fot. © www.nocnaligahalowa.pl
Opis i retransmisja 3.kolejki 2.ligi!
Chociaż tabela 2. ligi dość wyraźnie podzieliła się po 3. kolejce, to tutaj nie wolno jeszcze niczego przesądzać. Poziom jest bowiem bardzo wyrównany.
Tak naprawdę jedynym zespołem, który trochę odstaje od reszty stawki, jest Goat Life Sport. Po ich pierwszym meczu z Tubą pomyśleliśmy, że stać ich na równorzędną walkę niemal z każdym przeciwnikiem, ale po klęsce z Burgerami właśnie zanotowali kolejną wysoką porażkę. I niemal jak zwykle – do pewnego momentu wszystko było ok. Co prawda Everest prowadził grę, ale nie wynikały z tego konkrety. Do czasu. W 10. minucie lider tabeli wreszcie znalazł sposób na Grześka Kowerskiego, a konkretnie uczynił to Denys Kwiatkowski po asyście Yosyfa Manuchariana. Ci panowie kilka chwil później zamienili się rolami i było już 2:0, co bardzo ułatwiło grę zespołowi zza naszej wschodniej granicy. Goat Life Sport próbował się odgryzać, a najlepszą okazję zmarnował tuż przed końcem pierwszej połowy Wiktor Wiśniewski, który trafił w słupek. I być może ta sytuacja dodała troszkę wiary podopiecznym Kamila Kozłowskiego, bo początek drugiej części był obiecujący. Trudno mówić o jakiejś wielkiej przewadze, natomiast była tutaj szansa, by zmniejszyć straty i dać sobie szansę na korzystny wynik. Niestety – wszystko się posypało w 28. minucie. Wówczas źle zachował się Karol Anklewicz, z czego skrzętnie skorzystali oponenci, a konkretnie Eduard Prokoshyn. To trafienie zapoczątkowało serię kolejnych pomyłek drużyny Goatów, którzy nie mieli już wiary w odwrócenie wyniku. Nie udało im się nawet zaliczyć trafienia honorowego, z kolei licznik strat zatrzymał się na ośmiu bramkach. Tym samym dwa ostatnie mecze w wykonaniu GLS to porażki przy bilansie bramkowym 1:18. Zaczyna to wyglądać źle i potrzeba tutaj wstrząsu, bo w ten sposób nie może to dalej wyglądać. Ta ekipa za chwilę może otrzymać łatkę chłopca do bicia, czego bardzo byśmy nie chcieli i mamy nadzieję, że w nowym roku chłopaki wyjdą na parkiet z lepszym nastawieniem. Everest nie miał tutaj wielkich kłopotów z odniesieniem wygranej i w pełni zasłużenie spędził okres świąteczno-noworoczny na pozycji samodzielnego lidera. Teraz trzeba się nastawić na dużo trudniejsze boje, jednak to, co zobaczyliśmy w ich wykonaniu do tej pory, każe sugerować, że to nie jest ekipa, która dobrze wygląda tylko przeciwko teoretycznie słabszym. Weryfikacja tej tezy nadejdzie błyskawicznie, bo kolejny rywal będzie już z najwyższej półki.
A o mało co, kolejnego potknięcia w sezonie nie zanotowała Tuba. Po remisie z Ferajną United, naprawdę niewiele zabrakło do kolejnego podziału punktów – tym razem z JMP. Byłaby to niespodzianka nieco mniejszego kalibru, ponieważ zespół Damiana Zalewskiego to solidny przeciwnik. Niemniej jednak, dla drużyny pokroju Tuby, która jeszcze niedawno rywalizowała w elicie NLH, strata dwóch punktów byłaby zdecydowanie nieplanowana. Z drugiej strony – czy ten remis komuś tutaj szkodził? Obejrzeliśmy dość wyrównane spotkanie, gdzie w ani jednym momencie spotkania nikomu nie udało się wyjść na dwubramkowe prowadzenie. Tym samym gdy jedni strzelali, drudzy odpowiadali i tak wyglądało to przez pełne 40 minut. Pierwsza połowa miała z kolei ten dodatkowy czynnik, że riposta po bramce przeciwnika następowała niemal błyskawicznie. Gdy w 5. minucie pierwszego gola zdobył Mateusz Mierzwa, to już za chwilę było 1:1, po strzale z rzutu karnego Rafała Wielądka. Inna sprawa, że według nas, ten rzut karny się Tubie nie należał, choć arbitrowi nie było łatwo ocenić tej sytuacji. Gracze w granatowych koszulkach nie przejęli się jednak stratą gola i lada moment znów byli o bramkę z przodu. I znów odpowiedział Rafał Wielądek. Potem nastąpiła mała zmiana schematu. To Tuba zdobyła trafienie na 3:2, ale ona również długo nie cieszyła się z takiego stanu rzeczy. Lecz i tutaj zapachniało kontrowersją, bo gol zdobyty przez Pedro Freire został poprzedzony brakiem gwizdka po wznowieniu gry ze środka boiska. To wszystko spowodowało, że atmosfera odrobinę się zagęściła, ale na szczęście wszystko szybko wróciło do normy. W drugiej odsłonie wynik długo się nie zmieniał. Najbliżej szczęścia był w 32. minucie Piotrek Kamiński, który trafił w poprzeczkę. Z kolei w 34. minucie faulem taktycznym musiał ratować się Damian Zalewski i gdy kapitan JMP opuścił pole gry, Tuba błyskawicznie zrobiła z tego użytek, a konkretnie Rafał Wielądek, który w ten sposób skompletował hat-tricka. Przegrywający musieli już powoli podejmować coraz większe ryzyko, ale żadne ich sposoby nie przynosiły efektu. Od czego jednak mają Adriana Wronę. To właśnie ten zawodnik po szybkim przełożeniu sobie piłki na prawą nogę i mocnym strzale dał JMP remis na kilkadziesiąt sekund przed końcem spotkania. To byłby bardzo cenny punkt z perspektywy chłopaków z Warszawy i myśleliśmy, że nie dadzą sobie go wyrwać. Myliliśmy się. JMP chyba niepotrzebnie podjęło decyzję, by ostatnią akcję meczu rozegrać defensywnie. Coraz częściej widzimy obrazki, że w takich okolicznościach najlepiej nie oddawać inicjatywy przeciwnikowi, tylko wyjść wysoko i poszukać przechwytu. Oni zdecydowali inaczej, ale za bardzo spłaszczyli obronę, co świetnie wykorzystał Kamil Sadowski. Strzał bramkarza Tuby był mocny, precyzyjny, a Tomek Kalinowski, który miał przed sobą wielu graczy, nie miał szans na skuteczną reakcję. Chwilę później syrena zawyła po raz ostatni i niektórzy reprezentanci JMP porażkę przeżywali leżąc na parkiecie. Nie dziwimy się, bo 40 minut wysiłku poszło na marne. Wydaje nam się, że trzeba w pierwszej kolejności wyciągnąć wnioski z tej ostatniej akcji, bo zostawianie wszystkiego w nogach przeciwników to nie był najlepszy pomysł. Łatwo się jednak mówi po czasie. Tuba urwała się spod stryczka, ale chyba nie musimy jej tłumaczyć, że to, co obecnie prezentuje, może nie wystarczyć na drużyny z pierwszych miejsc w tabeli. Ba – to może się okazać za mało nawet na najbliższego rywala, który wcale nie jest w czołówce, ale jego forma ewidentnie zwyżkuje.
O tym, że Tuba musi poziom swojej gry wznieść wyżej, świadczą również losy Ferajny United. Zespołu, który tydzień wcześniej zremisował z Juniorami, a teraz nie strzelił nawet gola przeciwko Secie. Trudno za tym wszystkim nadążyć. Z jednej strony mogliśmy się spodziewać, że Ferajna bez swojego kapitana Damiana Białka, Bartka Ostasza czy Patryka Grzelaka nie będzie wyglądała tak dobrze, jak w 2. kolejce, ale z drugiej strony – zastępstwa wydawały się godne. To wszystko wieszczyło scenariusz, gdzie mecz jest równy, ale jednak ostatecznie Ferajna wygrywa minimalną różnicą bramek. I kto wie, czy to wszystko tak by się nie skończyło, gdyby nie masa fatalnych, indywidualnych błędów po stronie graczy z Warszawy. Idealny tego przykład mieliśmy w okolicach 13. minuty. Zawodnicy w białych koszulkach mieli okazję grać w przewadze, po żółtej kartce dla jednego z konkurentów, ale zamiast gola zdobyć, stracili go. I to w kuriozalnych okolicznościach, bo po banalnej stracie najbardziej doświadczonego w ich szeregach, Marcina Makowskiego. Piłkę przejął debiutujący w Nocnej Lidze Oskar Nieskórski, a Mikołaj Subocz, który tego wieczoru bronił dostępu do bramki Ferajny, nie był w stanie wygrać pojedynku 1 na 1. W sposób niemal bliźniaczy padła też druga bramka dla Seciarzy. Miało to miejsce na początku finałowej odsłony. Wspomniany przed chwilą Mikołaj Subocz próbował zagrać piłkę do jednego z kolegów, ale znów Oskar Nieskórski kapitalnie się w tym połapał, przejął futsalówkę i nie miał problemów z wpakowaniem jej do pustej bramki. Trzeba przyznać, że to był imponujący debiut w wykonaniu tego zawodnika. Ferajna miała więc dwie bramki straty, ale co gorsze – nie wyglądała na zespół, który wie, jak to odrobić. Dawno nie widzieliśmy ich tak anemicznych i gdzie wykreowali sobie tak mało dogodnych okazji. No a w końcówce musieli już ryzykować, co skończyło się specjalnością zakładu, jaką w tym meczu mogli się „pochwalić”. Tym razem złe zagranie zanotował Tomek Sroka, ponownie intencje rywala przeczytał Oskar Nieskórski, a piłkę do bramki wbił Mateusz Hopcia. To był gwóźdź do trumny ekipy Damiana Białka. Za chwilę popularny Hopers dobił oponentów, którzy w ostatniej akcji spotkania mogli jeszcze uratować honor. Sędzia podyktował dla nich rzut karny, ale jego wykonanie stanowiło kwintesencję postawy United w tej potyczce. Maciek Maciejewski wygrał bowiem wojnę nerwów z Alanem Krupem i Seta zakończyła mecz z czystym kontem. No i taki mecz na pewno bardzo się miejscowym przyda. Chłopaki zagrali dojrzale, wykorzystywali każdą pomyłkę rywali, z tyłu byli dobrze ustawieni i to zaowocowało pierwszym historycznym zwycięstwem na poziomie 2. ligi. Brawo! Ferajna nie przeszkodziła Secie we wpisaniu się do annałów NLH i bez specjalnego wertowania jej poprzednich meczów stwierdzamy, że było to jedno z najsłabszych 40 minut w ich wykonaniu na hali w Zielonce. Bo błędy, jakie popełniali, to chyba nawet na poziomie 5. ligi już się praktycznie nie zdarzają.
Zupełnie inny mecz niż wyżej obejrzeliśmy od godziny 22:20. Górale podejmowali Las Vegas i chyba można było to spotkanie umieścić jako najciekawsze z perspektywy całej 3. kolejki 3. ligi. Ponieważ te zespoły dzielił w tabeli zaledwie punkt, a obie nie mogły się pochwalić kompletem oczek, to było jasne, że triumfator znacznie przybliży się do walki o najwyższe cele, a przegrany oddali. Górale nie mogli niestety skorzystać ze wszystkich swoich armat – nie dojechali Michał Aleksandrowicz i przede wszystkim chory Filip Góral. Las Vegas skład mieli optymalny, z wracającym do gry Sławkiem Lubelskim na czele. Jednak mimo że forma oraz personalia wskazywały na Parano, to był to mecz z kategorii tych, gdzie wszystko mogło się zdarzyć. A pierwszy cios wyprowadzili Górale. W 3. minucie Wojtek Wocial wykorzystał podanie Mikołaja Tokaja i zrobiło się ciekawie. Gracze Vegas nie robili jednak nerwowych ruchów i dość szybko wyrównali stan posiadania za sprawą trafienia Piotrka Kwietnia. Potem wielkich okazji strzeleckich nie było, co okazało się ciszą przed burzą. I ta burza niemal zmiotła z planszy Górali. Gracze Vegas od 15. do 17. minuty zaaplikowali rywalom trzy szybkie gole, świetnie wykorzystywali nadarzające się okazje, a w kontrach byli niemal bezbłędni. Wynik 4:1 sugerował, że gracze Marcina Lacha potrzebowali cudu, żeby wrócić do tej potyczki. W takich okolicznościach kluczowa jest wiara, że nie wszystko stracone. I trzeba oddać chłopakom, że w drugą połowę weszli z dobrym nastawieniem. Najpierw zmniejszyli straty za sprawą Łukasza Puciłowskiego, a potem po ładnej akcji gola wbił Mikołaj Tokaj. Czego mógłby oczekiwać po czymś takim zwykły kibic? Oczywiście zaciętej końcówki, gdzie o zwycięstwie decydują detale. Co zamiast tego otrzymaliśmy? Kolejny bramkowy rajd Las Vegas. Dosłownie w następnej akcji, po trafieniu Mikołaja Tokaja, rozpęd Górali przystopował Piotrek Kwiecień, a potem, po kolejnej kontrze, trafienie zanotował Robert Sawicki i gracze Vegas wrócili do bezpiecznej, trzybramkowej przewagi. Białej flagi nie chciał wywiesić Mikołaj Tokaj, który lada moment ponownie zmusił sędziego do wskazania na środek boiska, ale to było za mało jak na potrzeby Górali. W ostatnich minutach ryzyko z ich strony było już spore, Rafał Sosnowski jako lotny bramkarz często gościł na połowie Parano, lecz prowadzący dobrze się bronili, nic nie dali sobie strzelić i przeciągnęli te ważne trzy punkty na swoją stronę. Nie da się ukryć, że był to dość dziwny mecz. Obserwowaliśmy zacięte widowisko, ale nagle zawodnicy Grześka Dąbały łapali flow i bramki zdobywali seriami. Grę opartą na solidnej defensywie i zabójczych kontratakach powoli zaczynają opanowywać do perfekcji. Górale robili co mogli, jednak bez dwóch podstawowych zawodników ciężko było tutaj ugrać coś więcej. To jednak nie umniejsza sukcesu triumfatorów. Kto by zresztą pomyślał jeszcze rok temu, że Las Vegas może być obecnie na czwartym miejscu w tabeli, z siedmioma punktami na koncie po trzech kolejkach. A dziś to się dzieje i nie ma w tym odrobiny przypadku.
Tyle samo oczek co Las Vegas mają Burgery Nocą. Ale wcale nie przyszło im łatwo osiągnąć taki dorobek, i mówimy tutaj przede wszystkim o ich ostatnim meczu z Warsaw Fire. Raczej zapowiadało się na dość gładkie zwycięstwo, tyle że Tomek Janus zaskoczył składem w środowy wieczór. Co prawda nie było Wojtka Gacka, ale pojawił się choćby Dawid Leśniakiewicz, czy przede wszystkim Paweł Giel, a więc gracz mający na swoim koncie kilkanaście występów w polskiej Ekstraklasie w barwach GKS-u Bełchatów. Oczywiście jeden zawodnik nie zrobi wielkiej różnicy, jednak to wszystko dość znacząco przesunęło szalkę na wadze w stronę bardziej wyrównanej potyczki. I taką też otrzymaliśmy. Pierwsza połowa zakończyła się skromnym prowadzeniem Burgerów. Podopieczni Mateusza Grochowskiego prowadzili już 2:0, tyle że tuż przed końcem premierowej odsłony stratę popełnił Piotrek Jankowski, na której skorzystał Dawid Leśniakiewicz, i wynik był na styku. W drugiej połowie zrobiło się znacznie ciekawiej. Burgery początkowo aż dwukrotnie uciekały na odległość dwóch trafień, lecz przeciwnik nic sobie z tego nie robił i za każdym razem odpowiadał. Rozkręcał się wspomniany Paweł Giel, który dobrze dystrybuował piłkę, dołożył asystę i widać było, że nie zamierza na tym poprzestać. W Burgerach dostrzegaliśmy delikatną nerwowość. Chłopaki jakby przeczuwali, że w końcówce coś może się wydarzyć, zwłaszcza że jeden gol to nie była wielka różnica. Strażacy usilnie dążyli do wyrównania i w 38. minucie dopięli swego! Na listę strzelców wpisał się Tomek Janus, a jego ekipa chciała wykorzystać dobry moment i od razu poszła za ciosem. Świetnym indywidualnym rajdem popisał się Paweł Giel, po czym huknął z lewej nogi, a Pawła Wojciechowskiego uratowała poprzeczka! Gdyby wówczas padł gol dla Strażaków, to niewykluczone, że oni już by tego nie wypuścili. Tymczasem los okrutnie z nich zakpił. Dosłownie w kolejnej akcji stratę zanotował Tomek Janus, piłkę wybił mu spod nóg Piotrek Jankowski, a całość wykończył Mateusz Muszyński. Przegrywający mieli dosłownie chwilę, by otrząsnąć się po tym, co się stało, ale chyba nie wierzyli już, że mogą pokusić się o choćby remis. Resztki ich nadziei storpedował zresztą Patryk Kamiński, który swój dobry występ spuentował kolejną bramką. Wynik 6:4 pozostał końcowym i trzeba powiedzieć, że to było jedno z lepszych spotkań, jakie oglądaliśmy w tym sezonie 2. ligi. Sporo się działo, energię dało się wyczuć po obydwu stronach i naprawdę niewiele zabrakło do niespodzianki. Jeśli jednak założymy, że Strażacy takim składem będą przyjeżdżali co tydzień, to biada tym, którzy jeszcze z nimi nie grali. Burgery jakoś sobie poradziły, natomiast wszystko można o tym zwycięstwie powiedzieć, ale nie, że było przekonujące. Co nie oznacza, że nie było zasłużone. Zdecydowały detale i podział punktów w proporcji 2:1 chyba najlepiej oddałby przebieg tego bardzo fajnego i czystego spotkania.
Retransmisję wszystkich spotkań drugiej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.