gry do głosu doszli reprezentanci Jogi. Dysponowali oni przynajmniej dwiema świetnymi okazjami, które należało zamienić na bramki, ale najpierw precyzji zabrakło Adrianowi Poniatowskiemu, a potem Copę na linii bramkowej uratowała interwencja Przemka Gronka. W drugiej połowie obie ekipy wymieniały się ciosami, tyle że uderzenia jednych i drugich nie sięgały celu, a jedynie przeszywały powietrze. Gdy jednak w 33 minucie żółtą kartkę zobaczył Mateusz Kubalski, wydawało się że Bonito zdoła doprowadzić do remisu, co spowoduje nerwową końcówkę. Ale przegrywający bardzo słabo rozegrali okres gry w przewadze, a gdy siły się wyrównały, kluczowe dla losów spotkania trafienie zanotował przeciwko nim właśnie Mateusz Kubalski. Od tego momentu przewaga faworytów urosła, niemal co chwilę stwarzali oni zagrożenie pod bramką Adriana Kozyry i pod sam koniec spotkania przypieczętowali swój triumf. Lekko jednak nie było, aczkolwiek zdążyliśmy się przyzwyczaić, że Copa nie wygrywa meczów w sposób zdecydowany i zawsze pozostawia rywalom furtkę, by trochę z nimi powalczyć. Być może gdyby Joga miała ciut silniejszy skład - bo w jej szeregach zabrakło kilku graczy - to byłaby w stanie pokusić się tutaj o coś więcej. Boleć może zwłaszcza sytuacja z drugiej połowy, gdzie grali 5 na 4, a nie stworzyli sobie w tym okresie praktycznie żadnej okazji do zdobycia bramki na 1:1. W takich okolicznościach trudno myśleć o zwycięstwie nad zespołem z samego czuba tabeli. Copa zapisuje więc na swoje konto kolejny triumf, a cenny również z tego względu, że przez 40 minut udało się jej nie stracić bramki. Jeśli więc prawdziwe jest twierdzenie, że to właśnie obroną wygrywa się ligę, to bracia Marcinkiewicz i spółka z optymizmem mogą oczekiwać tego, co czeka ich w najbliższych tygodniach.

Z kolei w Nowy Rok z nowymi nadziejami wchodzili Bad Boys 2. Już pod koniec 2019 dawali symptomy powrotu do dyspozycji z której ich znamy, stąd też na pewno nie stali na straconej pozycji przeciwko Bud-Marowi. A gdy okazało się, że rywale ze Słupna przyjechali dość wąskim składem, gdzie próżno było szukać kilku ważnych nazwisk, to brama do zwycięstwa otwierała się przed Złymi Chłopcami na oścież. Ale trzeba było jeszcze przez nią przejechać. Na szczęście zawodnicy z Ostrówka wiedzieli jak to zrobić i nie zmarnowali swojej szansy. Od samego początku byli drużyną bardziej zdyscyplinowaną, co pozwoliło im dość szybko osiągnąć w miarę bezpieczne prowadzenie w stosunku 2:0. Bud-Mar nie za bardzo miał pomysł, jak wyjść z opresji, a sytuacja pogorszyła się, gdy w 17 minucie na 0:3 z ich perspektywy wynik zmienił Daniel Woźniak. Nie wyobrażaliśmy sobie, że prowadzący mogą takę przewagę roztrwonić, chociaż pod koniec premierowej odsłony Bud-Mar odzyskał wigor. Najpierw wykorzystał rzut karny, a potem Dominik Szczotka zmarnował wyborną okazję, by zaliczyć trafienie kontaktowe. Podobnie było, gdy zawodnicy obydwu ekip powrócili na plac gry po kilkuminutowym oddechu. Podopieczni nieobecnego Gabriela Orycha popsuli dwie okazje, co od razu spotkało się z ripostą niezawodnego tego wieczora Daniela Woźniaka. W 27 minucie Bud-Mar zdołał jednak zmniejszyć straty, a wszystko za sprawą kapitalnego uderzenia z dystansu Dawida Jeznacha. No ale to było niestety na tyle, jeśli chodzi o zawodników w niebieskich trykotach. Dalsza część spotkania to już zdecydowana przewaga Bad Boys, którzy wyraźnie odjechali z wynikiem. Nic dziwnego, bo po stronie oponentów do obrony chciało się wracać tylko Łukaszowi Pokrzywnickiemu. Reszta zawodników albo nie miała sił, żeby zmusić się do powrotu, albo liczyła, że Źli Chłopcy pomylą się w kontrze i za chwilę dostaną piłkę i będą mogli z nią popędzić w kierunku świątyni Darka Żaboklickiego. Ale nic z tego. Bud-Mar swojego strzeleckiego dorobku już nie poprawił, z kolei licznik triumfatorów stanął na cyfrze 8. Nie był to taki mecz, na jaki mogłaby wskazywać tabela, czyli wyrównany, gdzie obydwie ekipy będą gryzły parkiet. Bud-Mar, mimo szczerych chęci nie podjął tutaj rękawicy i poza efektownym golem Dawida Jeznacha chyba nic pozytywnego z tego spotkania nie wyciągnie. Brawa natomiast dla Bad Boys, którzy słowa zamienili w czyn i potwierdzili, że rok 2020 może należeć do nich. Bo co do tego, że ten zespół stać na dużo wyższe miejsca niż te, które okupował w pierwszych trzech kolejach, od samego początku sezonu nikt nie miał wątpliwości.

