fot. © www.nocnaligahalowa.pl
Opis i retransmisja 5.kolejki 5.ligi!
Po meczach 5. kolejki chyba nikt nie ma już wątpliwości, które ekipy między sobą podzielą miejsca na podium w najniższej klasie rozgrywek.
Ważny, choć dość prosty krok w tym kierunku wykonał Sokół. Myśleliśmy, że Klikersi, po dwóch tygodniach przerwy, wejdą w to spotkanie z nowymi siłami i odpowiednim planem taktycznym, ale dość szybko okazało się, że rywale są piłkarsko kilka półek wyżej. Już po 5 minutach było 2:0 dla faworytów, a zmorą zespołu Alka Prządki były nie tylko szybko stracone gole, ale też kiepska skuteczność. Bo jakieś tam okazje były, jednak jeżeli z przeciwnikiem tej klasy dasz mu szybko odjechać, to nie ma co liczyć, że zwolni i na ciebie poczeka. Przed upływem kwadransa było już 5:0, ale końcówka pierwszej połowy należała do debiutantów. Dwa gole, w tym jeden z karnego, spowodowały, że być może jakaś iskierka nadziei się pojawiła. To było jednak za mało i w drugiej odsłonie, po dwóch trafieniach Jakuba Obsowskiego, przybysze z Brwinowa znów mieli bardzo bezpieczną przewagę. W 28. minucie trafienie dla Klikersów zanotował Bartek Spoczyński, ale okazało się ono ostatnim dla nominalnych gości. Pozostałą część spotkania Sokół zdominował totalnie, wykorzystując totalny brak obrony w obozie rywali i wygrywając ostatecznie aż 15:3. Wydaje się, że nawet triumfatorzy nie spodziewali się, że to wszystko przyjdzie im aż tak łatwo. Klikersi jako-taki opór stawiali tylko do pewnego momentu, a potem wszystko się załamało. W końcówce przykro już było na to patrzeć, natomiast przegrani sami sobie ten los zgotowali. Wiele razy powtarzaliśmy zarówno im, jak i innym drużynom, że warto wykorzystywać każdą minutę na parkiecie na maksa, bo tylko w ten sposób buduje się coś, czego w praktyce nie widać, a w teorii funkcjonuje jako doświadczenie. Szkoda, że chłopaki na własne życzenie odpuścili ten temat. Z kolei Sokół robił tutaj co chciał i odniósł swoje najwyższe zwycięstwo w historii NLH. To już druga dwucyfrówka z rzędu, którą zaaplikowali oponentom, aczkolwiek w najbliższą niedzielę pewnie zadowoliliby się nawet najskromniejszym zwycięstwem z możliwych. Przeciwko Alphie okaże się bowiem, czy będą jeszcze w stanie powalczyć o awans, czy przyjdzie im już tylko pilnować najniższego stopnia podium.
Skoro o zespole Alpha Omega mowa, to oni również dość spokojnie przechylili szalę zwycięstwa z Zadymiarzami. Wynik nie był tak okazały, jak u ich najbliższych rywali, natomiast nie miało to wielkiego znaczenia, bo liczyły się punkty. Ekipa z Radzymina przystępowała do tego spotkania w optymalnym składzie, z kolei Alex Wolski nie mógł skorzystać m.in. z Kamila Bruździaka czy Antka Ostachowskiego. Trudno jednak wyrokować, czy ich obecność cokolwiek by zmieniła. Tym bardziej że Alpha grała po prostu lepiej, aczkolwiek musieliśmy trochę poczekać, aż chłopaki z Radzymina zaczną wykorzystywać swoje okazje. W 9. minucie świetną sytuację zmarnował Kuba Kostrzewa, ale chwilę później strzałem nie do obrony popisał się Bartek Lipski i faworyci byli już spokojniejsi. W 15. minucie podwyższyli stan posiadania, gdy na listę strzelców wpisał się Bartek Stelmach i zastanawialiśmy się, czy Zadymiarzy będzie stać, by powstać tutaj z kolan. By tak się stało, należało z impetem wejść w drugą część spotkania – i tak też było. Kacper Jankowski wykorzystał błąd bramkarza oponentów, Piotrka Skoniecznego, i zmniejszył straty. Tyle że radość z tego trafienia trwała dosłownie kilkadziesiąt sekund. Zadymiarze lada moment stracili piłkę, a użytek zrobił z niej ponownie Bartek Stelmach. W kolejnej akcji było już 4:1, gdy następnego gola do klasyfikacji generalnej dorzucił Patryk Drużkowski i nie zapowiadało się, że tutaj może wydarzyć się jeszcze coś ciekawego. Ale Zadymiarze walczyli. W 27. minucie straty zmniejszył Alex Wolski, a potem dobrą okazję miał też Dawid Wierzchołowski. Gdyby jednak zliczyć niewykorzystane sytuacje Alphy, to było tego znacznie więcej. Z perspektywy przegrywających najgorsze było jednak to, że gola, który okazał się gwoździem do trumny, stracili w banalny sposób, po błędzie swojego bramkarza. Skorzystał z niego Kuba Kostrzewa, a wynik na 6:2 ustalił Kuba Sotomski. Alpha Omega zrobiła więc swoje i w tym momencie ma już 9 punktów przewagi nad czwartym miejscem. W ciemno można więc założyć, że podium dla Sebastiana Giery i spółki już jest. W następnej kolejce trzeba sobie z kolei zapewnić przynajmniej srebro, a potem zagrać o złoto z Ekipą. Zadymiarze notują z kolei drugą porażkę z rzędu i jest to kolejny mecz, gdzie nie potrafią zdobyć więcej niż dwóch goli. A z taką średnią trudno marzyć, że będzie się regularnie gromadziło punkty. Gdyby tego było mało, to w niedzielę zmierzą się z Ekipą i jeśli szybko czegoś nie zmienią w swojej grze, to nie tylko spadną z 7. miejsca w tabeli, ale biorąc pod uwagę potencjał ofensywny rywala, cztery litery po tym upadku mogą ich bardzo boleć.
Jedną z drużyn, która ma potencjał, by wyprzedzić Zadymiarzy w ligowej hierarchii, są Piłkarzyki. Nos nam podpowiadał, że chociaż na razie ferajnie Dominika Skowrońskiego szło słabo, to przeciwko Na Fantazji mogą pokusić się o małą niespodziankę. Zwłaszcza gdyby przyjechali optymalnym składem, a tak się złożyło, że ich kadra na tę potyczkę wyglądała nieźle. Z drugiej strony – forma oponentów imponowała, dlatego nie dziwimy się, że większość z was bez wahania stawiała w tej parze na zespół Kuby Godlewskiego. Jednak już początek spotkania pokazał, że jeśli ktoś liczył tutaj na jednowymiarowy mecz, to srogo się rozczarował. Na Fantazji nie zdominowali rywali, a co gorsza – już w 3. minucie, po ładnej akcji i golu Patryka Jędrysiaka, przegrywali. Potem mieliśmy okres, gdzie nie brakowało okazji z obydwu stron, lecz nic nie chciało wpaść. Z kolei końcówka pierwszej odsłony okazała się tragiczna w skutkach dla Na Fantazji. W 19. minucie Michał Kulesza zabrał piłkę spod nóg Kamila Majewskiego i wpakował ją do opuszczonej przez Marcina Marciniaka świątyni, a w następnej akcji Dominik Skowroński pięknie uruchomił Szymona Tuptę. Ten przyjęciem najwyższej klasy opanował piłkę, po czym wystawił ją jak na tacy Kacprowi Dalbie, który nie mógł zmarnować wysiłku kolegów – i było 3:0. Fatalny okres dla faworytów przedłużył się na starcie drugiej połowy. Kuba Godlewski podał piłkę wprost pod nogi Michała Kuleszy, a ten kolejnym strzałem na pustą bramkę zmienił wynik na 4:0. Myśleliśmy, że to zamyka jakiekolwiek dywagacje odnośnie trzech punktów. Na Fantazji nie chciała się jednak z tym scenariuszem pogodzić. W 28. minucie w końcu udało się przełamać niemoc strzelecką, a po trafieniu Adama Koziary w zespół z Kobyłki wstąpiły nowe siły. Chłopaki zaczęli cisnąć przeciwników, a ci coraz częściej uciekali się do najprostszych środków, byle tylko oddalić zagrożenie od własnego pola karnego. Początkowo to przynosiło efekty, lecz im bliżej było końca spotkania, tym napór goniących był coraz bardziej intensywny. W 36. minucie Adrian Baranowski uderzył nie do obrony, a potem Kuba Godlewski dobił strzał Anatolija Vorobla – i była już tylko jedna bramka przewagi. Defensywę Piłkarzyków ogarnął chaos i można było odnieść wrażenie, że gol na remis to tylko kwestia czasu. I w 39. minucie powinien paść. Adam Koziara zamykał akcję swojej drużyny, lecz piłkę przed linią bramkową szczęśliwie zatrzymał Dominik Skowroński. I chociaż aż do finałowej syreny ogień palił się w polu karnym drużyny z Wołomina, to więcej goli nie padło. Na Fantazji pewnie pluje sobie w brodę, że tak późno wzięła się do roboty. Można było odnieść wrażenie, że gdyby to starcie potrwało odrobinę dłużej, Kuba Godlewski i spółka ogarnęliby temat. No ale sami są sobie winni – i nie chodzi tylko o spóźniony comeback, lecz przede wszystkim o to, w jaki sposób tracili w tym spotkaniu gole. Można powiedzieć, że podarowali wygraną Piłkarzykom, którzy mniej więcej do 30. minuty grali skutecznie, zdyscyplinowanie i robili wszystko tak, by mecz nie sprowadzał się do nerwowej końcówki. Potem zrobił się problem, natomiast najważniejsze, że udało się doprowadzić do happy endu. Czy to może być coś na kształt meczu założycielskiego dla Piłkarzyków? Trudno powiedzieć, ale taka wygrana na pewno cieszy i pokazuje, że tę ekipę stać, by powalczyć o miejsce w górnej połowie tabeli. Lecz żeby tak się stało, na tej jednej wygranej nie może się skończyć.
A tak się składa, że ich kolejnym rywalem będzie Real Varsovia. Królewscy jeszcze kilka tygodni temu wydawali się zespołem, z którym nie wiadomo, co będzie dalej, ale powoli zaczęło się to układać. I to na tyle, że według nas czy bukmachera to oni byli faworytem konfrontacji z Joga Bonito, która miała przecież przed tym spotkaniem trzy punkty więcej. Warunkiem był dobry skład, a ten znowu się pojawił, co zwiastowało problemy dla podopiecznych Piotrka Miętusa. Co prawda do Jogi wrócił Adrian Poniatowski, lecz nawet to okazało się za mało na dobrze funkcjonujących konkurentów. O tym, jak trudny to będzie pojedynek dla Bonito, pokazywał początek spotkania. Gracze Jogi dwukrotnie ratowali się wybiciami piłki zmierzającej prosto do bramki. Ale do trzech razy sztuka. W 10. minucie fatalnie zachował się Kuba Pełka, który chciał podać piłkę do bramkarza, a zamiast tego przejął ją Marcin Zakrzewski, który eleganckim lobem nad Darkiem Wasilukiem otworzył wynik. Ten sam zawodnik w 13. minucie wystawił futsalówkę Robertowi Świerzyńskiemu i było już 2:0. Natomiast za kolejną bramkę winę ponosił golkiper Jogi, przepuszczając dość łatwy strzał Przemka Zielińskiego. Joga wróciła do równowagi dopiero pod koniec pierwszej połowy, a gol Adriana Poniatowskiego dał nadzieję na lepszą drugą odsłonę. A ta zaczęła się świetnie dla przegrywających. Alan Gwizdon nie zamknął dobrze przestrzeni między sobą a słupkiem, co wykorzystał Kuba Pergoł, zmniejszając straty. To trochę wyhamowało Real, który potrzebował chwili, by wrócić do tego, co prezentował wcześniej. Ale od czego jest w tej drużynie Marcin Zakrzewski. Co prawda przy jego kolejnym trafieniu znów palce maczał bramkarz konkurentów, ale najważniejsze, że udało się przywrócić bezpieczny, dwubramkowy bufor. Joga dość szybko mogła ponownie zmniejszyć straty, lecz dobrej okazji nie wykorzystał Adrian Poniatowski. To spotkało się z szybką karą, gdy hat-tricka skompletował Marcin Zakrzewski. Trzy gole różnicy nie pozostawiały złudzeń, kto tutaj wygra, zwłaszcza że w obozie Bonito dało się wyczuć pogodzenie z losem. Walczył jeszcze Piotrek Miętus, który przy stanie 2:6 zdobył ostatniego gola w meczu, ale to jedynie przypudrowało porażkę Jogi. Nie da się ukryć, że rywale byli tego dnia od nich lepsi. Tak jak w 4. kolejce mieli problem, by okiełznać Konrada Kanona, tak tutaj mnóstwo kłopotów sprawiał im Marcin Zakrzewski. Szkoda przede wszystkim okresu po bramce kontaktowej oraz sytuacji przy golu na 2:4, bo być może udałoby się tutaj powalczyć o coś więcej. Real w ogólnym rozrachunku okazał się drużyną, która miała więcej atutów, co oczywiście nie oznacza, że nie ma tutaj nad czym pracować. Natomiast kierunek jest dobry – skład się zgrywa, trybiki zazębiają, i można jedynie żałować, że proces adaptacji drużyny, również pod kątem organizacyjnym, trwał tak długo. Patrząc na to, z kim Real potrafił w tym sezonie przegrać, gdyby szybciej udało się tę maszynę ogarnąć, dziś walczyłby o medale, a nie o miejsce tuż za podium. Bo chyba na nic więcej nie będzie go już stać.
Niewiele miejsca poświęcimy za to ostatniej potyczce, jaka odbyła się w poprzednią niedzielę. Było pewne, że Ekipa nie będzie miała żadnych problemów z Gawulonem, i piszemy to z całym szacunkiem dla ambitnej drużyny z Zielonki. Różnica na wielu płaszczyznach, począwszy od zgrania czy doświadczenia, powodowała, że choćby Gawulon stanął na głowie, to wiedział, że prawdopodobnie nic nie uratuje go przed wysoką porażką. Ale należało powalczyć. I chociaż suchy wynik wskazuje, że jedni bili drugich niemiłosiernie bez jakiejkolwiek reakcji, to prawda jest trochę inna. Gawulon wyszedł na mecz z naprawdę dobrym nastawieniem. Mimo dość ograniczonych możliwości frekwencyjnych, chłopaki od razu zamknęli się na swojej połowie, wiedząc, że wejście w wymianę ciosów spowoduje, że nie będzie czego zbierać. Zastanawialiśmy się, kiedy ich twierdza padnie – i stało się to po 7 minutach. To znacznie ułatwiło sprawę faworytom, którzy poczuli luz i zaczęli dokładać kolejne gole do swojego konta. Pierwsza połowa różniła się jednak od drugiej tym, że Gawulon nie odpuszczał. Dobrze bronił Wiktor Curyło, defensywa mądrze przesuwała się w kierunku zagrożenia, i to spowodowało, że wynik do przerwy brzmiał "tylko" 0:4. Podobnie jak w pierwszej części spotkania, tak i w drugiej ekipa Jarka Czeredysa wytrzymała siedem minut bez utraty gola. Starała się nawet coś kreować, lecz bez efektów. Tyle że właśnie mniej więcej od 27. minuty wszystko się posypało. Organizacja stała się dezorganizacją, obrona stanowiła formację tylko z nazwy, a przeciwnicy zaczęli robić na parkiecie, co tylko chcieli. Zatrzymali się dopiero wtedy, gdy na tablicy świetlnej było 13:0. Z jednej strony taka porażka nie może przynieść chluby przegranym, natomiast moglibyśmy mieć do nich pretensje, gdyby przyszli na ten mecz bez jasnego planu, na zasadzie "co będzie, to będzie", bo i tak nie mamy szans. Ale widać było, że odrobili pracę domową i póki były siły, to wyglądało to nieźle. Szkoda, że nie udało im się nic strzelić, bo z perspektywy meczu zasłużyli tutaj na choćby mały prezent. Ekipa na to jednak nie pozwoliła, a ogólnie był to dla niej raczej spacerek. No ale tak to jest, jak robi się dream team na 5. ligę. Na razie chyba w żadnym spotkaniu podopieczni Kuby Balceraka nie zdążyli się porządnie spocić i zobaczymy, czy któryś z czterech ostatnich meczów w sezonie spowoduje, że pomeczowa wizyta pod prysznicem będzie faktycznie niezbędna.
Retransmisję wszystkich spotkań piątej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.