fot. © www.nocnaligahalowa.pl
Opis i retransmisja 4.kolejki 2.ligi!
Co tydzień jeden z głównych faworytów do tytułu w 2.lidze traci punkty. Wcześniej to był Kasbud, a tym razem padło na Górali.
Mecz o inną stawkę, ale nie mniej ważny odbył się za to w środę o godzinie 20:05. AutoSzyby i Ternovitsia przegrały kilka ostatnich spotkań i żeby wrócić na bezpieczne miejsce w tabeli, musiały tutaj zapunktować. Naszym faworytem był zespół z Ukrainy, który wydawał się bardziej poukładany taktycznie, ale tak naprawdę każdy wynik był równie prawdopodobny. I chociaż końcowy rezultat wskazuje na mecz do jednej bramki, to sukces wcale nie przyszedł łatwo Romanowi Shulzhenko i spółce. Ternovitsia niemal w każdym momencie tego spotkania była na prowadzeniu, ale rywal nie poddawał się i skutecznie gonił przybyszów zza wschodniej granicy. Tak było w pierwszej połowie, gdzie na trafienie Volodymyra Hrydovyia odpowiedział Mateusz Muszyński, a chociaż potem dwa gole z rzędu zdobyli faworyci, to Szyby ani myślały wywieszać białą flagę. Jeszcze przed przerwą straty zmniejszył Konrad Kanon, a w 24 minucie mieliśmy remis, gdy Vasyla Borysa pokonał Paweł Gołędowski. Ale lada moment w Szybach zaczęły piętrzyć się problemy. Jeszcze w pierwszej odsłonie kontuzji nabawił się Mateusz Muszyński, z kolei przy stanie 3:3, zespół Kamila Wiśniewskiego miał dwie kapitalne okazje, by wreszcie wyjść na prowadzenie. Najpierw swoją sytuację zmarnował Konrad Kanon, a potem Mateusz Muszyński, który mimo urazu nie potrafił odmówić sobie udziału w dalszej części spotkania i w prostej sytuacji nie zdołał zmieścić piłki do pustej bramki. To okazało się brzemienne w skutkach, bo Ternovitsia niemal od razu zmieniła wynik na 5:3. Dwa szybkie gole Volodymyra Hrydovyia spowodowały, że AutoSzyby chyba straciły wiarę w to, że mogą tutaj coś ugrać. Potwierdziła to dalsza część spotkania, gdzie już tylko jedna ekipa zdobywała gole i potyczka zakończyła się rezultatem 8:3. Był on oczywiście zdecydowanie zbyt wysoki jak na to, co działo się na parkiecie, lecz dla Szyb to pewnie marne pocieszenie. Ten zespół stracił Mateusza Muszyńskiego, no a przede wszystkim nie dał sobie szansy sprawdzić, czy byłby w stanie utrzymać prowadzenie 4:3 do końca spotkania. Szkoda. Ternovitsia nie była przeciwnikiem nieosiągalnym, ale na pewno skuteczniejszym. W rolę egzekutora wcielił się przede wszystkim Volodymyr Hrydovyi, który po 40 minutach gry miał na koncie aż pięć goli i asystę. Przenosiny z obrony do ataku zrobiły swoje, bo tutaj ten zawodnik czuje się zdecydowanie najlepiej. Czy jednak ten sukces to początek zwycięskiego marszu Ternovitsii? Będzie o to ciężko. Ten zespół nie gra tak dobrze jak w tamtym sezonie i trudno będzie mu powalczyć o medale. Wydaje się, że obecny sezon trzeba będzie po prostu przetrwać w środku tabeli, a o coś więcej powalczyć dopiero w kolejnym.
Wielkiej historii nie miał z kolei mecz nr 2. Auto-Delux byli zdecydowanymi faworytami konfrontacji z Nadbużanką i swój obowiązek zrealizowali perfekcyjnie. Jasnym było, że przewaga w umiejętnościach i doświadczeniu będzie po stronie ekipy z Kobyłki, natomiast spodziewaliśmy się, iż rywale napsują tutaj trochę więcej krwi jednemu z głównych kandydatów do awansu. Możliwości starczyło Nadbużance na około kwadrans. Już wtedy wynik brzmiał 1:0 dla Auto-Delux po trafieniu Kamila Boguszewskiego, lecz nocnoligowy beniaminek nie poddawał się, a gdyby Wiktor Wiśniewski wykorzystał sytuację sam na sam, to mógł być nawet remis. To był jednak ostatni moment, gdzie pod względem wyniku, te drużyny były dość blisko siebie. Końcówka premierowej połowy to już zdecydowana przewaga Kacpra Pałki i spółki, udokumentowana aż trzema trafieniami. Jedno z nich zaliczył Patryk Dybowski, który tym samym wrócił do zespołu po kontuzji ręki. Wynik 4:0 oraz szybko zdobyta kolejna bramka na początku drugiej połowy spowodowały, że na czacie fani Delux zapowiadali dwucyfrówkę. Trochę na to wyglądało, bo Nadbużanka została wrzucona na dość szybko kręcącą się karuzelę i nie miała pomysłu, jak ją zatrzymać. Ale w miarę rozwoju spotkania, mecz trochę się wyrównał. Faworyci mimo że mieli sporo okazji, to nie mieli takiej skuteczności jak wcześniej, a rozgrzany Kamil Przybysz odbijał coraz więcej piłek. Przy stanie 0:6 ekipa ze Słopska zdobyła nawet bramkę honorową i już wtedy było jasne, że do dwucyfrówki nie dojdzie. Ostatecznie lider tabeli wygrał 7:1 i w pewny sposób zapisał na swoje konto czwarte zwycięstwo z rzędu. Jego przewaga była bezdyskusyjna i praktycznie w żadnym momencie spotkania nie istniało zagrożenie, że coś tutaj wymsknie mu się spod kontroli. Nadbużanka robiła co mogła, ale to był jeden z takich meczów, gdzie samo zaangażowanie po prostu nie wystarczy. Trzeba to potraktować jako kolejną cenną lekcję, która przyda się wtedy, gdy rywal będzie do ugryzienia. Bo ten – niestety – nie był.
Teraz przechodzimy do największej niespodzianki 4.kolejki 2.ligi. Górale, którym marzy się trzecie mistrzostwo z rzędu w NLH, podejmowali coraz lepiej grające JMP. I zacznijmy może w ten sposób. Gdyby ekipa Marcina Lacha przyjechała tutaj w pełnym składzie, to byłoby nam zdecydowanie bliżej, by uznać ją za zdecydowanego faworyta. Ale gdy okazało się, że w kadrze nie ma Michała Aleksandrowicza i Mikołaja Tokaja, to już wtedy wiedzieliśmy, iż przed JMP otwiera się naprawdę spora szansa, by tutaj powalczyć. Tym bardziej, że Damian Zalewski mógł skorzystać niemal ze wszystkich swoich kluczowych zawodników. W dodatku gracze z Warszawy bardzo szybko przyjęli jedyną słuszną taktykę wyczekiwania na przeciwnika. I dobrze rozbijali jego ataki, które napędzać próbował przede wszystkim Daniel Matwiejczyk. Tylko że można było odnieść wrażenie, że ten zawodnik za często próbuje robić wszystko sam. Czasami dryblingów było po prostu za dużo lub przeciwnicy łatwo sobie z nimi radzili. I gdy tak Górale bili głową w mur, to JMP w 12 minucie wykreowało jedną konkretną akcję i objęło prowadzenie, a gola zdobył Jacek Toczyski. To wszystko jeszcze bardziej zdeterminowało kolejną część meczu. Faworytom zaczynało się powoli spieszyć, a oponenci konsekwentnie trzymali się wcześniej zakładanego planu. I pod koniec pierwszej połowy było już 2:0. Najpierw Górale nie wykorzystali dobrej okazji autorstwa Mateusza Mazurka, a chwilę później JMP podwyższyło stan posiadania, gdy przypomniał o sobie Adrian Wrona. I chociaż niczego tutaj jeszcze nie przesądzaliśmy, to coraz mniej wierzyliśmy, że zespół Marcina Lacha będzie w stanie odwrócić losy meczu. W tym celu chłopaki zdecydowali o zmianie w bramce i wpuszczenie między słupki ofensywnie grającego Janka Endzelma. Nic to jednak nie pomogło. Mecz cały czas wyglądał tak samo, z tym że w drugiej połowie, JMP czekało znacznie krócej, by wyprowadzić skuteczną kontrę. W 28 minucie piłkę przejął Jacek Toczyski, który przebiegł z nią 3/4 boiska i zmusił do kapitulacji bramkarza rywali. Wtedy stało się jasne, że nie ma szans, by Górale mogli cokolwiek odwrócić. Tym bardziej, że przytrafiały im się kolejne, kardynalne błędy, których beneficjentem był głównie Adrian Wrona. Zawodnik z 9 na koszulce w krótkim odstępie zdobył aż trzy bramki z rzędu i istniało ryzyko, że Górale przegrają tutaj do zera. W ostatniej akcji spotkania udało im się jednak znaleźć sposób na Maćka Haratyma, a konkretnie uczynił to Daniel Matwiejczyk. Wynik 6:1 trochę szokuje, ale z przebiegu spotkania nie stanowi zaskoczenia. JMP zagrało perfekcyjnie taktycznie, skutecznie i zabrało przeciwnikom wszystkie argumenty. Górale byli bezbronni, nie potrafili przełamać muru obronnego zbudowanego przez przeciwników i w ten sposób chyba najboleśniejsza porażka w ich przygodzie z NLH stała się faktem. Oni jednak zawsze przynajmniej tę jedną wpadkę w sezonie muszą zaliczyć, dlatego nie ma sensu wyciągać za daleko idących wniosków. No i nie zapominajmy – brakowało im dwóch, kluczowych zawodników. Nie chcemy jednak w ten sposób niczego odbierać triumfatorom. Bo chociaż nie wiemy, jakby to spotkanie ułożyło się przy obecności Michała Aleksandrowicza i Mikołaja Tokaja, to nie możemy wykluczyć, że przy tej dyspozycji JMP, skończyłoby się podobnie.
Wielkich emocji nie doświadczyliśmy za to w parze Burgery Nocą – Ferajna United. Oczywiście w pierwszej kolejności należałoby sobie zadać pytanie, czy w ogóle były podstawy, by móc tutaj na cokolwiek ciekawego liczyć. Te zespoły są przecież na przeciwległych biegunach, natomiast Ferajna w każdym meczu „orze jak może” i raczej nikomu nie pozwala na łatwe zwycięstwa. Burgery przyjechały jednak do Zielonki w jasnym celu, zwłaszcza że ich skład personalny był naprawdę mocny. No i jak się okazało – spokojnie wystarczył on do tego, by to spotkanie dość sprawnie zapisać na swoje konto. W przeciwieństwie do poprzednich potyczek, Ferajna miała początkowo naprawdę mało okazji do zdobycia bramki, z kolei przeciwnicy powoli wiercili dziurę w skale, aż wreszcie wywiercili. W 7 minucie wynik otworzył Piotrek Bober i coś nam podpowiadało, że wynik może już tylko rosnąć. Potwierdziło się to pod koniec pierwszej połowy, gdzie defensywa ekipy z Warszawy nie była tak blisko swoich rywali jak wcześniej, z czego ci skrzętnie korzystali. Dwukrotnie do meczowego protokołu wpisał się Patryk Kamiński, a raz Piotrek Jankowski. Rezultat 4:0 stanowił różnicę, która według nas była już nie do zniwelowania. Ferajna chyba też zdawała sobie z tego sprawę i w związku z tym oglądaliśmy drugą część tego spotkania bez nadmiernej ekspresji, bo tutaj wszystko zostało już ustalone. Dopiero w końcówce, gdy wynik brzmiał 6:1 dla Burgerów, Ferajna trochę przypudrowała rezultat, zdobywając dwie bramki z rzędu, dzięki czemu całkiem nieźle wygląda on w terminarzu. Sprawia nawet wrażenie meczu, który wcale nie był jednostronny, natomiast czy w jakimkolwiek momencie spotkania faworyci czuli tutaj zagrożenie? Według nas nie. Od pierwszej do niemal ostatniej minuty wszystko mieli pod kontrolą i zagrali jak na wicelidera tabeli przystało. Ferajna ze wszystkich meczów w tej rundzie, w tym – pod względem piłkarskim – ugrała chyba najmniej. Widzieliśmy ją w dużo lepszych odsłonach i w takiej też chcemy ją zobaczyć w najbliższą środę. Rywalem będzie bowiem Warsaw Fire i wystarczy spojrzeć w tabelę, co zwycięstwo w tym spotkaniu może oznaczać. Ale z taką grą jak z Burgerami, będzie o nie wyjątkowo trudno.
A propos Warsaw Fire, to przechodzimy do ostatniego meczu z 10 stycznia. Strażacy mierzyli w nim swoje siły z Kasbudem, gdzie podobnie jak w wielu poprzednich kolejkach, byli skazywani na porażkę. Zaznaczmy jednak, że nie „na pożarcie”, bo każdy kto rywalizował z ferajną Tomka Janusa ten wie, że na spacerek z nimi liczyć nie wolno. Kasbud musiał być w tym aspekcie wyjątkowo czujny, bo już jeden mecz z niżej notowanym przeciwnikiem przegrał i porażka w kolejnym praktycznie eliminowałaby jego szansę na tytuł. Drużyna z Radzymina niczego nie mogła tutaj zaniedbać i być może stąd wolała spokojniej rozpocząć mecz, niż to ma w zwyczaju. Zwykle jest to zespół, który bardzo szybko próbuje pokazać „kto tutaj rządzi”, natomiast w tym przypadku było trochę inaczej. Oczywiście przewaga w posiadaniu piłki i stwarzaniu zagrożenia wciąż była po ich stronie, natomiast brakowało nam ognia, który Kasbud zaprósza praktycznie w pierwszej akcji. Taka postawa o mało nie skończyła się odrabianiem strat po pierwszej połowie, bo Warsaw Fire mieli dwie dogodne okoliczności, by otworzyć wynik. Najpierw nie wykorzystali jednak przewagi 2-minutowej po karze dla Pawła Żmudy, a następnie w 17 minucie Bartek Gdula nie potrafił zmieścić piłki w pustej bramce, gdy swoje stanowisko opuścił na chwilę Szymon Knap. Dziś już wiemy, że gdyby wówczas padł gol dla Strażaków, to być może obraz gry w drugiej połowie wyglądałby inaczej. A tak Kasbud zdołał wreszcie przełamać strzelecką niemoc, a gdy już raz pokonał Szymona Bielańskiego, to kolejne trafienia dorzucał z regularnością dwóch minut. Najpierw gola zdobył Paweł Żmuda, potem Kamil Kośnik a na 3:0 podwyższył powracający do ekipy Piotrek Augustyniak. Chyba wszyscy wiedzieliśmy, co to oznacza. Faworyci byli już praktycznie w ogródku, a z tropu nie zbiła ich skądinąd ładna bramka Łukasza Grabowskiego, który potańczył z piłką w polu karnym Szymona Knapa i ostatecznie wepchnął ją do siatki. Mimo ambitnej postawy do finałowej syreny, wynik nie uległ już zmianie. Kasbud zrobił co do niego należało i chociaż fajerwerków nie było, to po porażce z Burgerami liczyły się przede wszystkim punkty i zachowanie dystansu do czołówki. A Warsaw Fire? No cóż – grali "nieźle jak zwykle i przegrali jak zwykle". Ale zdrowy rozsądek podpowiada, że kiepska seria niedługo zostanie zakończona. Bo już w środę ich rywalem będzie Ferajna, a zestawiając formę tych ekip, to Strażacy wydają się być faworytami. I chociaż w NLH w takich okolicznościach zobaczymy ich po raz pierwszy, to jeśli nie zejdą poniżej poziomu prezentowanego do tej pory, powinni wreszcie zaznać smaku premierowych punktów na zielonkowskim parkiecie.
Retransmisję wszystkich spotkań drugiej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.