fot. © www.nocnaligahalowa.pl
Opis i retransmisja 2.kolejki 2.ligi!
Debiutant samodzielnym liderem 2. ligi? Tego po dwóch rozegranych kolejkach absolutnie nie mogliśmy się spodziewać.
Szansę, aby dysponować kompletem punktów, zmarnowała w środę ekipa JMP. Po ważnym i cennym zwycięstwie nad Góralami, napotkali na przeszkodę nie do przeskoczenia, jaką okazali się gracze Las Vegas. Zespół Grześka Dąbały już tydzień wcześniej pokazał, że wszedł do 2. ligi w dobrej formie i udowodnił to po raz kolejny. A jednym z głównych architektów sukcesu był nieobecny na inauguracji Piotrek Kwiecień. To właśnie on rozpoczął strzelanie w 6 minucie, wykorzystując podanie od Krzyśka Pawelca. JMP widać, że nie czuło się komfortowo w tej potyczce, aczkolwiek miało swoje okazje, jak np. ta Damiana Zalewskiego, który trafił w słupek. Gracze Parano wydawali się mieć więcej wigoru i w 14 minucie, po naprawdę ładnej akcji, podwyższyli stan posiadania. I niewykluczone, że w premierowej odsłonie nic by nie stracili, lecz wtedy przypomniał o sobie Adrian Wrona. Jego kąśliwy strzał z rzutu wolnego okazał się nie do obrony, a potem przyszła kulminacyjna 19 minuta. Najpierw Mateusz Mierzwa z JMP trafił z bliska w słupek, a od razu poszła akcja w drugą stronę i Piotrek Kwiecień po kolejnej kontrze przywrócił Vegas bezpieczne, dwubramkowe prowadzenie. A gdy chwilę po wznowieniu gry po przerwie, na 4:1 podwyższył Tomek Skoneczny, perspektywa przegrywających na odrobienie strat wydawała się iluzoryczna. I niestety dla nich – to się sprawdziło. Nawet jeśli już udało się przełamać zasieki oponentów, to na drodze stawał dobrze dysponowany Piotrek Wąsowski. To wszystko wymusiło na JMP ostatnią deskę ratunku, czyli grę z lotnym bramkarzem. W jego rolę wcielił się Damian Zalewski i to przyniosło szybko efekt, bo właśnie po podaniu tego gracza, gola na 2:4 zainkasował Adrian Wrona. Jednak późniejsze „zamki hokejowe” w wykonaniu przegrywających były już gorszej jakości. Pośpiech i niedokładność spowodowały, że odrobienie pozostałych dwóch goli okazało się niemożliwe. Tym samym JMP szybko straciło przewagę nad resztą stawki, w postaci niespodziewanej wygranej z Góralami. Las Vegas może nie w sposób brutalny, ale jednak dość wyraźnie sprowadziło ich na ziemię i tak jak wspominaliśmy – dało się odczuć, że styl gry rywala, po prostu im nie leży. Las Vegas zagrało pewnie, skutecznie i to była solidność przez duże S. Nie chcemy się silić na duże słowa, natomiast biorąc pod uwagę klasę rywali i zaprezentowaną jakość, to chyba nawet wśród samych zawodników Parano mogą kłębić się myśli, że to może być kolejny, bardzo udany sezon.
Nieco gorzej radzi sobie inny z beniaminków, czyli KS Seta. Ze Strażakami toczyli bardzo wyrównany bój i chociaż przegrali, to wrażenie pozostawili dobre. Z Góralami zapowiadało się na bardzo ofensywne spotkanie, bo jedni i drudzy są zdecydowanie mocniejsi z przodu niż z tyłu, natomiast pech Seciarzy polegał na tym, że Marcin Lach zebrał naprawdę bardzo mocny skład. Z zawodników, których nie widzieliśmy tydzień temu, byli chociażby Michał Aleksandrowicz czy Łukasz Puciłowski, z kolei miejscowi dysponowali tylko dwoma rezerwowymi, co poniekąd dawało do myślenia, jak to się wszystko skończy. Nie przypuszczaliśmy jednak, że Seciarze tak naprawdę sami zamkną sobie drzwi do dobrego wyniku. Zaczęło się bowiem od dwóch prostych błędów bramkarza Maćka Maciejewskiego, którego podania blokował Wojtek Wocial i zrobiło się szybkie 2:0. Paradoksalnie, to wcale nie podcięło skrzydeł przegrywającym. Chęci były, okazje zresztą też, lecz zespół z Zielonki miał tego wieczora ogromne problemy ze skutecznością. Bywało tak, że czasami piłka mijała już bramkarza, a i tak nie wpadała do bramki, bo któryś z rywali zatrzymywał jej lot. W ten sposób trudno rywalizować z takim przeciwnikiem jak Górale, co potwierdziło się w końcówce pierwszej połowy, gdzie kolejne dwa gole dorzucił Wojtek Wocial. Seta w końcu się jednak przełamała i po golu Czarka Zaboklickiego mogła mieć jeszcze nadzieję na skuteczny comeback. Rozregulowany celownik nadal jednak doskwierał podopiecznym Czarka Szczepanka. Można powiedzieć, że na 3-4 wykreowane okazje, Seta wykorzystywała jedną albo wcale. W 23 minucie swoich kolegów z linii ataku zawstydził pięknym strzałem Maciek Maciejewski, lecz Górale szybko odpowiedzieli i ten schemat gol za gol trwał jeszcze przez jakiś czas. Faworytom on odpowiadał, chociaż przy stanie 6:4 Seta miała naprawdę doskonałą okazję, by zanotować trafienie kontaktowe. Jedną z nich zmarnował Igor Grabowski i łatwo się domyślić, jak się skończyło. Górale uznali, że to koniec zabawy, zdobyli dwa gole z rzędu i było po temacie. Nie da się ukryć, że było to dziwne spotkanie. Oczywiście dalecy jesteśmy od stwierdzenia, że Seta mogła to wygrać, ale na pewno mogła dać sobie szansę, by sprowadzić mecz do nerwowej końcówki, gdzie wszystko mogło się wydarzyć. Tyle że cechowała ich nonszalancja – zarówno z przodu, jak i z tyłu. Górale trochę się wpisali w ten styl, przez co wielu zawodników nie było w stanie pokazać pełni swoich możliwości. Taki Mikołaj Tokaj, na 8 goli nie zdobył żadnego i nie miał ani jednej asysty. To pokazuje, jak ogromne rezerwy drzemią w Góralach i wciąż czekamy, kiedy ta drużyna odpali na dobre.
Skoro mowa o niewykorzystanym potencjale, to po 1. kolejce takie sformułowanie pasowało do Burgerów Nocą. Remis z Las Vegas stanowił rozczarowanie, jednak z racji tego, że był to pierwszy mecz, nie należało tego zbytnio roztrząsać. Gorzej by było, gdyby również z Goat Life Sport faworytom powineła się noga, a tak się składa, że dawna Nadbużanka postawiła całkiem wysoko poprzeczkę Tubie, więc nie wolno jej było skreślać. Ostatecznie ten mecz okazał się ciekawy tylko w pierwszej połowie. Tutaj faktycznie grały dwa zespoły, nawet jeśli tylko jeden zdobywał bramki. Zaczęło się w 4. minucie, gdy Piotrek Jankowski uderzał piłkę, a ta zaliczyła paskudny rykoszet od Karola Anklewicza i zmyliła Kamila Przybysza. Ale zespół Kamila Kozłowskiego mógł sprawnie wyrównać. Okazji nie wykorzystali jednak Grzesiek Kowerski oraz kapitan zespołu, co w 14. minucie spotkało się z odpowiedzią Burgerów. Po akcji dwóch bramkarzy, czyli Pawła Wojciechowskiego i grającego w polu Adriana Mańka, ten drugi zaliczył gola w swoim debiucie w NLH. To spowodowało, że szybko doszło do zmiany w bramce Goatów. Kamila Przybysza zmienił bardziej ofensywny Grzesiek Kowerski. I trudno powiedzieć, czy to za jego sprawą, ale coś się wreszcie ruszyło. I gdyby tylko udało się wykorzystać chociaż jedną okazję na 1:2, to nastroje przed drugą połową byłyby dużo lepsze. Miał czego żałować przede wszystkim Jakub Jechna, natomiast biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się w finałowych 20 minutach, to chyba nawet zmniejszenie strat niewiele by tutaj zmieniło. Finałowa odsłona była bowiem popisem jednej drużyny, a przegrani prezentowali się jak za starych, kiepskich czasów, z początku swojej przygody w NLH. Zwieszone głowy, brak dyscypliny i to wszystko spowodowało, że przegrali ostatecznie aż 1:10. Szkoda zwłaszcza końcówki, gdzie gole tracili w bardzo prosty sposób, natomiast wyraźnie nie zależało im już na tym, by zachować tutaj twarz. Szkoda, ale załóżmy, że czasem tak się zdarza. Mimo wszystko dobrze jest grać do końca, szukać swoich szans, bo każdy gol czy każda dobra akcja może stanowić punkt zwrotny i w pewien sposób buduje morale. Z takiego założenia wyszły Burgery, dzięki czemu o wpadce na inaugurację pewnie nikt już tam nie pamięta.
A teraz przechodzimy do meczu zespołu, który ma jako jedyny komplet 6 punktów na koncie. To Everest, dla którego przywitanie z Nocną Ligą okazało się bardzo przyjemne. Podopieczni Yosifa Manuchariana najpierw pokonali Ferajnę, a teraz wypunktowali Warsaw Fire. Czy Strażacy mogli temu scenariuszowi zapobiec? Bez wątpienia, pod względem kultury gry, to rywale wyglądali lepiej. Tyle że Everest czasami potrzebuje dużo czasu, by swoją przewagę w posiadaniu piłki udowodnić twardymi dowodami. Tak było chociażby w pierwszej połowie, gdzie większość statystyk przemawiała na ich korzyść, a gol padł tylko jeden. Bohdan Merzlikin huknął nie do obrony z lewej nogi, piłka odbiła się jeszcze od słupka, a Szymon Bielański mógł na to wszystko tylko bezradnie patrzeć. O tym, że jedna bramka przewagi to mało, gracze z Ukrainy o mało nie przekonali się pod koniec tej części gry. Kunsztem technicznym popisał się bowiem Wojtek Gacek. Niemal równo z końcową syreną delikatnie podciął piłkę z rotacją, lecz zabrakło milimetrów, by ta po odbiciu się od słupka przekroczyła linię bramkową. Everest mógł mówić o szczęściu i w drugiej połowie należało udokumentować swoją przewagę kolejnym trafieniem, by rozwiać nadzieję oponentów. I gdy w 27. minucie Denys Kwiatkowski dobił centrostrzał Bohdana Merzlikina, mecz wydawał się niemal rozstrzygnięty. Ale Strażacy szybko odpowiedzieli, a na listę strzelców wpisał się Grzesiek Śliwiński. Zespół Tomka Janusa nie był jednak w stanie pójść za ciosem. Przeciwnicy bardzo skutecznie ograniczali pole manewru Warsaw Fire i choćby wspomniany Tomek Janus nie miał chyba żadnej okazji, by sprawdzić umiejętności golkipera Stanislaua Piashko. Everest grał z kolei bardzo konsekwentnie i w 34. minucie powrócił do bezpiecznego prowadzenia. Tutaj potrzebny był kolejny, błyskawiczny zryw przegrywających, lecz nic takiego nie nastąpiło, a tuż przed końcem meczu Strażaków dobił Dmytro Mikhailov i skończyło się wynikiem 4:1. Zasłużonym i według nas uczciwie oddającym przebieg spotkania. Prawda jest taka, że zawodnicy Warsaw Fire mieli duże problemy w kreowaniu okazji i bliskość bramkowa stanowiła trochę iluzję. Everest był w naszym odczuciu znacznie lepszy i bardziej niż w różnicy goli, widać to było w sposobie gry. Podczas gdy oni grali, co chcieli, Strażacy grali, co mogli. To po prostu nie mogło skończyć się inaczej.
A kto by pomyślał, że na koniec środowej rywalizacji, czekają nas tak wielkie emocje. Niby w zapowiedziach stawialiśmy, że Ferajna United może pokusić się o niespodziankę z Tubą, lecz w dużej mierze to było bardziej myślenie życzeniowe. Zwłaszcza, że skład zespołu z Warszawy nadal nie był optymalny, a na ławce rezerwowych znowu było tylko dwóch graczy. Biorąc pod uwagę system gry Tuby, gdzie trzeba się trochę nabiegać za piłką, nie wydawało nam się, by Ferajna wytrzymała trudy całego spotkania. No ale należało poczekać na rozwój wypadków. To starcie początkowo wyglądało tak, jak się spodziewaliśmy. Za rozegranie w Tubie byli odpowiedzialni Rafał Wielądek i Kamil Sadowski, i właśnie po zagraniu tego drugiego, Kamil Osowski miał obowiązek dać Juniorom prowadzenie, lecz z metra trafił w słupek. I chociaż to się częściowo zemściło, gdy bramkę zdobył dla rywali Olaf Ćwierzyński, to Tuba błyskawicznie odrobiła straty, a potem wyszła na prowadzenie. A gdy w 17 minucie było już 3:1, to biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, nie należało oczekiwać cudu. Jednak Ferajna chyba w przerwie złapała oddech, bo w drugiej połowie przegrywający wrócili do gry. Najpierw do wyrównania doprowadził Olaf Ćwierzyński, a potem złe podanie Piotrka Długołęckiego wykorzystał Michał Gałązka i strzałem na pustą bramkę doprowadził do remisu. Tuba straciła prowadzenie i wiedziała, że musi wziąć się do roboty. W 29 minucie w słupek trafił Rafał Wielądek, a potem faworyci mieli 120 sekund gry w przewadze, lecz nie potrafili zrobić z tego użytku. Mimo to niemal non stop przebywali na połowie rywala, który od czasu do czasu potrafił się odgryźć. Po jednej z akcji gola o mało nie zdobył Patryk Grzelak, lecz piłka po jego strzale zaliczyła oba słupki i wyszła w pole. Czas uciekał, wynik się nie zmieniał, a Tuba musiała mieć świadomość, że jest o włos od wypuszczenia tego meczu z rąk. Końcówka to z kolei prawdziwy rollercoaster. Ferajna miała dwa uderzenia z własnej połowy na pustą bramkę, jednak za każdym razem brakowało skuteczności. Tuba trafiła z kolei w słupek, doskonałą okazję zmarnował Piotrek Długołęcki, inne obronił Damian Białek, więc jak widać – tutaj obydwie strony były na granicy radości i rozpaczy. Ostatecznie mecz zakończył się remisem, który ucieszył bardziej Ferajnę. Niby można było nawet wygrać, biorąc pod uwagę strzały do pustej świątyni, lecz w ich przypadku nie należy być zachłannym. Ten wynik i tak trochę oszukał przeznaczenie. A może wręcz przeciwnie? Może oddał Ferajnie to, co zabrał jej dwa lata temu, w ostatniej akcji meczu, z tym samym rywalem? Podobno na świecie nic nie dzieje się przypadkowo…
Retransmisję wszystkich spotkań drugiej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.