Kolejny mecz bez historii do swojego CV wpisali za to przedstawiciele HandyMan. Ich starcie z Moją Kamandą wyglądało niemal identycznie jak to, jakie w grudniu rozegrali przeciwko Las Vegas. Czyli w ataku praktycznie bez okazji strzeleckich, w obronie dziurawo, wiele goli straconych pod rząd i dopiero gdy przeciwnik trochę spuścił z tonu, to udało się nie skończyć spotkania z zerem. W tym przypadku także była to jednostronna potyczka, chociaż teoretycznie Kamanda mogła się spodziewać jakichś problemów, albowiem faworyt czwartej ligi musiał sobie radzić bez swoich dwóch bardzo ważnych ogniw – Łukasza Brutkowskiego oraz Mateusza Smoktunowicza. Nie miało to jednak żadnego wpływu na przebieg tej konfrontacji. Może nawet lepiej się stało dla widowiska, że tego duetu zabrakło, bo wtedy dwucyfrówka spokojnie by tutaj pękła. Chociaż i tak była ku temu okazja, bo już na dziesięć minut przed końcem spotkania wynik brzmiał 8:0 i wydawało się, że zdobycie jeszcze dwóch bramek nie będzie stanowiło dla liderów rozgrywek żadnego problemu. No ale ich celownik trochę się przyciął, z kolei HandyMan po dwóch bramkach Krzyśka Smolika uratował honor i mecz zakończył się wynikiem 8:2. Pamiętamy, gdy bodajże po meczu z Copa FC Jarek Rozbicki zapowiadał, że po Nowym Roku zobaczymy prawdziwe oblicze HandyMan. Na razie skończyło się wyłącznie na zapowiedziach, no chyba że to jest właśnie ta prawdziwa twarz Kamila Dybka i spółki. Oby nie, bo to by oznaczało, iż dorobek punktowy zawodników w żółtych koszulkach szybko się nie powiększy, a istnieje nawet ryzyko, że w ogóle nie ruszy się z miejsca. Co prawda dopisanie Czarka Nagraby trochę ożywiło potencjał tej ekipy w ofensywie, ale to wciąż za mało by myśleć o regularnym zdobywaniu punktów. Natomiast z perspektywy Kamandy był to klasyczny spacerek. Tego meczu nie dało się po prostu nie wygrać, a zdobycie trzech punktów było tutaj obowiązkiem. I tak też się stało.

A zdecydowanie najlepszy i najciekawszy mecz czwartej kolejki czwartej ligi rozegrał się między AutoSzybami a Maximusem. Na to zresztą liczyliśmy, bo to ekipy o zbliżonym potencjale i nie było szans, by ta potyczka przypominała chociażby tę, którą opisaliśmy akapit wyżej. Parkiet to potwierdził, albowiem obejrzeliśmy spotkanie, które trzymało w napięciu do samego końca, chociaż wydawało się, że Szyby nie będą musiały czekać na rozstrzygnięcie tego meczu tak długo, jak ostatecznie musiały. A to dlatego, że w pierwszych 20 minutach tego spotkania obóz Kamila Wiśniewskiego zbudował sobie dwubramkową przewagę – najpierw na listę strzelców wpisał się Tomek Mikusek, a potem – tuż przed końcową syreną – Kuba Skotnicki. Dla Maximusa to był duży cios, bo ten zespół nie do końca zasługiwał, by tak kiepsko potoczyły się dla niego sprawy. Okazji bowiem nie brakowało i chociażby Adam Drewnowski miał dwie szanse, by otworzyć worek z bramkami dla swojej ekipy, ale zawsze czegoś mu brakowało. Z kolei przy stanie 0:1, żółtą kartkę za interwencję poza polem karnym zobaczył Michał Kaźmierski i to była jedna z przyczyn, że tej skromnej straty nie udało się utrzymać do przerwy. W drugiej połowie ferajna Grześka Cymbalaka musiała więc wziąć się ostrzej do roboty, lecz gdy w 23 minucie Adam Drewnowski po raz trzeci ukrył twarz w dłoniach po niewykorzystanej szansie, wszystko wskazywało na to, że to po prostu nie będzie wieczór Maximusa. Ale te dywagacje szybko okazały się nietrafione. Przegrywającym wystarczyło bowiem niecałe 60 sekund, by ze stanu 0:2 zrobić 2:2! Sygnał do ataku daje Grzesiek Cymbalak, a potem wynik wyrównuje Adam Gołębiewski i mecz rozpoczyna się od nowa. Teoretycznie przewaga psychologiczna jest po stronie Maximusa, lecz rzeczy w futbolu nie zawsze dzieją się racjonalnie. W tym przypadku było jednak pewne, że ten zespół który zdobędzie gola numer 5, znajdzie się na autostradzie do zwycięstwa. Zawodnicy zdawali sobie z tego sprawę, dlatego wyczekiwanie na tę decydującą bramkę trochę trwało. Aż wreszcie w 35 minucie Kamil Wiśniewski wyłożył futsalówkę Tomkowi Mikuskowi, a ten nie dał szans na skuteczną interwencję Michałowi Kaźmierskiemu i zrobiło się 3:2 dla Szyb. Maximus musiał rzucić się w tym momencie do odrabiania strat, tyle że powoli zaczęło mu brakować energii. Wiele razy problem tej ekipie stwarzało nawet wyjście z własnej połowy i gdyby Bartek Bajkowski wykorzystał chociaż jedną okazję, jaka nadarzyła mu się w ostatniej minucie, to zarówno on, jak i koledzy z zespołu nie musieliby drżeć o końcowy wynik. Wszystko i tak skończyło się jednak po myśli AutoSzyb, które w naszej ocenie wygrały to starcie zasłużenie. Przydarzył im się co prawda jeden bardzo słaby fragment, gdzie stracili dwie bramki, ale poza tym grali równo, na niezłym poziomie i należała im się victoria. Maximus postawił jednak trudne warunki i w związku z wynikiem 2:3 przyszło nam skojarzenie z siatkówką. Tam taki rezultat oznacza dwa punkty dla zwycięzcy i jeden dla zespołu przegranego. I kto wie, czy właśnie taki podział „oczek” nie byłby w tym przypadku najbardziej sprawiedliwy.

I przechodzimy do ostatniego meczu, który w teorii miał być spotkaniem bez historii, a zamiast tego po pierwszej połowie pachniało tutaj największą sensacją całej trzynastej edycji. AKS był stawiany w roli absolutnego outsidera przeciwko Las Vegas i chyba nikt o zdrowych zmysłach nie postawiłby tutaj złamanego grosza na podopiecznych Piotrka Biskupskiego. Ale widać, że ten zespół wyciąga wnioski po każdym spotkaniu i nie pasowało mu to, co prezentował na początku sezonu. Wówczas była to drużyna grająca chaotycznie, non stop zapominająca o obronie i wystarczyło ją szybko złamać, by następnie nie mieć problemów z odniesieniem nad nią zwycięstwa. To się zmieniło i w poniedziałkowy wieczór doświadczyła tego ekipa Grześka Dąbały. Inna sprawa, że Las Vegas zagrało najgorsze 20 minut w tej edycji, chociaż nie chcielibyśmy odbierać zasług za tę część spotkania graczom AKSu. W końcu gra się tak, jak przeciwnik pozwala, a zawodnicy Elektro byli dobrze zorganizowani, podpowiadali sobie non stop, asekurowali się nawzajem, a w 16 minucie zdobyli bramkę za sprawą Rafała Ludwiniaka. Co prawda byliśmy pewni, że gracze Las Vegas tak tego nie zostawią, jednak do końca pierwszej części spotkania nie udało im się pokonać Rafała Boruciaka i chyba wszyscy którzy to widzieli, przecierali oczy ze zdumienia. Priorytetem dla AKSu miała być teraz dobra obrona zwłaszcza na początku drugiej połowy, bo wiadomym było, że jeżeli faworyci szybko złapią wiatr w żagle, to ten mecz może się odwrócić o 180 stopni. No i niestety – czerwonej latarni czwartej ligi nie udało się zbyt długo utrzymać korzystnego wyniku, bo już w 28 sekundzie ich bramkarza pokonał Michał Szukiel. To napędziło graczy Las Vegas, którzy całkowicie zdominowali boiskowe wydarzenia i za chwilę byli już na prowadzeniu. Tak wyglądała zresztą cała druga połowa. Faworyci atakowali non stop, nie zdejmowali nogi z gazu i to spowodowało, że już w 28 minucie prowadzili 4:1, co definitywnie zamykało spekulacje dotyczące ewentualnej niespodzianki. AKSowi nie udało się wrócić do takiego poziomu gry, jaki prezentował wcześniej, a gdyby nie wiele świetnych interwencji własnego bramkarza, to uległby znacznie wyżej niż 1:7. Mimo to duże słowa uznania dla przegranych za podjęcie rywalizacji z zespołem, który miał im pokazać miejsce w szeregu. Jeżeli Elektro uda się z każdym kolejnym meczem utrzymywać dłużej równy poziom gry, to nawet jeśli nie będzie to przynosiło punktów, to pozwoli wracać do domów z otwartą przyłbicą. Natomiast Las Vegas musi przemyśleć to, co stało się w pierwszej połowie. Bo jeżeli z kolejnym rywalem, którym będzie sąsiadująca z nimi w tabeli Copa, również zagrają tak nieudolnie, to na zwycięstwo w meczu na szczycie nie maja co liczyć. Niewykluczone więc, że taki zimny prysznic przed arcyważnym meczem, paradoksalnie dobrze im zrobi(ł).

Skróty wszystkich spotkań czwartej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy asysty, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD (lub wyższą) i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: