fot. © www.nocnaligahalowa.pl
Opis i retransmisja 1.kolejki 2.ligi!
Bardzo szybko obrodziło nam niespodziankami w 2. lidze. Faworyci potracili punkty, ale dla dramaturgii rozgrywek – to tylko lepiej!
Zmagania na zapleczu elity zainaugurowała potyczka Warsaw Fire z KS Seta. I jak na otwarcie wieczoru, obejrzeliśmy bardzo emocjonujące starcie, gdzie sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Seta nie miała tremy związanej z debiutem w 2. lidze i bardzo szybko nie tylko osiągnęła przewagę na boisku, ale również w bramkach. W 2. minucie wynik otworzył Mateusz Hopcia, a to nie była jedyna dogodna okazja miejscowych. W 12. minucie zrobiło się już 2:0, za sprawą Czarka Zaboklickiego, a potem Adrian Zając powinien podwyższyć stan posiadania, bo znalazł się oko w oko z Szymonem Bielańskim, jednak przegrał ten pojedynek. Dziś możemy gdybać, czy wykorzystanie tej szansy nie byłoby kluczem do wygranej, bo role szybko się odwróciły. Strażacy, po niemrawym początku, w końcu zaczęli przypominać samych siebie i za sprawą duetu Tomek Janus – Wojtek Gacek udało im się błyskawicznie wrócić z dalekiej podróży. Seta może żałować zwłaszcza gola na 2:2, którego bezsprzecznie sprezentowała oponentom. Warsaw Fire byli na fali i nie ustawali w swoich próbach, jakby czując, że przeciwnik jest zamroczony. Za chwilę zrobiło się 3:2, a potem Seciarze zanotowali trafienie samobójcze. Można powiedzieć, że w tym krótkim okresie wszystko sprzysięgło się przeciwko gospodarzom. Ale w drugiej połowie chłopaki wrócili do gry. Głównie dzięki parze Mateusz Hopcia – Patryk Sadurek. Dzięki nim w 32. minucie był remis 4:4 i mecz zaczął się niemal na nowo. Nie sposób było przewidzieć, kto wyprowadzi kolejny cios. Przełom nastąpił w 36. minucie, gdy Łukasz Grabowski wepchnął piłkę do bramki i to Warsaw Fire byli bliżej wygranej. Ten mecz powinien się jednak skończyć remisem, bo piłkę na wagę jednego punktu miał na nodze Mateusz Hopcia. Jednak ku rozpaczy Sety, mimo bliskiej odległości posłał futsalówkę nad poprzeczkę. Na więcej nie starczyło już czasu. Szkoda, bo remis był według nas optymalnym rozwiązaniem. Mieliśmy do czynienia z zespołami o podobnym poziomie, gdzie każdy miał swoje lepsze i gorsze momenty. Do Warsaw Fire uśmiechnęło się trochę szczęście i w naszej ocenie, zwycięzcy – przynajmniej na razie – nie mają takiej siły rażenia, jaką mieli rok temu. Z drugiej strony – to był pierwszy mecz w sezonie, pojawiły się nowe twarze i być może na stabilizację w grze trzeba poczekać. Seta zagrała z kolei lepiej, niż można było oczekiwać. Wynik rozegrał się na poziomie detali, natomiast chłopaki pokazali, że przeskok z 3. do 2. ligi wcale nie musi być bolesny. Tym bardziej szkoda straconych tutaj punktów.
A jak wypadł debiut w Nocnej Lidze FC Everest? Bardzo dobrze! Podopieczni Yosifa Manuchariana pokonali w pierwszym podejściu Ferajnę United. Mieli jednak trochę ułatwione zadanie, bo rywale, chyba jako jedyni w całej premierowej kolejce, przyjechali na mecz z zaledwie jednym rezerwowym. Mając świadomość, że będą grali z ekipą z Ukrainy, które zawsze słyną z wybiegania i dobrej kondycji, już na starcie zdawali się być na straconej pozycji. No ale trzeba było wejść i powalczyć. Sporo pozytywnego zamieszania w obozie Ferajny robił Alan Krupa, ale rywale byli czujni w defensywie, a w dodatku mieli ofensywnie usposobionego bramkarza, który wyglądał na zawodnika z pola. Wynik 0:0 ostał się do 8. minuty. Wówczas Bohdan Merzlikin posłał fantastyczną bombę z lewej nogi z dość ostrego kąta i Damian Białek musiał skapitulować. Drugie trafienie padło z kolei po upływie kwadransa i znów było autorstwa Everestu. Szybka kontra, podanie od Illi Shemanueva, wykorzystał Eduard Prokoshyn. Ferajna nie była w stanie odpowiedzieć i swoją nadzieję na uratowanie tej potyczki musiała przenieść na drugą połowę. I ta zaczęła się nieźle – wspomniany wcześniej Alan Krupa znalazł się w idealnym miejscu i idealnym czasie i z bliska wpakował piłkę do siatki. Nie okazało się to jednak punktem zwrotnym. Everest dobrze zareagował na boiskową sytuację, nie panikował i po kolejnej akcji duetu Eduard Prokoshyn – Illia Shemanuev powrócił do dwubramkowego prowadzenia. Biorąc pod uwagę, że fiolka z energią w Ferajnie na pewno była już na wyczerpaniu, nie dawaliśmy tej ekipie wielkich szans na spektakularny comeback. W końcówce obie drużyny zdobyły jeszcze po jednej bramce i Everest spokojnie dowiózł wygraną do finałowego gwizdka. Zasłużenie, bo był dobrze poukładany, popełniał stosunkowo mało błędów i może ten zespół nie grał bardzo efektownie, natomiast efektywność miał na wysokim poziomie. To każe nam sądzić, że chłopaki namieszają na poziomie 2. ligi. Ferajna robiła, co mogła, i w tym składzie personalnym trudno było ugrać coś więcej. Szkoda, że frekwencja nie dopisała, bo z kilkoma dodatkowymi zawodnikami można było pokusić się o lepszy wynik niż honorowa porażka.
To teraz czas na kilka słów o spotkaniu, które było zdecydowanie najbardziej szalonym ze wszystkich na inauguracji 2. ligi. Górale, dysponujący naprawdę bardzo mocną kadrą, podejmowali JMP. W pierwszym składzie gospodarzy wyszli Mikołaj Tokaj, Filip Góral czy debiutujący Wojtek Wocial, ale byliśmy pewni, że solidność przeciwników sprawi, że tutaj każdy wynik będzie możliwy. No i ten rollercoaster rozpoczął się niemal natychmiast. Okazji było mnóstwo z jednej i drugiej strony i to, co jedna drużyna zdołała sobie wypracować, natychmiast niweczył oponent. Schemat cios za cios trwał niemal do końca pierwszej połowy. Wtedy JMP zdobyło dwa gole z rzędu, co wydawało się, że może stanowić pewien przełom. Górale wyszli na drugą połowę odważnie, bo z lotnym bramkarzem w postaci Janka Endzelma i zamierzali, metodą małych kroków, zbliżać się do JMP. Tyle że sekwencja zdarzeń na przełomie 23. i 24. minuty ułożyła się dla nich w sposób najgorszy z możliwych. Najpierw Wojtek Wocial zmarnował karnego, bo jego intencje kapitalnie odczytał Tomek Kalinowski, a dosłownie w następnej akcji, Janek Endzelm zatrzymał ręką strzał zmierzający do bramki i nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że zrobił to poza polem karnym. Arbiter nie miał wyjścia – as kier! To były wyborne okoliczności, by ekipa Damiana Zalewskiego zabiła to spotkanie. Mimo 5-minutowej gry w przewadze, nie udało jej się jednak nic strzelić. Paradoks polegał na tym, że dosłownie chwilę po tym, jak składy się wyrównały, to gola na 6:3 zdobył Pedro Freire. Górale jednak nie odpuszczali. Co prawda na trafienie Filipa Górala, skutecznym strzałem z własnej bramki odpowiedział Tomek Kalinowski, lecz to nie podkopało nadziei przegrywających, którzy wciąż wyglądali na wierzących w scenariusz, że tutaj nic nie jest jeszcze stracone. I faktycznie. Górale zepchnęli JMP bardzo głęboko i po dwóch dość podobnych akcjach zrobiło się tylko 7:6! Potem w słupek trafił jeszcze Rafał Sosnowski i to oblężenie pola karnego zespołu w granatowych koszulkach trwało niemal do samego końca. Heroizm JMP opłacił się i ostatecznie chłopakom udało się obronić minimalne zwycięstwo. To był naprawdę fajny mecz, w którym niczego nie zabrakło. Dziś, z perspektywy czasu, można powiedzieć, że Górale chyba za późno postawili między słupki Rafała Sosnowskiego, bo był w tym aspekcie zdecydowanie najlepszy z całej trójki bramkarzy i to z nim wynik zaczął się poprawiać. Zabrakło po prostu trochę czasu, również szczęścia, ale też nie wolno zapominać o naprawdę solidnej postawie JMP. Słowem – super widowisko i też świetne zachowanie po ostatnim gwizdku, bo chociaż było sporo emocji, to nie zabrakło wzajemnego podziękowania, a Wojtek Wocial wyjaśnił sobie sytuację z Rafałem Marchewką i z sędzią. To wszystko powoduje, że pod wieloma względami był to najlepszy spektakl w 1. kolejce tego sezonu.
Przebieg kolejnego spotkania nie był tak atrakcyjny. To jednak wcale nie oznacza, że podczas potyczki Tuby z Goat Life Sport wiało nudą. Wręcz przeciwnie – myśleliśmy, że tak będzie i że Juniorzy nie dadzą swoim oponentom najmniejszych szans. Dawna Nadbużanka, mimo sporych zmian personalnych, okazała się jednak trudnym orzechem do zgryzienia. Może wyłączając początek spotkania, bo tutaj widać było przewagę spadkowiczów z 1. ligi, którzy udowodnili ją dwoma trafieniami. Najpierw piłkę do siatki wbił po kontrze Paweł Długołęcki, a potem na listę strzelców wpisał się jego młodszy brat, Piotrek. W tamtym momencie trudno było być optymistą, będąc kibicem Goatów, ale im dłużej ta potyczka trwała, tym zespół Kamila Kozłowskiego prezentował się korzystniej. A potem w sukurs przyszła mu żółta kartka dla Michała Nowaczyńskiego. Szybko udało się wykorzystać przewagę, po golu kapitana, a tuż przed syreną wieńczącą pierwszą część, do remisu doprowadził Wiktor Wiśniewski. W ten sposób z prowadzenia Tuby nic nie zostało, co stanowiło duże zaskoczenie, bo ta drużyna miała dość sporą przewagę. Być może Tubiarze trochę lekceważyli przeciwników i w drugiej połowie musieli wrócić na swój poziom koncentracji. Względny spokój przywróciła im bramka z 24. minuty Michała Nowaczyńskiego, aczkolwiek to wciąż było jeszcze mało. Ekipa Goat Life Sport nie dawała się złamać, jednak w końcówce górę wzięło doświadczenie przeciwników. Najpierw świetnie zachował się Maciej Gołębiewski, który po indywidualnym rajdzie zmienił wynik na 4:2. To rozluźniło faworytów. Kolejne dwie bramki stanowiły stempelek na ich wygranej i mecz zakończył się przy stanie 6:2. To nie był jednak spacerek, na jaki się zapowiadało. Oczywiście nie wiemy, na ile procent grała Tuba, ale to nie zmienia faktu, że wpływ na taki przebieg spotkania miała obiecująca postawa przeciwników. Chłopaki biegali, walczyli, dobrze bronił bramkarz i to spowodowało, że Goat Life Sport pozostawił po sobie dobre wrażenie. Bardzo nas to cieszy, zwłaszcza w dobie trudnego sezonu, który na pewno ich czeka.
O tym, że faworyci wcale nie muszą być tacy straszni, przekonaliśmy się też w ostatnim meczu w środę. Burgery Nocą miały raczej gładko uporać się z Las Vegas, zwłaszcza w dobie nieobecności w ekipie Grześka Dąbały Sławka Lubeskiego i Piotrka Kwietnia. W Burgerach też kilku graczy brakowało, jednak ci, co byli, zdawali się mieć wystarczające umiejętności i doświadczenie, by przechylić mecz na swoją stronę. Ale oponenci od razu zaznaczyli, że nie będzie łatwo. Już w 2. minucie Paweł Wojciechowski musiał wyciągać piłkę z siatki i chyba to była jedyna sytuacja, po której mógł mieć do siebie pretensje. Szybko zresztą wyrównał Mateusz Muszyński, ale Burgery utrzymały remis dosłownie kilkadziesiąt sekund, bo po podaniu Roberta Sawickiego, piłkę do siatki skierował Michał Bodziony. Kolejne fragmenty zdominowali już podopieczni Mateusza Grochowskiego. Okazji mieli pod dostatkiem, w jednej z nich Piotrek Jankowski nie trafił z kilku metrów niemal na pustą bramkę. Było obowiązkiem Burgerów doprowadzić do remisu jeszcze przed przerwą, a tak trzeba było rzucić wszystkie siły na drugą odsłonę. Ale i tutaj początkowo szło bardzo opornie. W końcu jednak Bartek Sosnówka przymierzył po podaniu z rzutu wolnego w swoim stylu i było 2:2. W kolejnej akcji faworyci mogli prowadzić, lecz Piotrek Wąsowski uratował swój zespół, wybijając piłkę niemal z linii bramkowej, po złym zagraniu jednego z kolegów. Mimo wszystko, chyba większość osób oglądających ten mecz czekała na moment, w którym Las Vegas da się złamać. Ci jednak mieli inne plany i po golu Krzyśka Pawelca znów prowadzili. Trochę w tej akcji zawinił Bartek Czajka. Brat świetnie znanego Patryka szybko się jednak zrehabilitował i lada moment wyrównał wynik. Burgerom bardzo się spieszyło, przewaga w posiadaniu piłki była spora, ale niewiele zabrakło, by rywale bezlitośnie ich skarcili. Piłkę meczową miał bowiem Tomek Skoneczny, lecz przegrał on pojedynek sam na sam z Pawłem Wojciechowskim. Spotkanie zakończyło się więc remisem i nawet jeśli faworyci mieli więcej okazji, to gracze Las Vegas zasłużyli na jedno oczko. To nie była "obrona Częstochowy" w ich wykonaniu, bo z przodu też potrafili być groźni. Wydaje się, że ten dobry wynik z jednym z ligowych faworytów może ich optymistycznie nastroić przed kolejnymi potyczkami. Burgery były trochę zawiedzione, ale miały świadomość, że nie zagrały tak, jak można tego było oczekiwać. I choćby dlatego ten remis należy uszanować.
Retransmisję wszystkich spotkań drugiej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.