fot. © Google

Opis i magazyn 9.kolejki pierwszej ligi!

4 marca 2022, 21:55  |  Kategoria: Ogólna  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Niespodzianki nie było! In-Plus po raz drugi w historii sięgnął po złoto Nocnej Ligi Halowej! I chociaż w trakcie sezonu miewał problemy, to w ostatnim spotkaniu pokazał niesamowitą klasę.

I właśnie od meczu In-Plusu z KroosDe Team rozpoczynamy nasze ostatnie relacje w tym sezonie. Wiemy, że godzina tego spotkania mogła zaskakiwać i poniekąd wpłynęła ona na skład ekipy Księgowych. Patryk Gall nie mógł skorzystać z wielu zawodników, których pomoc bardzo by się tutaj przydała, przez co między słupkami musiał stanąć Filip Góral, a na ławce rezerwowych (poza kapitanem) nie było ani jednego gracza. Dużo lepiej sytuacja kadrowa wyglądała po stronie KroosDe – tutaj z ważnych zawodników brakowało przede wszystkim Daniela Kani – pozostali przyjechali i mieli nadzieję, że nie tyle co popsują plany In-Plusowi, ale przede wszystkim zrealizują swoje, czyli dzięki zwycięstwu zapewnią sobie medal – a jakiego będzie on koloru, to było już chyba mniej ważne. Ale już od początku spotkania dało się zauważyć, jak trudny to będzie mecz dla ferajny Michała Wytrykusa. Dość powiedzieć, że In-Plus zdobył pierwszego gola już w 59 sekundzie, gdzie przeciwnicy nie zdołali nawet dotknąć piłki! Co prawda w 6 minucie Rafał Radomski doprowadził do wyrównania, ale obraz gry się nie zmienił. Faworyci grali z wysoko wysuniętym bramkarzem, początkowo usypiali konkurentów, a gdy ci zdecydowali się podejść, następowało jedno szybkie podanie, które zostawiało w tyle jednego lub dwóch graczy obozu przeciwnego i od razu robiło się groźnie. W ten sposób gola na 2:1 (skądinąd bardzo ładnego) zdobył Bartek Przyborek, a w 15 minucie było już 3:1, gdy piłkę z najbliższej odległości wpakował do siatki Patryk Szeliga. I jeśli KroosDe mieli jeszcze jakieś nadzieje, to sami je sobie rozwiali. Niezrozumiałe wyjście z bramki Przemka Wycecha skończyło się tym, że ten zawodnik praktycznie podał piłkę Filipowi Góralowi, który dalekim wykopem zapakował ją do pustej bramki Frodo. Do przerwy było więc 4:1, a po niej przewaga In-Plusu tylko się zwiększała. Podopieczni Patryka Galla regularnie dziurawili siatkę konkurentów, a fakt, że tacy zawodnicy jak Mateusz Marcinkiewicz czy Rafał Radomski byli kompletnie bezradni i niewidoczni, mówi sam za siebie. Dopiero w końcówce, przy stanie 1:8, ekipie KroosDe udało się zdobyć dwa gole z rzędu i trochę przypudrować ten bezbarwny występ. Tym samym IN-PLUS ZOSTAŁ NOWYM MISTRZEM NLH! Ten ostatni mecz to był prawdziwy koncert z jego strony, bo nie wyobrażamy sobie, by ktokolwiek mógł w ten sposób zbić tak solidną drużynę jaką bez wątpienia jest Frodo KroosDe. I za to ogromne brawa. Natomiast jest też pewna łyżka dziegciu w tej beczce miodu. Z tym In-Plusem ciężko nam się utożsamić. Dwa sezony temu, gdy przegrywali z Offsidem, to wiedzieliśmy że trzon tworzą bracia Szeliga, Marcin Kur, Kuba Bednarowicz i kilku innych. W tym sezonie prawdopodobnie nie znajdziemy spotkania, gdzie ta ekipa zagrała dwukrotnie w tym samym składzie. Przez cały sezon to było klejenie, lepienie i pisane lub niepisane prośby o późne godziny, bo inaczej będzie problem ze składem. Czy coś takiego ma w ogóle sens? Czy takie mistrzostwo może sprawić przyjemność? Czy sytuacja, w której kapitan nie rozstaje się z telefonem na kilka minut przed wielkim finałem nie powinna dać do myślenia? Zdecydowanie bliżej nam do takich ekip jak KroosDe, które grają tymi samymi ludźmi od lat, mogą przyjechać o każdej porze a całość traktują jako dobrą zabawę, gdzie medal stanowi dodatek a nie cel. I nie chcemy tutaj bynajmniej umniejszać sukcesu In-Plusu, tylko zastanawiamy się, czy zawodnicy dobrze czuli się w sytuacji, gdzie sami nie wiedzieli jakim składem przyjdzie im zagrać danego wieczora. Pozostawiamy to wszystko do samodzielnej analizy. A wracając do KroosDe, to piąte miejsce w sytuacji, gdzie tak długo byli w ścisłej czołówce ligi, na pewno nie jest wynikiem marzeń. Jednak powiedzmy sobie uczciwie – poza zwycięstwem z Offsidem, który na początku sezonu był znacznie słabszy niż w jego dalszej części, ta ekipa przegrała ze wszystkimi zespołami z górnej połowy tabeli. O rozczarowaniu nie może więc być mowy. I pewnie nie ma, tym bardziej, że o każdej porażce szybko zapominali na trybunach. Tam od lat nie mają sobie równych ;)

Gdy już rozstrzygnęliśmy kwestię mistrzostwa, mogliśmy ze spokojem podejść do kolejnych spotkań. A drugim meczem w poprzedni czwartek był ten, jaki rozegrały między sobą Al-Mar oraz Łabędzie. Stawka nie było może wysoka, bo rozchodziło się o 7 miejsce, natomiast wg nas to było ważne spotkanie dla jednych i drugich. Zwycięstwo dawało poczucie, że kwestia pozostania w elicie to nie była jedynie kwestia szczęścia i słabej formy innych. Dzięki trzem punktom jedna z tych ekip mogła wyraźnie udowodnić, że w pełni zasłużyła na pozostanie w najwyższej klasie rozgrywkowej i że z optymizmem może spojrzeć na kolejny sezon. No i ten mały, aczkolwiek przyjemny zaszczyt przypadł w udziale Al-Marowi. Nie jest to może wielkie zaskoczenie, natomiast przebieg tego spotkania już tak. Drużyna Marcina Rychty była tutaj bowiem zdecydowanie lepsza i już do przerwy praktycznie wybiła rywalom z głowy marzenia o punktach. Wynik 4:0 był bezlitosny dla Łabędzi, które – niestety – grały bardzo słabo. I o ile mogliśmy zrozumieć, że ta drużyna jest bezradna w starciu z Offsidem czy innym zespołem z czołówki, to ze zdziwieniem przyjęli do wiadomości, że Al-Mar także nie daje jej żadnych szans. Dopiero w drugiej połowie zespół Maćka Pietrzyka trochę się przebudził, jakkolwiek był to efekt wielu niewykorzystanych okazji przez Al-Mar. Prowadzącym wydawało się, że wynik 5:1 praktycznie załatwia sprawę, lecz o mało się na tym nie przejechali. Łabędzie walczyły do końca, zmniejszyły straty, a w ostatniej minucie zdobyły kolejne dwie bramki i na kilkanaście sekund przed końcową syreną, było tylko 5:4 dla Al-Maru. Tego jednak nie można już było popsuć i kopnięcie piłki niemalże w sufit przez Marcina Rychtę, zamknęło nadzieje ekipy z Sulejówka na jakiekolwiek punkty. I tak jak napisaliśmy na wstępie – drużyna z Wołomina wygrała zasłużenie. Była lepiej dysponowanym zespołem, który miał pomysł na to spotkanie, czego nie możemy napisać o zawodnikach po drugiej stronie boiska. I ta siódma lokata dobrze oddaje możliwości Al-Maru. Nie było tutaj panicznej walki o utrzymanie, ta ekipa wygrała te mecze, które były potrzebne do zajęcia bezpiecznej lokaty, natomiast w kilku innych powalczyła z wyżej notowanymi oponentami, wiec można ten sezon zapisać im na plus. Natomiast co do Łabędzi, to będziemy brutalnie szczerzy – niewiele im się udało, poza utrzymaniem. Meczów, gdzie dobrze patrzyło się na ich grę było naprawdę jak na lekarstwo i wg nas to musi im dać do myślenia. Bo za rok do 1.ligi przyjdą naprawdę mocne zespoły i to z miejsca spowoduje, że Łabędzie będą głównym kandydatem do spadku. I nie ma sensu liczyć, że "jakoś to będzie". Mecz z Al-Marem pokazał, że nie ma progresu. Dlatego trzeba pomyśleć nad jakimś solidnym wzmocnieniem, by nie naruszać szkieletu zespołu, ale znaleźć kogoś, kto da coś ekstra. Kto znowu przywróci tej ekipie błysk w grze. Bo w przeciwnym wypadku będą się w przyszłym sezonie strasznie męczyli. A my razem z nimi.

A potencjał na "mecz kolejki" wyczuwaliśmy w trzecim spotkaniu z 24 lutego. Mabo grało z Vaveosportem i ci pierwsi dzięki zwycięstwu mogli być pewni medalu, z kolei drudzy mogli sobie trzema punktami dać na tenże medal szansę. To sugerowało, że zobaczymy mega wyrównane widowisko, tym bardziej, że jedni i drudzy byli w dobrej formie i wiedzieli o co idzie walka. No ale jak już wszyscy doskonale wiecie, z tej dużej chmury deszcz ostatecznie nie spadł. Mabo okazało się w tym meczu zdecydowanie lepsze i odnosiliśmy wrażenie, jakby grała drużyna seniorska z juniorską. Tak naprawdę, to Vaveo miało w tej potyczce tylko dwa dobre fragmenty i obydwa miały miejsce na początku poszczególnych połów. Mecz zaczął się bowiem od bramki zdobytej po sprytnie rozegranym rzucie wolnym i trafieniu Nikodema Niskiego. No ale dawny Vitasport być może uznał, że kolejne gole też przyjdą mu tak łatwo, przez co praktycznie do końca meczu zupełnie nie przypominał siebie z poprzednich potyczek. No i szybko został za to ukarany – w 11 minucie Mabo wyrównało, potem podwyższyło prowadzenie po skutecznie wyegzekwowanym rzucie karnym, a na 3:1 dla drużyny Wojtka Kuciaka podwyższył strzałem na pustą bramkę Krzysiek Włodyga. Dawna Andromeda po prostu bezlitośnie punktowała swoich młodszych kolegów, przed przerwą dorzuciła jeszcze jednego gola i już wtedy było jasne, że nie da sobie zrobić tutaj krzywdy. No i wtedy przyszedł ten drugi dobry okres gry w wykonaniu Vaveo, który dał im bramkę Nikodema Niskiego. To dawało jakieś nadzieje na ciekawe 20 minut, jakkolwiek niepokoiło nas, że biało-błękitni bardzo szybko postanowili wycofać bramkarza i wprowadzić za niego Janka Szulkowskiego. To było igranie z ogniem, bo nawet jeśli Janek kilkukrotnie odbił piłkę, a potem fajnie, na dużej szybkości ją wyprowadził, to wiedzieliśmy, że na dłuższą metę ta taktyka się nie sprawdzi. I faktycznie – zaczęły się pojawiać proste błędy, brak powrotów, co tak głodna bramek ekipa jak Mabo błyskawicznie wykorzystywała i wiele trafień zdobyła bez zbędnego wysiłku. Wynik więc puchł, prowadzący byli już pewni swego i w końcowym rozrachunku wygrali aż 10:2! Miazga. A te trzy punkty z racji innych wyników jakie padły tego wieczora, dały Mabo brązowe medale 1.ligi! I – jak mawia klasyk – "zasłużenie Proszę Pana, zasłużenie". To był bardzo solidny sezon w wykonaniu tej drużyny i co prawda oni również doświadczyli trudnych momentów, gdzie dopiero w ostatnich minutach zapisywali na swoje konto zwycięstwa, ale to wszystko zaowocowało świetnym wynikiem, którego wiele ekip może im pozazdrościć. Widać też, że kadra tej ekipy się ustabilizowała, doszedł do tego kapitalny Michał Dudek i coś, co teraz nazywamy AŻ brązowym medalem, za rok może być dla nich celem minimum. Bo tutaj są jeszcze rezerwy. A Vaveo? Ten mecz kompletnie zawalili i trzeba o nim jak najszybciej zapomnieć. Ogólnie wystawiamy im jednak pozytywną ocenę, bo wygranie Pucharu Ligi i szóste miejsce w pierwszym pełnym sezonie w elicie to rzeczy, których w CV nie trzeba się wstydzić. Co prawda nadal zdarzają im się spotkania, gdzie ponosi ich fantazja, gdzie brakuje balansu między obroną a atakiem, lecz to wszystko przyjdzie z czasem. Ale oczywiście nie samo.

Zdobyć chociaż jeden punkt – taki był pewnie cel ekipy Gold-Dentu na ich ostatni mecz w 1.lidze przed dłuższą przerwą. Zespół Przemka Tucina żegnał się z najwyższą klasą rozgrywkową w NLH, jednak chciał to zrobić w godny sposób. Oczywiście marzeniem było pokonanie Dar-Maru, natomiast aż tak daleko chyba nikt w ekipie Dentystów nie wybiegał. Zwłaszcza, że była jeszcze minimalna szansa, iż Dar-Mar wskoczy na podium, natomiast do tego chłopaki potrzebowali własnego zwycięstwa oraz przegranej Offsidu. Ze swoich zadań wywiązali się w 100%. Bo końcowy wynik ich starcia z Gold-Dentem może być mylący. Naszym zdaniem tutaj już do przerwy powinno być po meczu, bo Dar-Mar prowadził 3:0, a miał jeszcze przynajmniej drugie tyle sytuacji, które powinien zamienić na gole. Pewnym paradoksem jest fakt, że praktycznie wszystkie bramki dla faworytów padły tutaj po strzałach na pustą bramkę, gdzie bramkarz Gold-Dentu był karcony za niemal każde opuszczenie własnego pola karnego. Co nie oznacza, że to jego należałoby za te trafienia obciążyć. To zresztą nie miało większego znaczenia, bo tutaj trzeba było wykrzesać z siebie jeszcze odrobinę motywacji, by nie skończyło się na jakimś pogromie. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Drużyna Przemka Tucina w 23 minucie zdobyła nawet gola na 1:3 a potem dzielnie się trzymała. Różnica dwóch bramek utrzymała się do 33 minuty. Wówczas Daniel Gomulski zmienił rezultat na 4:1, potem gola dołożył też Adrian Banaszek i wydawało się, że jest po meczu. Dentyści nie chcieli jednak odpuścić i błyskawicznie zanotowali bramkę na 5:2. Z kolei w samej końcówce udało się zdobyć kolejne dwa gole, które zapisali na swoje konto Kamil Boratyński i Maciek Lament. Na zegarze było wówczas kilkanaście sekund do ostatniego gwizdka, jednak Dar-Mar ten czas wykorzystał bardzo umiejętnie, piłka trafiła od razu pod stopy Daniela Gomulskiego, który wiedział co z nią zrobić i ostatecznie niespodzianki nie było. Ale brawa dla Gold-Dentu, że powalczył, że nie wywiesił białej flagi i nawet jeśli spadł z zerem po stronie zysków, to dalecy jesteśmy od stwierdzenia, że nie pasował do 1.ligi. Robił co mógł, robił tyle na ile było go stać i spotkań, gdzie nie miał nic do powiedzenia było na szczęście niewiele. Teraz trzeba to wszystko przeanalizować i zastanowić co dalej. Możemy się jedynie domyślać, że jeśli ta ekipa podejmie rękawicę w kolejnym sezonie, to wiele się tutaj zmieni, zwłaszcza iż Gold-Dent nie jest przyzwyczajony do porażek. A czy coś zmieni się w Dar-Marze? 4 miejsce na którym wylądowali gracze z Kobyłki nie zaspokoiło ich apetytów. Warto byłoby się rozejrzeć za jeszcze jednym klasowym zawodnikiem, szczególnie z przodu, bo 33 zdobyte bramki to jeden ze słabszych wyników w 1.lidze. Jeśli ta kołdra będzie dłuższa, a w drużynie pozostaną jej czołowi zawodnicy, to w kolejnym sezonie Dar-Mar znów zasiądzie przy stole, gdzie będą najważniejsi gracze pierwszoligowej kampanii. I prawdę mówiąc nie mamy wątpliwości, że tak właśnie będzie.

No i czas na ostatni, 180 mecz w tym sezonie. I co ciekawe potyczka między Offsidem i Progresso wcale nie była spotkaniem o pietruszkę. Offside jeśli chciał pozostać na drugim miejscu w tabeli musiał tutaj wygrać, zremisować jeśli zadowalał go brąz, natomiast gdyby przegrał, to wówczas mógłby wypaść poza podium. A Progresso, mimo że było już pewne spadku, nie chciało ułatwiać sprawy faworytowi. Marcin Jadczak, na ten ostatni mecz zmobilizował całkiem fajną grupę zawodników, którzy mieli za zadanie godnie pożegnać się z pierwszą ligą. A oni nie dość, że tak właśnie zrobili, to według nas niewiele dzieliło ich od tego, by sprawili sensację. Do przerwy prowadzili bowiem 3:2 i to wcale nie był efekt przypadku czy lekceważenia ze strony przeciwnika. Progresso grało naprawdę nieźle i mimo, że po błędzie własnego bramkarza przegrywało 0:1, to nie potrzebowało wiele czasu, by dość szybko wyrównać, a następnie wyjść na prowadzenie. Offside był jednak groźny, a to co dobre, działo się tam za sprawą duetu Adam Matejak – Dominik Bula. To właśnie oni byli współtwórcami gola na 2:2, jednak końcówka pierwszej połowy należała do drużyny z Radzymina, która po trafieniu Kamila Żmudy schodziła na przerwę z golem zapasu. I cel był jeden – jak najdłużej utrzymać ten wynik, by troszkę podenerwować przeciwnika, który w pewnym momencie musiałby zaatakować, a to dałoby szansę, by skutecznie go skontrować. Jednak ten plan spalił na panewce już w 16 sekundzie drugiej części gry. Tyle bowiem potrzebowali gracze z Wołomina, by doprowadzić do remisu. Ale to jeszcze o niczym nie decydowało. Wciąż należało grać cierpliwie i przede wszystkim za wszelką cenę wystrzegać się błędów własnych. Ale niestety. To co Progresso zrobiło od 25 do 26 minuty to był kryminał. Najpierw fatalną pomyłkę zanotował Bartek Ślendak, który przy lekkim pressingu rywala, podał piłkę wprost pod nogi Adama Matejaka, a ten wiedział co z nią zrobić. Natomiast dosłownie w następnej akcji nieodpowiedzialnie zachował się Janek Lech. Bramkarz ekipy w białych koszulkach wyszedł z piłką poza pole karne i w banalny sposób dał sobie ją wybić spod nóg, po czym ta wturlała się do bramki. Coś takiego musiało zdemotywować jego kolegów, bo naprawdę nie wolno w takim meczu, przy takim wyniku robić czegoś, czego nie ma się do końca opanowanego. A gra nogami to jest coś, nad czym Janek musi jeszcze popracować. Co prawda Progresso zdołało wrócić do gry po bramce Darka Piotrowicza, ale okazało się to ostatnim pozytywnym akcentem ze strony tej drużyny. W 37 minucie Janek Lech odsłonił za dużo własnej bramki, wykorzystał to Piotrek Markowski i było po meczu. Offside niemal równo z końcową syreną zdobył jeszcze ładną bramkę autorstwa Bartka Męczkowskiego i wygrywając 7:4 zapewnił sobie srebro. Jesteśmy pewni, że gdyby ktoś oferował tej ekipie drugie miejsce po kilku pierwszych kolejkach, to Paweł Bula być może byłby nim zainteresowany. Ale potem urodziła się szansa na coś więcej, jednak Offsidowi nie pomogły inne drużyny, które nie były w stanie odebrać punktów Księgowym. Mimo wszystko nie rozdzieralibyśmy szat, bo nie zapominajmy jakim składem grał ten zespół przez cały sezon. To miało jednak swoje pozytywy, bo pozwoliło na pokazanie się Dominikowi Buli, a przydatność potwierdził Piotrek Markowski, dlatego Offside w przyszłej edycji pozostanie najgroźniejszym rywalem In-Plusu w kontekście odebrania mu tytułu. Progresso będzie na to wszystko patrzyło już z poziomu 2.ligi. Jest to na pewno duża niespodzianka, bo to nie jest drużyna która powinna spaść. Coś się tutaj jednak posypało, a przecież sezon wcześniej ta ekipa wygrała Puchar Ligi i toczyła zacięte boje z pierwszoligową czołówką. I na ten moment pewnie nikt nie wie, czy oni podejmą rękawicę i powalczą o odbudowanie swojej pozycji, czy jednak na jakiś czas odpuszczą. My liczymy na to pierwsze, a taki rok w 2.lidze wcale nie musiałby być krokiem wstecz, ale pierwszym krokiem ku lepszemu.  

Skróty wszystkich spotkań pierwszej ligi pojawiły się już w raportach meczowych. Na ich podstawie uzupełniliśmy statystyki, jakkolwiek jeśli widzicie jakiś błąd, to dajcie znać. Jak zwykle video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy!

Komentarze użytkowników: