fot. © Google

Opis i magazyn 4.kolejki pierwszej ligi!

18 stycznia 2022, 01:33  |  Kategoria: Ogólna  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Ten kto liczył na jakieś sensacyjne rozstrzygnięcia w ostatni czwartek mógł się czuć rozczarowany. Wszystkie drużyny z TOP4 solidarnie zwyciężyły, a miano największego rozczarowania przypadło Progresso.

Kolejne zwycięstwo w swoim stylu odniósł obrońca tytułu Offside. Urzędujący mistrz w tej serii mierzył się z Gold-Dentem, który formą w tym sezonie nie grzeszy, ale nawet przez chwilę nie przeszło nam przez myśl, że tutaj może się skończyć jakimś pogromem. Te zespoły za dobrze się znają, by tutaj coś takiego mogło mieć miejsce, a poza tym po jednej i drugiej stronie brakowało wielu ważnych graczy, co w pewien sposób ograniczało ich moc uderzeniową. Mecz lepiej rozpoczął Offside, który już po pierwszym strzale jaki oddał w kierunku bramki Alka Grabka prowadził 1:0. Potem nie brakowało okazji do podwyższenia, ale Gold-Dent trzymał się tutaj znacznie lepiej niż z Al-Marem, a w 18 minucie mógł wyrównać, lecz rozgrywający pierwszy mecz w tym sezonie Michał Kania przegrał pojedynek z Piotrkiem Kowalczykiem. Ta sytuacja zemściła się na Dentystach, bo dosłownie w kolejnej akcji stracili gola na 0:2. Offside miał ten mecz pod kontrolą i przede wszystkim bardzo rzadko pozwalał rywalowi na jakiekolwiek zagrożenie. A gdy sam meldował się w okolicach pola karnego Gold-Dentu, to zwykle kończył to wszystko bramką. W 30 minucie ładny strzał z dystansu Eryka Rakowskiego i mamy 3:0, a potem prosty błąd przeciwników, którzy popełnili stratę i w sytuacji 3 na 1 nie mieli żadnych szans, by wyjść z tej opresji obronną ręką. Wszystko zostało więc ustalone, natomiast Gold-Dent walczył do końca. Dwie bramki zdobyte tuż przed końcem były pewnego rodzaju nagrodą za znacznie lepszą postawę niż w 3.kolejce i na pewno poprawiły morale drużyny Przemka Tucina. Wiadomo, że zadowalanie się skromnych rozmiarów porażkami nie leży w charakterze kapitana Dentystów, natomiast wiemy, że oni muszą chwytać się takich małych rzeczy, po tym co spotkało ich w poprzednich meczach. Pewien progres w ich grze się dokonał i trzymamy kciuki, by to nie był jednorazowy wybryk, ale coś na czym będzie można zbudować podwaliny pod walkę o utrzymanie. Offside zrealizował z kolei swój plan na to spotkanie, chociaż okupił go poważną kontuzją Radka Dobrzenieckiego. To kolejne ogromne osłabienie zespołu Pawła Buli, a przecież oni w czwartek nie mogli skorzystać z Sebastiana Kozłowskiego, Konrada Budka i Adama Matejaka. Ten sezon mocno ich doświadcza i zastanawiamy się, czy gdy przyjdzie do konfrontacji z rywalem z najwyższej półki, to nie okaże się, że kołdra którą dysponują jest po prostu zbyt krótka…

Swój mecz wygrał Offside, więc to samo musiał uczynić In-Plus. Księgowi mieli dość sympatyczne kojarzenie w tej serii, bo trafili na Łabędzie, a więc drużynę która gra na razie poniżej oczekiwań i skoro do tego momentu nie zdobyła ani jednego punktu, to nie mieliśmy złudzeń, że to wszystko odmieni się właśnie z In-Plusem. No i zaskoczenia nie było – faworyci poradzili sobie tutaj dość gładko, bo przez całe spotkanie mieli piłkę przy nodze i po prostu nie mogła im się stać krzywda. Łabędzie żyły tak naprawdę tylko z kontrataków, ale nie dość że było ich mało, to rywale bardzo szybko wracali na własną połowę i po prostu nie dopuszczali do zagrożenia pod swoją świątynią. No i gdy w 14 minucie Patryk Szeliga dał bezpieczne, dwubramkowe prowadzenie In-Plusowi nie postawilibyśmy nawet złotówki, że ekipie Maćka Pietrzyka uda się z tych opresji wykaraskać. Co prawda w 17 minucie pięknym lobem na pustą bramkę popisał się Marcin Czesuch, dzięki czemu wynik do przerwy nie wyglądał tak źle, ale początek drugiej połowy to już totalna dominacja faworytów, którzy gole zaczęli zdobywać hurtowo. I tak ze stanu 2:1 zrobiło się 7:1, natomiast oddajmy przegranym, że nawet wtedy starali się utrzymać koncentrację, nie myśleli jeszcze o pomeczowym prysznicu i dzięki temu udało się chociaż w małym stopniu dokonać poprawy wyniku, bo przegrali ostatecznie 3:7. I chyba zrobili co mogli. Tutaj były chęci, była ambicja, były pewne próby odważnej gry, natomiast to wystarczyło tylko i aż do zanotowania honorowej porażki. I nawet nie chcemy pisać o pewnych symptomach, które dają nadzieję na przyszłość, bo już raz tak napisaliśmy i w następnej kolejce Łabędzie gładko uległy Frodo KroosDe. Oby teraz było inaczej. Co do In-Plusu to wykonał on po prostu następny krok w wiadomym celu. Nie wszystko przyszło mu tutaj łatwo, ale po dwóch ciężkich spotkaniach, gdzie wygrywał różnicą zaledwie jednej bramki, taki mecz to miła odmiana. Dzięki temu ze spokojem można już było oczekiwać na wyniki innych spotkań – zwłaszcza tych, z udziałem najgroźniejszych rywali w kontekście tytułu.

Złote medale nie grożą Progresso i Mabo, ale to nie zmieniało faktu, że starcie tych drużyn zapowiadało się ciekawie. Zwycięstwo dawało dobrą okazję, by uciec z okolic strefy spadkowej i zachować dystans do strefy medalowej. Lekkim faworytem była dla nas dawna Andromeda, bo oni wydawali nam się bardziej przewidywalni w swojej grze, z kolei Progresso potrafi czasami zagrać świetne zawody, a czasami zupełnie bezbarwne. No ale zupełnie nie braliśmy pod uwagę, że jest jeszcze trzecie wyjście – że zespół z Radzymina zaprezentuje się tak słabo, że przegra tutaj różnicą dziesięciu goli. Coś takiego zdarza się zresztą bardzo rzadko na poziomie naszej ekstraklasy, bo tutaj mamy przecież do czynienia z najlepszymi ekipami w rozgrywkach, natomiast Progresso wyglądało w tym spotkaniu, jakby jakąś z ekip po prostu zastępowało. Nic się tutaj nie zgadzało i o ile pierwsza połowa nie była jeszcze tak dramatyczna, to druga była być może najgorszym drużynowym występem, jakie widzieliśmy na tym poziomie od dawien dawna. Przegrywając od przerwy 0:4 ten zespół zdecydował się, że na finałowe 20 minut wykorzysta lotnego bramkarza w postaci Huberta Sochackiego. Sam pomysł nie był zły, ale jego wykonanie to była – przepraszamy za określenie – farsa. Wystarczy obejrzeć sobie skrót i zobaczyć, ile łatwych goli na pustą bramkę, zdobyło Mabo. To nie wymagało nawet wielkiej pracy w defensywie, bo zawodnicy Progresso praktyczne podawali piłkę przeciwnikom pod nogi, a potem wystarczyło jedno podanie i napastnik Mabo miał przed sobą pustą świątynię. Dramat. Ale jest pewne pocieszenie. Bo o ile na samym parkiecie zawodnicy z Radzymina przyjmowali to wszystko bez wielkich emocji, to w szatni tak spokojnie nie było. Weszliśmy tam na chwilę, by zabrać kluczyk i kilka mocniejszych słów padło. To dobry znak, bo nie przystoi zawodnikom tej klasy zagrać w taki sposób. Wszyscy wiemy, że stać ich na więcej, a poza tym nie reprezentują tutaj tylko siebie, ale też sponsora i naszym zdaniem muszą o tym pamiętać wchodząc na plac. I jeśli dojdzie do sytuacji, gdzie ich następny mecz będzie transmitowany, to liczymy, że takiej plamy nie zostawią a sportowa złość spowoduje, że nasz opis ich spotkania będzie w zupełnie innym tonie. I tak to zostawimy, bo gratulowanie Mabo po takim meczu chyba nie miałoby sensu. Oni też liczyli tutaj na twardą, męską walkę, ale zamiast rywala z wagi ciężkiej, przyszedł taki ze słomkowej. I możemy nad tym jedynie ubolewać.

Ryzyko jednostronnej potyczki jest zawsze, natomiast w konfrontacji Dar-Maru z Al-Marem zupełnie jej nie zakładaliśmy. A jeśli nawet któryś zespół byłby tutaj jedynie chłopcem do bicia, to nie wierzymy, że sprawę zostawiłby tak, jak Progresso. Na szczęście takie dywagacje nie miały najmniejszego sensu, bo potyczka dwóch dobrych znajomych z ligi ósemek (i nie tylko), okazała się starciem wyrównanym, gdzie przez jakiś czas zapachniało nawet niespodzianką. Zacznijmy jednak od tego, że Dar-Mar musiał radzić sobie tutaj bez Daniela Matwiejczyka. To było potężne osłabienie zespołu Norberta Kucharczyka i nie da się ukryć, że zwiększało szanse na pozytywny scenariusz dla Al-Maru. Co prawda Marcin Rychta też nie mógł wystawić optymalnego zestawienia (brakowało choćby Adama Barana czy Pawła Maliszewskiego), jednak po sukcesie nad Gold-Dentem, ta ekipa uwierzyła w siebie i była przekonana, że przy dobrej grze znowu może się znaleźć na ustach wszystkich. I do końca pierwszej połowy plan był realizowany. Al-Mar mimo że już od 42 sekundy przegrywał, to z minuty na minutę zyskiwał coraz więcej pewności siebie i odnosiliśmy wrażenie, że zaczyna grać to, co najbardziej lubi. I na efekty nie trzeba było długo czekać – najpierw do remisu doprowadził Arek Major, a potem na listę strzelców wpisał się Mateusz Muszyński. Dar-Mar odpowiedział trafieniem Pawła Godlewskiego, lecz ostatnie słowo w tej część gry należało do zespołu z Wołomina – skuteczna kontra zakończona celnym strzałem spod linii autowej Marcina Rychty. Widząc jaki przebieg ma ten mecz i że Dar-Mar dał się troszeczkę wciągnąć w grę Al-Maru wyobrażaliśmy sobie, że tu naprawdę jest potencjał na drobną sensację. Jednak druga połowa należała już zdecydowanie do faworytów. Zaczęło się co prawda dość szczęśliwie, bo od niegroźnej sytuacji po której otrzymali rzut karny – za wślizg Marcina Błońskiego. Piotrek Manaj pokonał ze stojącej piłki Maćka Sobotę i mieliśmy remis. To napędziło graczy w czerwonych koszulkach, którzy nie wykorzystali co prawda dwóch kolejnych okazji, by wyjść na prowadzenie, ale co się odwlekło to nie uciekło i po trafieniu Piotrka Terleckiego znów byli bliżej zwycięstwa. I teraz to Al-Mar miał problem jak na to wszystko zareagować. W 30 minucie miał pierwszą dogodną okazję w drugiej połowie, ale precyzja zawiodła Marcina Rychtę i trzeba było próbować dalej. Ale przez kolejne minuty to Dar-Mar trzymał ten mecz w garści. I mimo że znowu potrzebował kilku prób, by wreszcie zdobyć bramkę, to okoliczności nie były najważniejsze. Wynik 5:3 po skutecznie wyegzekwowanym kolejnym rzucie karnym przez Piotrka Manaja praktycznie uspokajały wszystkich, którzy postawili na Norberta Kucharczyka i spółkę. Al-Mar miał co prawda jeszcze kilka minut i chociaż dwukrotnie doszedł do sytuacji, gdzie przynajmniej jedną z nich powinien zakończyć bramką, to finalnie musiał się pogodzić z wynikiem ustalonym w 35 minucie. Szkoda, że w tej końcówce nie udało mu się przynajmniej postraszyć Dar-Maru, bo wiadomo że w jakimś tłoku czy podbramkowym zamieszaniu mogłoby się zdarzyć wszystko. To jednak nie zmienia naszej opinii o przegranych, że ze swojego występu mogą być zadowoleni. Zwłaszcza pierwsza połowa to było dobre 20 minut w ich wykonaniu, a potem zabrakło trochę szczęścia, bo jednak dwie bramki dla Dar-Maru padły z rzutów karnych, a nie z jakichś koronkowych akcji. To wszystko powoduje, że tak grający Al-Mar nie tylko nie powinien mieć kłopotów z utrzymaniem, ale niewykluczone, że jakąś niespodziankę również sprawi. A Dar-Mar? Trochę się tutaj męczył i widać jak wiele znaczył brak Daniela Matwiejczyka. Na szczęście w przerwie udało się chyba znaleźć receptę, jak odwrócić losy spotkania i co najważniejsze – słowa zamienić w czyn. Poza tym Dar-Mar to nigdy nie była ekipa, która mecze wygrywała w sposób efektowny. Dlatego sposób w jaki ten zespół zagrał i zwyciężył, mógł być zaskoczeniem wyłącznie dla niewtajemniczonych.

A niewykluczone, że najlepszy mecz mijającego tygodnia obejrzeliśmy na sam koniec. Frodo KroosDe podejmował Vaveosport i zwłaszcza dla tych drugich to był piekielnie ważny mecz. Podopieczni Janka Szulkowskiego z jedną porażką na koncie, nie chcąc aby czołówka za bardzo im odjechała, musieli tutaj zapunktować. Ale sprawa bardzo szybko się skomplikowała, bo okazało się, że drużyna z Kobyłki nie będzie mogła skorzystać ze swojego nominalnego bramkarza – Marcina Marciniaka. Ta informacja, połączona z faktem że na ławce rezerwowych był tylko jeden gracz, a po drugiej stronie boiska stał jeden z kandydatów do mistrzostwa – to nie wróżyło najlepiej. Co gorsze – brakowało też Nikodema Niskiego, a więc człowieka, który wywalczył dla Vaveo trzy punkty przeciwko Progresso. A jakby tych ciosów było mało, to jeszcze dodajmy, że po 8 minutach gry trzeba było odrabiać dwie bramki, z czego szczególnie drugi stracony gol był absolutnie kuriozalny i warto zobaczyć go w skrócie. Ale Vaveo mimo tych przeciwności losu nie poddało się. Bardzo dobre zawody rozgrywał Hubert Władyka i to właśnie za jego sprawą udało się zmniejszyć straty w pierwszej połowie. Na początku drugiej Frodo KroosDe odzyskało jednak bezpieczny dystans. Ale i wtedy zawodnicy kobyłkowskiego Wichru nie spasowali i trzeba przyznać, że mimo iż rywale słyną ze swojej dobrej defensywy, wykreowali sobie mnóstwo bardzo dobrych sytuacji, które powinny im dać trafienie kontaktowe. Tyle że w kluczowym momencie zawsze coś zawodziło – albo precyzja napastnika albo też kapitalnie bronił Przemek Wycech. Niektóre szanse ekipy Vaveosportu ocenialiśmy wręcz jako 100%, ale na wynik nie miało to żadnego wpływu. Dopiero w 40 minucie Hubert Władyka wreszcie przełamał klątwę a ponieważ na zegarze zostało jeszcze kilkadziesiąt sekund, nadzieja na remis wciąż się tliła. Frodo KroosDe starało się odsunąć zagrożenie od własnej bramki i ten zespół też miał swoje sytuacje, aczkolwiek ta ostatnia należała do konkurentów, którym zabrakło jednak dosłownie kilku sekund, by strzał z dogodnej pozycji mógł oddać Hubert Władyka. Skończyło się więc na minimalnym zwycięstwie zawodników z Duczek, chociaż gdybyśmy mogli, to ten jeden punkt przyznalibyśmy ich rywalom. Dlaczego? Przede wszystkim dawno nie widzieliśmy, by jakiś zespół z tak dużą łatwością kreował sobie okazję pod bramką Przemka Wycecha. Frodo potrafi się świetnie ustawiać w obronie, asekurować, a mimo to okazji dla Vaveo przybywało z każdą minutą. Poza tym gra bez bramkarza i z zaledwie jednym rezerwowym kosztuje sporo wysiłku, a biało-błękitni zupełnie się tym nie przejęli i najlepszą piłkę zaprezentowali na sam koniec spotkania. Dziś mogą jedynie żałować, że tak dość łatwo tracili bramki w pierwszej połowie, ale teraz można sobie jedynie pogdybać. KroosDe? Mniej więcej przez 30 minut grali to co chcieli, jednak im dłużej ten mecz trwał, tym mieli nad spotkaniem mniejszą kontrolę. Wzięło się to również z tego, że nie potrafili zabić meczu przy stanie 4:2, chociaż kilkukrotnie powinni to zrobić. Ale przynajmniej dzięki temu na sam koniec kolejki nie przysypialiśmy – wręcz przeciwnie, bo to był jeden z tych meczów który mógłby jeszcze trochę potrwać.

Skróty wszystkich spotkań pierwszej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy statystyki, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: