fot. © www.nocnaligahalowa.pl
Opis i retransmisja 5.kolejki 3.ligi!
Trzy czołowe drużyny 3.ligi trochę odjechały reszcie stawki. Czy to one rozdzielą między siebie dwa bilety do 2.ligi?
Jedną z ekip, która utrzymuje się na ligowym podium jest Ternovitsia. Ale zespół z Ukrainy wcale nie miał we wtorek łatwego zadania, bo chociaż mierzył się z Bad Boysami, którzy do tej pory nie mieli jeszcze zwycięstwa na swoim koncie, to skład faworytów nie był optymalny. Brakowało kilku ważnych graczy, a z kolei w obozie Złych Chłopców pojawił się Daniel Woźniak. I gdy tak to sobie zestawiliśmy, to wyszło nam, że możemy obejrzeć całkiem wyrównaną potyczkę. Zaczęło się jednak zupełnie odwrotnie niż nasze przewidywania zakładały. Ternovitsia bardzo szybko objęła dwubramkowe prowadzenie i wydawało się, że prędzej zdobędzie kolejne gole, aniżeli to rywal weźmie się w garść. No ale futsal jest nieprzewidywalny. Po tym bardzo skutecznym początku, później do głosu zaczęła dochodzić ekipa z Ostrówka. W 8 minucie gola kontaktowego zdobył Krzysiek Stańczak, a w 12 minucie mógł być remis. Najpierw w słupek trafił Daniel Chrzanowski a chwilę później wspomniany Krzysiek Stańczak doszedł do sytuacji sam na sam z Romanem Shulzhenko, ale nie trafił w bramkę. Co się jednak odwlekło, to nie uciekło. Na starcie drugiej połowy Bad Boys dostali rzut karny! Faulowany był Daniel Woźniak i to on postanowił wymierzyć sprawiedliwość. A ponieważ strzał był celny, to z prowadzenia Ternovitsii zostały tylko wspomnienia. To wydawał się dobry moment, by tę ekipę jeszcze mocniej przycisnąć do muru. Tylko że wtedy bardzo prosty błąd popełnił Daniel Chrzanowski. W prostej sytuacji dał sobie odebrać piłkę, co rywal bezlitośnie wykorzystał. A po chwili było już 2:4, gdy na listę strzelców wpisał się Maksym Myshak. Już wtedy zdawaliśmy sobie sprawę, że Bad Boys przegapili swój moment. Co prawda w końcówce stworzyła się dla nich szansa, bo żółtą kartkę obejrzał Ivan Pastukh, ale mimo, że zdobyli gola na 3:4, to rywale błyskawicznie zripostowali i mecz skończył się wynikiem 3:5. Trudny to był mecz dla Ternovitsii. Ta drużyna nie grała tak intensywnie jak w poprzednich potyczkach, co jednak było spowodowane dość wąską ławką rezerwowych. Najważniejsze jednak, że przetrwała trudny moment na początku finałowej odsłony i dopisała do swojego konta kolejne zwycięstwo. Bad Boys mogą z kolei odczuwać lekki niedosyt. Wyszli ze stanu 0:2, były perspektywy na więcej i dosłownie w ułamku sekundy wszystko rozleciało się jak domek z kart. Z plusów na pewno powrót do gry Daniela Woźniaka, który pokazał, o ile lepiej może wyglądać gra tej drużyny, gdyby wszyscy bracia Woźniak byli do dyspozycji. No ale tutaj nie ma co gdybać, tylko trzeba zdobywać punkty. Bo jak tak dalej pójdzie, to niedługo wrócą do miejsca, gdzie po raz ostatni byli w sezonie 2017/18.
Innym zespołem, który musi zakasać rękawy są Ryńscy. Trzy z rzędu porażki spowodowały, że ten zespół bardzo szybko znalazł się w dolnych rejonach tabeli. I chociaż grał nieźle, to nijak nie przekładało się to na liczbę oczek. Ponad Promil początek miał lepszy, natomiast w tym bezpośrednim starciu wyżej stawialiśmy szanse Deweloperów. Ten zespół dysponuje zawodnikami, którzy trochę w piłkę pograli i przeczuwaliśmy, że to może być dobry moment, aby w końcu odbić się od ligowego dna. No i nie zawiedliśmy się. Nie była to może spektakularna wygrana, o której triumfatorzy będą pamiętać długi czas, natomiast w ich sytuacji liczą się punkty. Inna sprawa, że w tym spotkaniu, w odróżnieniu do poprzednich, mieli znacznie więcej szczęścia i skuteczności. Bo o ile w premierowych kolejkach nie wykorzystywali naprawdę dogodnych okazji, tak tutaj wyglądało to tak, jakby los koniecznie chciał im to wynagrodzić. Zacznijmy jednak od początku. Tak naprawdę, to na pierwsze prowadzenie powinien tutaj wyjść Promil. Tyle że ta ekipa nie tylko nie wykorzystała gry w przewadze po żółtej kartce dla Kamila Woszczyka, lecz mając jednego zawodnika więcej straciła gola. Kamil Ryński doszedł do sytuacji sam na sam z Łukaszem Głażewskim i co prawda na raty, ale pokonał golkipera Promila. Tej skromnej różnicy bramkowej nie udało się jednak dowieźć do przerwy. Rywale w końcówce pierwszej połowy mieli więcej z gry i zasłużenie wyrównali. Asystę zaliczył Kamil Kołodziejczyk a gola zdobył Piotrek Paćkowski. Co więcej – od razu mogło się zrobić 2:1, lecz wspomniany Kamil Kołodziejczyk nie zdołał pokonać Kamila Woszczyka. Podobnie wyglądał początek finałowej odsłony. Znów na prowadzenie wyszli Deweloperzy i ponownie Kamil Ryński dostał od losu aż dwie szanse na pokonanie golkipera, wykorzystując tę drugą. Na ripostę nie musieliśmy długo czekać – genialna asysta Piotrka Paćkowskiego i idealne wykończenie Patryka Woźniaka i było 2:2. Potem obydwie ekipy na chwilę wyhamowały, by znów stworzyć sobie po jednej super okazji. Najpierw piłkę z linii bramkowej po strzale Kamila Ryńskiego wybił Michał Gajdek, a chwilę wcześniej piłki do pustej bramki, lecz ze znacznej odległości, nie był w stanie wpakować Kamil Kołodziejczyk. Wszystkich pogodził Sebastian Ryński, po którego bramce zespół z Marek prowadził w tym meczu po raz trzeci. I już go nie oddał, a w końcówce podstemplował swój sukces, gdy najpierw na listę strzelców wpisał się Marcin Krzysztoń, a potem Mateusz Morawski. Różnica trzech goli była według nas trochę za duża jak na przebieg meczu, ale Ryńscy o tego jednego gola na pewno byli tutaj lepsi. Przede wszystkim mieli więcej zawodników, którzy potrafili zrobić przewagę, natomiast po drugiej stronie boiska było więcej słabszych ogniw. Tym samym triumfatorzy w końcu wygrywają mecz i uciekają z rejonów zagrożonych spadkiem. Mają jednak tyle samo punktów co Promil i na ten moment aż siedem zespołów można uznać za realnie zaangażowanych w grę o utrzymanie. To wszystko się jednak jeszcze pozmienia, ale takie zwycięstwa, nad bezpośrednimi przeciwnikami w walce o utrzymanie są arcyważne, dlatego Ryńscy zdobyli we wtorek mały handicap.
A po dwóch remisach i zwycięstwie, gorycz porażki musiała przełknąć Adrenalina. Być może niektórzy stwierdzą, że skoro ta drużyna potrafiła zremisować ze Squadrą czy Ternovitsią, to przegraną z Las Vegas należy traktować jako sensację. Otóż nie. Każdy wie, że jeżeli Parano przyjadą w składzie zbliżonym do optymalnego, gdzie nie zabraknie Konrada Orlika, Michała Szukiela czy Piotrka Kwietnia, to mamy do czynienia z ekipą, która każdemu może popsuć humor. A tak się złożyło, że ten tercet pojawił się we wtorek na hali i miał swój niebagatelny wkład w późniejszy sukces. Na te trzy punkty trzeba było jednak mocno popracować. Zwłaszcza, że premierowy cios, który doszedł do szczęki oponenta, wyprowadziła Adrenalina. A konkretnie Kacper Waniowski, którego płaski strzał okazał się dla golkipera Parano nie do obrony. Potem sytuacje kreowały sobie obydwie strony, natomiast moment, w którym najintensywniej zapachniało golem, miał miejsce pod koniec pierwszej połowy. Las Vegas mieli bowiem dwie minuty gry w przewadze, ale na ich koncie zamiast bramki był tylko strzał w słupek, z kolei Adrenalina mogła podwyższyć swoje prowadzenie za sprawą Roberta Śwista. Kapitan drużyny z Ząbek w dogodnej sytuacji nie zdołał jednak oszukać debiutującego w NLH Krzysztofa Frączkiewicza. Od bardzo mocnego uderzenia zaczęła się za to druga część. Już w 19 sekundzie Konrad Orlik przejął piłkę i precyzyjnym strzałem pokonał strażnika świątyni Adrenaliny. To był znak, że rozpoczyna nam się poważne granie. Przeciwnikom zależało, by szybko odzyskać co ich, lecz Kacper Waniowski w kilku sytuacjach zamiast podawać strzelał i miał w swoim dorobku kilka niewykorzystanych szans. Zrehabilitował się w 27 minucie, gdy poszukał podaniem Roberta Śwista, a ten przytomnie odegrał mu piłkę i ta za chwilę ugrzęzła w bramce Las Vegas. Mylił się jednak ten kto sądził, że to początek końca ekipy Parano. Zgodnie z piłkarskim porzekadłem, że często dla drużyny najtrudniejszy moment to nie ten, gdy gola straci, ale gdy go zdobywa, Adrenalina zaliczyła kilkuminutowy blackout. A przeciwnicy tylko na to czekali i dosłownie w 3 minuty odwrócili wynik na swoją stronę! Dwa gole Michała Szukiela i z 1:2 zrobiło się 3:2. Teraz to Adrenalina musiała gonić i w 31 minucie miała nawet okazję na remis, lecz Robert Świst z ostrego kąta nie zmieścił piłki w bramce, chociaż golkipera zdążył już minąć. Sytuacja tej ekipy dodatkowo skomplikowała się, gdy żółtą kartkę obejrzał Marek Kowalski. Gra o jednego mniej w tak trudnym momencie nie pozwoliła na skomasowane ataki, a dodatkowo zmusiła zawodników do większego zmęczenia, by załatać dziurę po koledze. To miało swoje konsekwencje, bo zmęczeni gracze z Ząbek nie dali rady odrobić strat, a zamiast tego pognębił ich jeszcze Konrad Orlik. Las Vegas wygrali więc mecz, w którym większość nie widziała ich w roli triumfatorów. Ale tak jak pisaliśmy – tego nie można traktować w kategoriach sensacji, ani też Adrenalina nie powinna się czuć, jakby dostała prztyczek w nos od przypadkowego rywala. To był długo równy mecz, w którym po prostu zdecydowały detale. Las Vegas wykazali więcej zimnej krwi, chyba byli też bardziej odważni, no i na większą liczbę zawodników rozłożył się ich sukces. W Adrenalinie ciężko było kogoś szczególnie pochwalić i chyba tutaj była ta delikatna, ale jakże subtelna różnica w kontekście końcowego rezultatu.
Gdybyśmy z kolei mieli wskazać mecz, który oglądało się najtrudniej, to bez wahania wskazalibyśmy na ten między KSB Warszawa a Góralami. I żeby była jasność – nie chodzi nam o kwestie piłkarskie, bo te po jednej i drugiej stronie były. Natomiast całej potyczce towarzyszyła dziwna aura wzajemnej niechęci. Było sporo fauli, sporo gadania, co zresztą przeniosło się na okoliczności pomeczowe, gdzie zespoły nawet do szatni odprowadzały się wzajemnymi "komplementami". Z czego to wszystko wynikło? Tak naprawdę trudno powiedzieć. Do pewnego momentu uczestnicy spotkania skupiali się na piłce i dzięki temu już po 9 minutach obejrzeliśmy trzy gole. Dwa dla Górali, obydwa autorstwa Daniela Matwiejczyka, a jeden (fajnej urody) Dominika Kopca. Druga część pierwszej połowy to więcej przewinień niż piłki, dlatego najlepiej tę fazę pominąć milczeniem. W drugiej odsłonie zawodnicy wrócili do grania. Bardzo szybko sprytnego gola z rzutu wolnego dla zespołu Marcina Lacha zainkasował Daniel Dylewski, lecz KSB ani myśleli odpuścić. Niemal natychmiast bombę w kierunku bramki Górali posłał Piotrek Grabicki i było 2:3, a potem ładnym, technicznym strzałem popisał się Kacper Grotek i w 27 minucie mieliśmy remis. Wszystko wydawało się możliwe, lecz niemal od razu po golu na 3:3, KSB dopadł pech, bo po indywidualnym rajdzie Kacpra Smoderka, piłkę do własnej bramki wbił Mateusz Kepal. A gdy w 33 minucie na 5:3 podwyższył Karol Bujalski, było praktycznie po meczu. Górale pokazali swoje doświadczenie, byli też bardzo skuteczni i po golu aktywnego Kacpra Smoderka prowadzili już 6:3. To był koniec nadziei zawodników ze stolicy na niespodziankę. Trafienie Maćka Grabickiego było jedynie na otarcie łez. Nie ma jednak mowy o żadnym przypadku. Być może pod względem wartości artystycznej, to KSB było nawet ciut lepsze, natomiast ekipa Górali pod względem wyrachowania, sprytu i doświadczenia wygrała to starcie zdecydowanie. I to jest ta różnica. Triumfatorzy zdobywali gole a to po strzale na pustą, a to po rzucie wolnym, a to po samobóju. Ale na końcu to nie ma żadnego znaczenia – liczy się to co w sieci. Natomiast KSB mamy wrażenie, że chcieliby każdego gola wyklepać, a już najlepiej, gdyby udało przy okazji ośmieszyć rywala jakimś tunelem czy innym technicznym zagraniem. Z zespołami, które są złożone z zawodników w podobnym wieku co oni, być może będzie się to udawało. Ale w starciach z ligowymi wyjadaczami, takie coś po prostu nie przejdzie. I nie można tak jak Maciek Grabicki, non stop rozkładać rąk i szukać szczęścia u sędziego. Czasami trzeba podjąć fizyczną walkę z oponentem, zwłaszcza na hali, gdzie tego kontaktu jest mnóstwo. Dlatego nawet jeśli lubimy ten zespół i nie zapominamy, że to wciąż młodzi zawodnicy, to czasami trzeba popatrzeć jak gra rywal i spróbować odpowiedzieć mu dokładnie tym samym.
A zdecydowanie najspokojniejszym meczem i jednocześnie takim, gdzie najszybciej zorientowaliśmy się, kto zdobędzie trzy punkty, był ten ostatni. MR Geodezja, która miała trochę problemów ze składem, starła się z niepokonaną jak dotąd Squadrą. Ci drudzy grali praktycznie w wyjściowym garniturze, nie brakowało braci Czarneckich, natomiast lista nieobecnych po stronie ekipy z Wołomina była spora. I gdy już po 6 minutach zrobiło się tutaj 2:0 dla faworytów, nie mieliśmy wątpliwości, że Geodeci muszą się przygotować na porażkę. I nie chodziło nawet o grę, ale o odwieczny problem tej ekipy ze zdobywaniem goli. Nie za bardzo wiedzieliśmy, kto ma tutaj pociągnąć wózek z bramkami, a przecież odrabianie strat trzeba było rozpocząć błyskawicznie. Szczęściem dla przegrywających, a jednocześnie ogromnym pechem dla Squadry była kontuzja Michała Czarneckiego. Pod jego nieobecność mecz zrobił się bardziej wyrównany a Geodeci tuż pod koniec pierwszej połowy zdobyli nawet gola na 1:2. Problemy Squadry okazały się jednak krótkotrwałe. Ta ekipa dość szybko wróciła do dwubramkowego prowadzenia, a sprawy w swoje nogi wziął Kuba Czarnecki. Pod nieobecność brata to on był motorem napędowym większości akcji swojej ekipy i to również on w 31 minucie wykorzystał błąd Arka Majora i w sytuacji sam na sam pokonał Kamila Portachę. Po tym golu Geodezja postanowiła, że w rolę lotnego golkipera wcieli się Adam Baran. Decyzja dobra, tyle że gra tej ekipy praktycznie w ogóle nie przyspieszyła. Nie dość, że mnożyły się błędy, to w ataku pozycyjnym jaki proponowali Geodeci brakowało jakiegokolwiek elementu zaskoczenia. Defensywa Squadry nie miała problemów z przerywaniem akcji rywala i tak naprawdę Michał Sokołowski nawet nie musiał zbyt często interweniować. A wszystko w 36 minucie rozstrzygnął Kuba Czarnecki, który kompletując hat-tricka ustalił wynik meczu na 5:1. Było to spotkanie bez większej historii. Geodezja była bezzębna, praktycznie nie stwarzała zagrożenia, no i z tego też powodu, będzie jej ciężko skutecznie walczyć o zachowanie trzecioligowego bytu. To nie jest przypadek, że jako jedyna ekipa w stawce nie przekroczyła dziesięciu zdobytych goli. Ciężko tutaj o optymizm, no ale walczyć trzeba. Co do Squadry, to z jej perspektywy wszystko poszło dość gładko. Tyle że ten sukces został okupiony kontuzją Michała Czarneckiego. Trudno nawet powiedzieć, czy ten zawodnik wróci w tym sezonie do gry, ale istnieje ryzyko, że dla niego to koniec zabawy w trwającej edycji. Chyba nikomu nie musimy tłumaczyć, co to może oznaczać, chociaż z drugiej strony nie deprecjonujmy reszty zawodników. I najważniejsze, żeby oni sami nie dali sobie wmówić, że bez swojego lidera nie istnieją. Bo zarówno w tym spotkaniu, jak i w wielu fragmentach starcia z Adrenaliną, gdzie też radzili sobie bez Michała, udowodnili że stać ich na fajną grę. I z takim przeświadczeniem muszą podejść do kolejnych spotkań.
Retransmisję wszystkich spotkań trzeciej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.