fot. © Google

Opis i magazyn 6.kolejki czwartej ligi!

25 stycznia 2020, 22:02  |  Kategoria: Video  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Wygląda na to, że po ostatnim poniedziałku z pociągu o nazwie „3 liga” wypadły AutoSzyby. Historycznego wyczynu dokonali z kolei gracze AKS Elektro, chociaż to inny mecz tego dnia wzbudził najwięcej emocji.

I od razu do niego przechodzimy! HandyMan grał z Joga Bonito i po tym, jak zespół Krzyśka Smolika pokonał Bud-Mar wydawało się, że wcale nie stoi tutaj na straconej pozycji. Tabela zresztą wskazywała, że to spotkanie nie ma faworyta, bo przecież jedni i drudzy mieli tyle samo punktów, ale jakość gry prezentowanej przez wszystkie poprzednie kolejki była zdecydowanie po stronie ekipy Bartka Brejnaka. I na parkiecie mieliśmy tego potwierdzenie. Nie będzie przekłamaniem stwierdzenie, że przez 39 minut tego spotkania Joga była zespołem lepszym i zasłużenie prowadziła niemal do końca meczu 2:0. To był zresztą dość niski wymiar kary, jaki zawodnicy w biało-czerwonych koszulkach wymierzali swoim rywalom, bo dysponowali jeszcze przynajmniej kilkoma okazjami, które powinni zamienić na gola. Kluczowe dla losów spotkania okazało się pudło Maćka Paska w 37 minucie. To była 200% okazja, by zabić ten mecz i obedrzeć ze złudzeń HandyMan. Ale rozgrywający naprawdę bardzo mecz zawodnik Jogi pomylił się i za chwilę wszystko się odmieniło. 60 sekund później efektownym trafieniem pod poprzeczkę popisał się Piotrek Kielczyk i od tego momentu gracze Bonito jakby zapomnieli jak się gra w piłkę, z kolei ich oponenci dostali zastrzyk z adrenaliny i uwierzyli, że wszystko jest tutaj możliwe. Tę wiarę przenieśli na parkiet. Co prawda najpierw nie wykorzystali idealnej szansy na remis, ale w kolejnej akcji wykorzystali zagapienie bramkarza Jogi, Łukasz Mietlicki sprzątnął piłkę sprzed nosa Adrianowi Kozyrze, a formalności dopełnił Krzysiek Smolik. Futbolówka za chwilę znalazła się więc na środku boiska, ale totalnie sparaliżowani gracze Bartka Brejnaka błyskawicznie popełnili stratę - z ich zbyt krótkiego podania skorzystał Adrian Rozbicki, który przejął piłkę, podciągnął z nią kilka metrów, a potem dograł do Krzyśka Smolika a ten wpakował ją do siatki, ku totalnemu zdumieniu zawodników drużyny przeciwnej. Autor tego trafienia za chwilę wpadł w ramiona kolegów, chociaż należało być jeszcze skoncentrowanym, bo do końca spotkania zostawało kilkanaście sekund. HandyMan nie dał sobie jednak wydrzeć zwycięstwa i wygrał mecz, którego nie miał prawa wygrać. Tak jak napisaliśmy – Joga była zespołem lepszym, ale nieumiejętność wyprowadzenia decydującego ciosu sprawiła, że za chwilę sama leżała na deskach. Tym samym ten zespół dołączył do kilku innych z tego sezonu i również mógłby mieć swój rozdział w książce pt „Jak przegrać wygrany mecz”. Natomiast brawa dla HandyMan, bo to drugie spotkanie pod rząd, gdzie ta ekipa przegrywa, gdzie wydaje się, że nie mam dla niej ratunku, a ona – niczym agent 007 – w cudowny sposób unika śmiertelnej kuli. I popatrzmy jak to się wszystko zmienia – jeszcze niedawno Kamil Dybek i spółka pewnie się zastanawiali, czy te rozgrywki na hali w ogóle były im potrzebne. A teraz zrobili coś, co pozwoli im swojego debiutanckiego sezonu w NLH nie zapomnieć przez długie lata.

Bardzo blisko jeszcze bardziej spektakularnego powrotu był za to Maximus. I tutaj również nic nie wskazywało na to, że podopieczni Grześka Cymbalaka w ostatnich sekundach spotkania będą się liczyli w walce o punkty, bo po tym jak przegrali z Las Vegas pierwszą połowę w stosunku 0:4, to chyba nikt nie postawiłby na nich złamanego grosza. Ten dość wysoki wynik był jednak trochę złudny, bo Maksymalni mieli trochę okazji, których jednak nie potrafili zamieniać na gole, z kolei przeciwnikom wpadało nawet do siatki to, co nie powinno, tak jak przy golu na 4:0 Grzegorza Giszcza. I to chyba trochę uśpiło faworytów. Bardzo słabo ten zespół wszedł w drugą połowę, bo ledwo gra została wznowiona, a Maximus odrobił połowę strat i uwierzył, że poniedziałkowy konkurent wcale nie jest tak straszny jak go malują. Także zawodnicy Las Vegas zrozumieli, że jeśli szybko nie wezmą się w garść, to ten mecz może im uciec, a przecież po 20 minutach wszyscy dopisywali im całą pulę. A sytuacja zrobiła się jeszcze bardziej nerwowa, gdy w 36 minucie Dominik Bartocha zanotował trafienie kontaktowe! Współ-lider czwartej ligi totalnie nie przypominał zespołu, który zajmuje tak dystyngowane miejsce w tabeli. Zawodnicy byli zagubieni, ich aktywność w ataku drastycznie spadła, z kolei Maximus był na kursie z wiatrem i zaledwie jedna dobra akcja dzieliła go od remisu! I w 39 minucie ta drużyna miała piłkę meczową! Co więcej – futsalówka zmierzała już nawet do siatki, ale przytomna interwencja Stanisława Leszczyńskiego spowodowała, że po stronie ekipy w białych koszulkach usłyszeliśmy tylko jęk zawodu. Natomiast chwilę później losy tego meczu rozstrzygnęły się. Sylwester Kasprowiak popisał się bowiem bramką z rzutu wolnego z własnej połowy, widząc i wykorzystując zbyt dalekie wyjście z bramki Filipa Sawińskiego, który pełnił funkcję lotnego bramkarza. Co prawda Maximus w ostatnich sekundach zdołał jeszcze zmniejszyć straty, lecz na więcej niż porażka najmniejszą możliwą różnicą nie było go już stać. To był bardzo dziwny mecz. Las Vegas fatalnie rozegrało finałowe 20 minut i o mało nie zostało za to ukarane. Trudno nam jednak wytłumaczyć powody takiego stanu rzeczy, chyba że to Maximus wzniósł się na wyżyny swoich możliwości w drugiej odsłonie i to jego musimy tutaj pochwalić. Wyglądało to jednak tak, że reprezentantów Parano uśpił fakt, że tak łatwo wszystko im w tym starciu przychodzi. Może myśleli, że tak już będzie do końca, albo że rywal po pierwszej połowie wywiesi białą flagę. Stało się inaczej i choć w konsekwencji skończyło się dobrze, to raczej nikt po pierwszej połowie nie przypuszczał, że w końcowym rozrachunku sukces faworytów trzeba będzie nazwać trochę szczęśliwym.

Ze wszech miar zasłużony triumf odniosła za to Moja Kamanda. I to w bardzo ważnym meczu, bo przeciwko ekipie, która od kilku kolejek utrzymywała się za plecami faworytów i w bezpośrednim pojedynku chciała udowodnić, że ją również trzeba poważnie traktować w kontekście podium. AutoSzyby miały ten atut, iż do spotkania nie startowały z pozycji faworyta – nawet jeśli w przypadku porażki, to właśnie ekipa Kamila Wiśniewskiego miała tutaj więcej do stracenia. No ale ta potyczka nie ułożyła się tak, jak zawodnicy w różowych koszulkach pewnie sobie zaplanowali. Więcej z gry miał bowiem zdecydowanie rywal, aczkolwiek tego mogliśmy się spodziewać. Kamanda to zespół który nie boi się mieć piłki przy nodze, chociaż nie zawsze potrafi to zamieniać na gole. I to się potwierdziło na parkiecie – Kamil Nowak i spółka mieli tutaj przewagę, stwarzali sobie więcej okazji, tyle że żaden z zawodników nie potrafił znaleźć sposobu na Michała Krawczyka. Szyby atakowały z kolei dużo rzadziej, jednak trzeba im oddać, że gdy już znalazły się w polu karnym oponentów, to było tam bardzo groźnie. Gol, który miał otworzyć nam to spotkanie, wisiał więc w powietrzu – aż wreszcie padł! W 17 minucie Mateusz Smoktunowicz oszukał defensywę AutoSzyb i było 1:0. Przegrywający pod koniec tej części gry mieli jeszcze okazję, by dość szybko wyrównać, ale nie dość że dogodne okoliczności zmarnowali, to na początku drugiej połowy dali się zaskoczyć. Kacper Smoderek zdobył w swoim stylu bramkę na 2:0, co wybiło totalnie z uderzenia rywali i lada moment tablica świetlna wskazywała już rezultat 3:0. To musiało spowodować, że zespół przegrywający, który nie miał już nic do stracenia, musiał postawić wszystko na jedną kartę. Ale to wszystko bardzo długo trwało. Zanim Szyby dały do zrozumienia konkurentom, że wciąż wierzą w pomyślny dla siebie finał, wpierw zmarnowały dwie bardzo dogodne okazje. W bramkę nie mógł się wstrzelić Bartek Bajkowski, zbyt często szukający indywidualnych rozwiązań. Wtedy górę musiało wziąć doświadczenie – a Kamilowi Suchockiemu tego elementu nie brakuje. To on w 36 minucie otworzył dorobek bramkowy po stronie AutoSzyb, a za 120 sekund znów wpisał się na listę strzelców, przez co zespoły dzieliła już różnica tylko jednego gola! Ale perspektywa remisu lada moment znów stała się bardzo odległa – w kolejnej akcji Mateusz Trąbiński zdobył bramkę na 4:2, która okazała się kluczową dla przydziału punktów. Drużyna Kamila Wiśniewskiego zdecydowała się jeszcze wycofać bramkarza, lecz błąd w ataku pozycyjnym kosztował ją utratę następnego trafienia i emocje się skończyły. No cóż – od razu po ostatnim gwizdku nasze wrażenie było takie, że zawodnicy Szyb sami sobie udowodnili, że rywal był w zasięgu, ale chyba mieli dla niego zbyt dużo respektu. Do tego kilka niewykorzystanych okazji, głupio stracony gol na 2:4, no i skończyło się jak się skończyło. Nie zapominajmy jednak, że ten zespół w tym składzie dopiero nabiera doświadczenia, więc chyba nie należy się dziwić, że przeciwko tak otrzaskanej ekipie jak Kamanda wynik był niekorzystny. Ratunkiem dla Szyb było rozegranie perfekcyjnego spotkania, z wykorzystaniem większości stworzonych przez siebie okazji. Tymczasem oni zagrali "tylko" nieźle, co na liderów czwartej ligi po prostu nie mogło wystarczyć.

I czas na kilka słów podsumowania największej sensacji nie tylko czwartej ligi, ale chyba całej szóstej kolejki – czyli zwycięstwa AKS Elektro nad Bad Boys 2. Ci pierwsi – o czym wspominaliśmy w transmisji – szansę na otwarcie punktowego dorobku widzieli w dwóch meczach – właśnie ze Złymi Chłopcami oraz z HandyMan. Nam bardziej prawdopodobne wydawało się urwanie punktów tym drugim, bo Bad Boys w ostatnich tygodniach pokazali małą zwyżkę formy, do pewnego momentu dzielnie trzymali się z Moją Kamandą i ciężko było sobie wyobrazić, że zaliczą tutaj wpadkę. Faworyci w sposób bardzo efektowny rozpoczęli zresztą strzelanie, bo trafienie z 9 minuty Daniela Woźniaka wzbudziło powszechny zachwyt na trybunach zielonkowskiej hali. Ale mylił się ten kto myślał, że to jedynie początek strzeleckiego festiwalu, jaki przybysze z Ostrówka zaserwują outsiderom. Owszem – okazji by podwyższyć wynik nie brakowało, Elektryczni mieli trochę szczęścia, a w dodatku pod sam koniec pierwszej połowy zdołali wyrównać! Druga połowa wiele się od poprzedniczki nie różniła – znów w natarciu byli zawodnicy w biało-czerwonych koszulkach, znów to oni zainaugurowali zdobywanie bramek, ale AKS na drugie trafienie Daniela Woźniaka odpowiedział dosłownie w następnej akcji i tutaj nic nie było rozstrzygnięte. Kolejny akapit musimy poświęcić z kolei Rafałowi Boruciakowi. Golkiper Elektro bronił świetnie i wielokrotnie ratował swoją ekipę od konieczności trzeciego odrabiania strat. Z kolei Darek Żaboklicki był raczej bezrobotny, podobnie jak cała defensywa BB2 a wiadomo, że taki stan powoduje, że łatwo stracić koncentrację. No i stało się – w 36 minucie Kamil Ciak wykorzystał niedogadanie w linii obrony oponentów i strzałem tuż przy słupku dał swojej drużynie pierwsze prowadzenie w tym meczu! Bad Boys musieli błyskawicznie wziąć się do roboty, bo czasu było już mało, a przecież pośpiech nigdy nie jest dobrym doradcą. W dodatku AKS widząc że jest o włos od historycznego sukcesu, dawał z siebie więcej niż mógł. A do tego nadal miał trochę szczęścia – i to zarówno we własnym polu karnym, jak i po drugiej stronie boiska. Taki strzał jak ten, który w 39 minucie oddał bowiem Robert Migdalski rzadko powiem znajduje metę w siatce, a jemu się udało! Podanie z rzutu rożnego, efektowny wolej i nocnoligowi debiutanci już wiedzieli, że datę 20 stycznia zapamiętają na długo. W ostatnich sekundach dobili oni jeszcze będących w szoku Złych Chłopców i plan jaki mieli na końcówkę sezonu wykonali już w pierwszym podejściu. Wielkie brawa dla nich, zwłaszcza że ciężko na ten sukces zapracowali a wnioski które wyciągali po kolejnych porażkach nie poszły w las. Teraz, gdy spadło z nich brzemię możliwego skończenia rozgrywek z zerem, być może uwolnią dodatkowe pokłady umiejętności i jeszcze niejednego rywala sprowadzą do parteru. Dla Bad Boysów ta porażka to na pewno duży cios, ale kto widział skrót ten wie – nie można równocześnie nie wykorzystywać tylu sytuacji i dawać tyle prezentów w defensywie. Bo to było jak proszenie się o porażkę, zwłaszcza gdy gra się z zespołem, który pragnął zwycięstwa jak żaden inny w lidze.

A skoro AKS pokonał Bad Boysów, to w sumie czemu Bud-Mar miałby nie pokonać Copa FC? Nic nam nie szkodziło zadać sobie tego pytania, zwłaszcza że pozycja w ligowej hierarchii zespołu ze Słupna zakłamuje rzeczywistość. Ta drużyna ma to do siebie, że dysponując mocnym składem, jest w stanie każdemu rywalowi mniejszego lub większego psikusa sprawić. I nie wykluczaliśmy, że także tutaj postawi się przeciwnikom, którzy znani są przecież z tego, że z zespołami z dołu tabeli potrafią się męczyć, nawet jeśli finalnie osiągają swój cel. I dokładnie ten obrazek przyszło nam zobaczyć w ostatni poniedziałek. Zaczęło się dla faworytów fatalnie – nie dość, że nie udało się zdobyć bramki, mimo dwóch całkiem niezłych okazji, to w 9 minucie Kamil Zaręba kapitalnym uderzeniem z lewej nogi pokonał Darka Wasia i było 1:0. Gdy tuż po upływie kwadransa na 2:0 podwyższył Sebastian Skorupka, to nie wykluczamy, że w głowach niektórych graczy Copy zaświtała myśl, że to może być koniec ich marzeń w walce o awans. Ale tak naprawdę tu wcale nie trzeba było wiele, żeby odwrócić losy spotkania – wystarczyło „tylko i aż” wejść na swój poziom. I przegrywający zrobili to – w odstępie 60 sekund doprowadzili do remisu, a potem skorzystali na karze dla Sebastiana Skorupki i Konrad Bulik tuż przed syreną wieńczącą pierwszą część dał swojej ekipie bramkowy oddech. Tyle że Bud-Mar kilkadziesiąt sekund później odgryzł się, a do meczowego protokołu wpisał się Oskar Zych. Tym samym mecz niejako rozpoczął się od nowa, z tą różnicą że do jego końca było nie 40, a 20 minut. W drugiej odsłonie przewaga Copy była jednak coraz większa. Z dużą regularnością zapisywaliśmy kolejne zmarnowane okazje przez ten zespół, a to mogło się zemścić. W sukurs faworytom przyszła jednak decyzja sędziego z 30 minuty. Ręka obrońcy w polu karnym i arbiter dał możliwość Copie, by zdobyć łatwe trafienie z rzutu karnego. Mateusz Marcinkiewicz zwykle w takich sytuacjach nie przebacza, ale tym razem pomylił się, lecz na jego szczęście wszystko asekurował jego brat Norbert, który pokonał Kubę Bogdana i było 4:3. A za chwilę nastąpił kluczowy moment tego starcia – najpierw fantastyczną interwencją popisał się Darek Waś, a chwilę później na 5:3 wynik dla graczy z Klembowa podwyższył Michał Wróblewski i stało się jasne, że niespodzianki nie będzie. W końcówce jedni i drudzy zapisali na swoje konto jeszcze po jednym trafieniu, chociaż mogli więcej, a Przemek Gronek jeszcze na długo zapamięta pudło z 39 minuty. Ale to bez znaczenia, bo liczył się cel. Co prawda Copa potwierdziła, że wciąż jej piętą Achillesową jest chimeryczność i z tym coś trzeba zrobić, zwłaszcza przed arcyważnym meczem z Kamandą. Natomiast Bud-Mar zagrał tutaj chyba na tyle, na ile go było stać, choć warto dodać że miał też trochę pecha. Jeden gol przez karę, jeden z karnego, jeden gdzie wcześniej być może był faul. No ale nie chcemy ich usprawiedliwiać, bo z takimi przeciwnościami losu klasowa drużyna i tak by sobie poradziła. Tyle że Bud-Mar jest dopiero na początku drogi, by kiedyś móc tak o sobie powiedzieć. 

Skróty wszystkich spotkań czwartej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy asysty, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 720p HD (lub wyższą) i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: