fot. © Google

Opis i magazyn 3.kolejki trzeciej ligi!

20 grudnia 2020, 17:16  |  Kategoria: Video  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Niektórzy mówią, że trzecia liga jest najbardziej wyrównana ze wszystkich, inni że po prostu szalona a każdy może wygrać z każdym. Ale najważniejsze, że jest po prostu ciekawa.

A po trzeciej kolejce nie ma już tam ekip, które na swoim koncie nie dysponowałyby jakimś punktem. Przed tą serią kilka drużyn miało ten problem, a jedną z nich był NetServis. Ekipa Pawła Roguskiego wiedziała jednak, że przeciwko Ponad Tonie może się pokusić o otwarcie dorobku, zwłaszcza gdyby udało się pokazać niezłą grę nie tylko w pierwszej połowie, ale na przestrzeni całego spotkania. Ale Tona plany miała podobne. Gdyby tutaj wygrała, miałaby na swoim koncie aż siedem „oczek” i Święta spędziłaby w świetnych humorach. Łukasza Głażewskiego musiała jednak zaniepokoić nieobecność Kamila Kamińskiego, który był ważnym ogniwem jego zespołu, chociaż po stronie NetServisu osłabienia były jeszcze większe, a brakowało przede wszystkim podstawowego bramkarza. Z kolei sam mecz długo wyglądał tak, jak można to było przewidzieć. Żadna z drużyn nie zamierzała podejmować przesadnego ryzyka, obydwie formacje defensywne były dobrze ustawione i rzadko dopuszczały do zagrożenia, aczkolwiek Tona miała początkowo więcej z gry i w 3 minucie powinna objąć prowadzenie, lecz w sytuacji sam na sam z bramkarzem Netu nie popisał się Damian Tucin. To mogło się zemścić, bo po żółtej kartce dla tego zawodnika, Net grał w przewadze jednego zawodnika, ale tradycyjnie już nie potrafił zamienić jej na bramkę. Gdy więc przyszła druga połowa spotkania, chyba wszyscy byliśmy ciekawi, czy po raz trzeci dojdzie do sytuacji, w której NetServis spuści z tonu i pozwoli przeciwnikom na ucieczkę z wynikiem. Ale nie tym razem. Ta drużyna na początku finałowej odsłony szybko wyszła na prowadzenie, aczkolwiek później przypomniał o sobie Patryk Woźniak, który pięknym trafieniem z lewej nogi doprowadził do remisu. Paweł Roguski i spółka dość szybko przywrócili sobie jednak jednobramkowy bufor, a ponieważ minuty uciekały a wynik się nie zmieniał, to w końcówce spotkania Ponad Tona musiała już zaryzykować. Wycofanie bramkarza nie przyniosło jednak oczekiwanych efektów, bo Net dobrze się bronił, mądrze rozgrywał piłkę na własnej połowie, a w 39 minucie Patryk Matysiak zadał decydujący cios, po którym rywale już się nie podnieśli. Potem sprawę przystemplował jeszcze Kuba Wrzosek i pierwsza porażka Tony stała się faktem. Ogólnie był to mecz na styku i równie dobrze mógł się skończyć w sposób odwrotny. Być może różnica polegała na tym, że po stronie RPT zagrożenie siał głównie jeden zawodnik, czyli Patryk Woźniak. Ale i on ma teraz utrudnione zadanie, bo każdy wie że nie można zostawić mu centymetra wolnej przestrzeni. Pomoc reszty drużyny była niewystarczająca, zrozumienia z kolegami brakowało też Damianowi Tucinowi, który za bardzo ufał swoim umiejętnościom indywidualnym. NetServis zaprezentował grę bardziej kompaktową i mimo wszystko wygrał zasłużenie. Tym samym jego dorobek punktowy w końcu ruszył z miejsca, podobnie jak pozycja w tabeli. No i najważniejsze, że ta drużyna udowodniła, że do trzeciej ligi jednak pasuje. Bo do tego momentu opinie na ten temat były pewnie różne.

A wielu z Was było pewnie ciekawych, jak po rozbiciu Mojej Kamandy, w kolejnym spotkaniu zaprezentuje się JMP. Przed nimi było kolejne nie lada wyzwanie, bo po tym jak zmierzyli się z jednym z ligowych faworytów, przyszła pora na kolejnego – czyli Adrenalinę. Zespół z Ząbek znowu musiał sobie radzić bez Valentyna Chopaniuka, ale skoro bez niego wygrał z Bykami Al-Maru, to chyba nic nie stało na przeszkodzie, by ten wyczyn powtórzyć i teraz. No właśnie – z perspektywy czasu już wiemy, że ta misja została zrealizowana w 100%. Rezultat 5:1 sugeruje, że JMP powalczyło, ale jednak Adrenalina była zdecydowanie lepsza i nie pozostawiła konkurentom złudzeń. My jednak pod czymś takim byśmy się nie podpisali. Co więcej – według nas mniej więcej do 26-27 minuty, to ekipa nocnoligowego beniaminka była tutaj lepsza. Choćby to, że po pierwszej połowie wynik brzmiał tutaj 1:0 dla JMP wiele o tym meczu mówi. Ba! Tu powinno być wyżej, bo okazji drużynie Damiana Zalewskiego nie brakowało. A gdyby udało się wyjść na dwubramkowe prowadzenie, to wtedy sytuacja Adrenaliny zrobiłaby się bardzo ciężka. Co się więc stało, że w pewnym momencie to spotkanie uciekło JMP? Wszystko zaczęło się w 30 minucie meczu. Wtedy Hubert Czady zdobył ładną bramkę bezpośrednio z rzutu wolnego i od tego momentu gra zawodników w granatowych koszulkach posypała się. Z kolei Adrenalina złapała wiatr w żagle i co chwilę kreowała bardzo groźne okazje, które ku własnej radości potrafiła zamieniać na bramki. Dość powiedzieć, że od pierwszej do czwartej bramki dla ekipy Roberta Śwista minęło niecałe pięć minut! Ten okres przesądził o wyniku spotkania, bo JMP już po tych ciosach nie podniosło się z kolan, a na domiar złego w ostatnich fragmentach zanotowało jeszcze trafienie samobójcze. I przegrywając mecz w taki sposób trzeba odczuwać spory niedosyt. Być może znowu chłopakom z Warszawy gdzieś zabrakło tego jednego rezerwowego więcej. Bo niewykluczone, że wcześniejsze fragmenty spotkania po prostu za dużo ich kosztowały i ten moment krytyczny musiał nadejść. Niestety nie udało się nad nim zapanować i druga porażka stała się faktem. Ale gracze Adrenaliny pewnie potwierdzą, że grało im się tutaj ciężko. Ten zespół długo nie mógł złapać swojego rytmu i była to zasługa przeciwników, którzy do feralnego momentu grali dobrze i konsekwentnie. Kluczem do zwycięstwa była chyba cierpliwość, bo aktualni liderzy tego poziomu niczego w swojej grze nie zmieniali, jakby byli pewni że efekty przyjdą. I mieli rację, a widok na tabelę trzeciej ligi to chyba jeden z lepszych prezentów, jaki mogli sobie na te Święta wyobrazić. Zwłaszcza, że sami sobie na niego zapracowali.

Po ubiegłotygodniowej klęsce (bo tak to trzeba nazwać) na właściwą ścieżkę bardzo chcieli za to powrócić zawodnicy Mojej Kamandy. Zakładając, że chłopaki celują w tym sezonie w kolejny awans, to w rywalizacji przeciwko Bykom Al-Maru nie mieli prawa zanotować kolejnej wpadki. Ale to zadanie wcale nie jawiło się jako klasyczna „bułka z masłem”. Byki to zespół bardzo ambitny, który po porażce z Adrenaliną również chciał znowu się znaleźć na zwycięskiej ścieżce. Ale o ile siedem dni wcześniej ich mecz faktycznie mógł się potoczyć różnie, tak w tym przypadku powiedzmy sobie szczerze – Moja Kamanda nie pozostawiła im tutaj żadnych złudzeń kto jest lepszy. Być może wynik 6:2 nie do końca to oddaje, ale poza bardzo krótkimi fragmentami, w całym spotkaniu przewaga ekipy Kamila Nowaka nie podlegała nawet najmniejszej dyskusji. Podobać mogła się zwłaszcza kreacja gry w ich wykonaniu. Wszystko robione na dużej szybkości, z pomysłem, co powodowało, że defensywa Byków wciąż musiała się czuć zagrożona, a Czarek Szczepanek nie miał nawet chwili wytchnienia. Nic więc dziwnego, że to Kamanda szybko tutaj objęła prowadzenie, potem je podwyższyła i dopiero pod koniec pierwszej połowy Bykom udało się zmniejszyć straty, aczkolwiek nie był to efekt wspaniałej akcji, a bardziej zagapienia się defensywy faworytów. Druga odsłona rozpoczyna się fatalnie dla Byków. Najpierw dają się skontrować, potem popełniają banalny błąd w rozegraniu piłki i z 1:2 robi się 1:4, co definitywnie zamknęło nam dywagacje dotyczące tego, kto zdobędzie tutaj całą pulę. Zwłaszcza że Kamanda się nie zatrzymywała, była głodna kolejnych trafień i po prostu całkowicie zdominowała konkurentów. Ci byli totalnie pogubieni i gołym okiem było widać, z jakim trudem przychodzi im wszystko to, co z wielką łatwością robili konkurenci. Wynik końcowy czyli 6:2 nie jest więc tutaj żadnym zaskoczeniem. Kamanda wyciągnęła wnioski z drugiej kolejki, zagrała jak na zespół z potencjałem na awans przystało i chyba nie będzie przekłamaniem stwierdzenie, że na żadną drużynę na tym poziomie rozgrywkowym (przy założeniu jej dobrej gry) nie patrzy się z taką przyjemnością, jak właśnie na nich. Może więc ten prysznic jaki sprawiło im JMP dobrze im zrobił. Z kolei Byki muszą się otrząsnąć, bo bilans trzech punktów to nie jest coś, na co liczyli po trzech kolejkach. Ale też bądźmy sprawiedliwi – jak na razie to nie jest ich sezon. Co prawda terminarz mieli ciężki, jednak ich gra również nie porywa. I coś z tym trzeba zrobić, bo chociaż na tym etapie jeszcze za wcześnie jest napisać, że ten sezon jest już stracony, to od takiego stwierdzenia dzieli ich już bardzo niewiele. No chyba że satysfakcjonuje ich walka o miejsca w dolnej połowie tabeli. Znając jednak Adriana Rychtę, to na takie słowa pewnie by się obruszył. Tylko z drugiej strony – czy patrząc na grę swojego zespołu, faktycznie ma prawo by oczekiwać czegoś więcej?

Ze sporymi nadziejami oczekiwaliśmy za to meczu numer cztery we wtorkowy wieczór. Bo jeśli na plac gry wchodzi albo Las Vegas albo Copa FC, to wiedz że coś ciekawego będzie się działo. A gdy już dochodzi do bezpośredniego pojedynku między nimi, to można wręcz w ciemno założyć, że emocji na pewno nie zabraknie. Obydwaj beniaminkowie tego poziomu rozgrywkowego bardzo liczyli, że właśnie tego dnia sprawdzą jak smakuje trzecioligowe zwycięstwo, bo do tego momentu łącznie uciułały zaledwie jeden punkt. Tych „oczek” powinno być więcej, ale z różnych przyczyn nie udało się ich wywalczyć, dlatego tak dużego znaczenia nabierało to konkretne starcie. No i licząc na dobre widowisko nie rozczarowaliśmy się! Jedni i drudzy zagwarantowali nam bardzo elektryzującą potyczkę, w której długo nie było jasne kto wygra, a kto znów będzie musiał obejść się smakiem. Gdyby tak w jednym zdaniu podsumować to co zaprezentowali nam tutaj zawodnicy, to chyba najlepiej byłoby to opisać w ten sposób – Copa miała może i więcej z gry, częściej była przy piłce, natomiast to rywale byli bardziej konkretni. Oni potrzebowali dużo mniej okazji by stworzyć konkretne zagrożenie pod bramką przeciwnika i nic dziwnego, że do przerwy prowadzili 2:1. A mogli nawet wyżej, bo też kilka innych okazji w ich wykonaniu opisaliśmy w naszych notatkach charakterystycznym wykrzyknikiem. Copa jak to Copa. Do pewnego momentu wszystko wyglądało nieźle, ale jak już trzeba spuentować jakąś akcję, to zaczęły się problemy. Skuteczność nie była sprzymierzeńcem zawodników z Klembowa, natomiast trzeba oddać ekipie Mateusza Marcinkiewicza, że w drugiej połowie jego zespół miał już dość dużą przewagę i kwestią czasu wydawało się, kiedy losy spotkania uda im się odwrócić. W 30 minucie mieliśmy już remis, z kolei kluczowa dla całego meczu sytuacja rozegrała się w 39 minucie. Najpierw Piotrek Kwiecień nie wykorzystał 100% okazji dla ekipy Las Vegas, co miało fatalne skutki dla drużyny Grześka Dąbały. Zamiast 3:2 i pewnego przynajmniej remisu, za chwilę zrobiło się bowiem 2:3! Fantastyczną bramkę zdobył Sebastian Sasin, który po dwóch meczach nieobecności pokazał, jak ważnym jest ogniwem ekipy z Klembowa. To minimalne prowadzenie Copa dowiozła do samego końca, co w gronie tej drużyny zostało przyjęte z ogromnym entuzjazmem. I wcale się nie dziwimy, bo może będzie to moment zwrotny dla chłopaków, którzy nie tak wyobrażali sobie ten sezon a i przeciwko Vegas przeżywali trudne momenty. Ale najważniejsze, że wreszcie skończyło się happy endem. Z kolei Las Vegas może żałować. Drugi mecz pod rząd, gdzie w kluczowym momencie mają piłkę wartą być może zwycięstwo, lecz pudłują i zaraz sami dostają cios na szczękę. Tym samym mało zaszczytne miano najbardziej pechowej drużyny w tym sezonie należy na razie do nich. Bo zagrać trzy wyrównane mecze a kończyć rok z jednym punktem – to jest naprawdę spory wyczyn. I raczej łatwo się domyślić, czego ten zespół życzył sobie w Nowym Roku opuszczając progi zielonkowskiej hali.

A ekipą, która na początku sezonu miała szczęścia pod dostatkiem i dodatkowo umiała mu dopomóc były AutoSzyby. Ferajna Kamila Wiśniewskiego po tym jak w cudownych okolicznościach pokonała Copę, teraz stanęła naprzeciwko kolejnego trudnego rywala. Bo chociaż Beer Team miał o połowę mniejszy dorobek, to tutaj było jasne, że czerwonego dywanu przeciwnikom nie rozłoży. Trudno jednak było przewidzieć, czy zespół z Radzymina stać na niespodziankę, bo chyba tak należałoby traktować ewentualne zwycięstwo. Mecz ułożył się jednak dla Beer Teamu bardzo dobrze i widać było od samego startu, że ta drużyna jest bardzo zdeterminowana i to ona może jako pierwsza w tym sezonie zmusić do kapitulacji AutoSzyby. Taktyka była prosta. Bardzo skrupulatnie trzymać ryzy w defensywie, a z przodu liczyć na błędy przeciwnika, spowodowane choćby pressingiem. I proszę – w 6 minucie mamy pierwsze efekty, a gola dla Beer Teamu notuje Konrad Kanon. W 14 minucie mamy powtórkę z rozrywki – znowu prosta strata konkurentów, Paweł Cackowski z zimną krwią pokonuje Artura Jaguszewskiego i jest już 2:0. Z perspektywy Szyb to było najgorsze co mogło im się przytrafić, bo teraz rywale nie tylko poczuli krew, ale jeszcze mocniej zabezpieczyli tyły, co przy ich znakomitych warunkach fizycznych powodowało, że nawet drużyna mająca tylu technicznych graczy, zupełnie nie potrafiła sobie z tym poradzić i stworzyć 100% okazji do zdobycia bramki. W finałowej odsłonie przegrywający musieli jednak powoli stawiać wszystko na jedną kartę. Ich napór rósł, ale nadal nie przynosiło to żadnych efektów, z kolei w 32 minucie Paweł Cackowski wykorzystał podanie od własnego bramkarza i zrobiło się już 3:0! Wtedy emocje rozgorzały na dobre. Szyby w końcu zdołały przełamać swój strzelecki impas, lecz lada moment straciły banalną bramkę, a jej autorem był Sebastian Płócienniczak, z którego podania wyszedł gol. Trzy bramki przewagi to wydawało się bardzo dużo, lecz ówczesny lider trzeciej ligi nie przyjmował tego do wiadomości. Szyby grały dalej i zaledwie w ciągu minuty ze stanu 1:4 doszły na 3:4! Każdy scenariusz był więc jeszcze możliwy. Beer Team być może z tyłu głowy miał świadomość, że nie może dopuścić do podobnej sytuacji jak z Bykami Al-Maru, gdzie też prowadził trzema golami a został z niczym. Tutaj także robiło się bardzo gorąco, lecz decydujące słowo należało do nich! W 39 minucie kontrę tego zespołu perfekcyjnie sfinalizował Krzysiek Giera i wtedy było jasne, że Beer Teamowi żadna krzywda się tutaj nie stanie. Także gracze Szyb stracili już wiarę w cud i musieli pogodzić się z porażką. Nie przyszło im to łatwo, podczas spotkania kwestionowali kilka decyzji sędziego, choćby tę przed golem na 3:0 Pawła Cackowskiego. Podobno ich zawodnik nie wybił wówczas piłki na aut, a jednak doskonale widać, że tak właśnie było. Dlatego winnych niech zawsze szukają wpierw u siebie. I tutaj też muszą się uderzyć w pierś – bo jeśli pierwszego gola w meczu zdobywa się na pięć minut przed końcem, to jednak trudno myśleć o wygranej. Rywal okazał się po prostu dobrze skonsolidowany, wybiegany, trudny do przejścia i końcowy wynik nie jest dziełem przypadku. AutoSzyby wzięły się do roboty za późno i być może ślepo wierzyły, że znów sprowadzą wszystko do gola w ostatniej sekundzie. A jeśli tak, to po prostu się przeliczyły.

Skróty wszystkich spotkań trzeciej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy statystyki, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: