fot. © www.nocnaligahalowa.pl

Opis i retransmisja 4.kolejki 2.ligi!

12 stycznia 2025, 17:26  |  Kategoria: Ogólna  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Zmiana lidera w 2. lidze. Ktoś wreszcie znalazł sposób na niepokonany Everest, przez co sytuacja w czołówce zrobiła się jeszcze ciekawsza.

W grze o medale wciąż pozostają również Górale. Stało się tak za sprawą szczęśliwego zwycięstwa nad Ferajną United w jednym z najbardziej szalonych meczów rozegranych w środę. Niby Górale byli dość wyraźnym faworytem, i to nawet bez Wojtka Wociala i Filipa Górala, tyle że Ferajna udowodniła choćby z Tubą, że z tymi teoretycznie silniejszymi idzie jej nieźle, dlatego gdybyśmy mieli stawiać coś z tego spotkania, to ewentualnie na gospodarzy z podpórką. Prawdziwe emocje w tej rywalizacji zaczęły się mniej więcej od 10. minuty, gdy ładna akcja ekipy Marcina Lacha zakończyła się trafieniem Marcina Makulca. Ale Ferajna odpowiedziała po kontrze i skutecznym wykończeniu przez Patryka Grzelaka. Potem sprawy w swoje nogi wziął Mikołaj Tokaj. Przy pierwszym golu Górali miał asystę, a w 17. minucie nie potrzebował niczyjej pomocy i świetnym strzałem w okienko zmusił do kapitulacji Mateusza Bedkowskiego. Myśleliśmy, że faworyci dowiozą to skromne prowadzenie do końca tej części gry, lecz inne plany miał Adam Smoleń. Była to zresztą dość kuriozalna bramka, bo wydawało się, że Górale mają wszystko pod kontrolą, a mimo to piłka wylądowała w siatce. Jeszcze ciekawiej było w drugiej połowie. Tutaj również zaczęło się od dwóch bramek – po jednej dla każdej ze stron, i zastanawialiśmy się, czy ten trend, gdzie Ferajna ciągle musi gonić, w końcu się odwróci. Byłoby tak, gdyby przy stanie 3:3 okazję wykorzystał Marcin Makowski, no ale nie zrobił tego, na czym lada moment skorzystał Janek Endzelm i zrobiło się 4:3. Również tutaj radość z prowadzenia zawodników w granatowych koszulkach nie trwała długo. Bramkę dla ekipy Damiana Białka ustrzelił Patryk Grzelak i ten sam zawodnik powinien w kolejnej akcji mieć na swoim koncie hat-tricka, lecz z doskonałej pozycji przeniósł piłkę nad bramką. To był początek okresu, gdzie gol dla Ferajny wydawał się obowiązkiem. Wzięło się to z żółtych kartek, jakie zaczęli oglądać oponenci. Najpierw na ławkę kar został odesłany Janek Endzelm, lecz Ferajna nie potrafiła tego wykorzystać. Potem to samo spotkało Tomka Bylaka i w tym momencie warto się zatrzymać. W jednej z kolejnych akcji sędzia odgwizdał zagranie ręką gracza Ferajny, z czym nie mógł pogodzić się Alan Krupa. Zupełnie niepotrzebne zachowanie zostało wycenione przez arbitra na dwie minuty kary. To była przełomowa decyzja dla losów potyczki. Górale poczekali, aż będą mieli zawodnika więcej, i właśnie wtedy zadali cios na 5:4, a konkretnie zrobił to najlepszy w ich szeregach Mikołaj Tokaj. To nie był jednak koniec emocji. Ferajna w ostatnich sekundach zepchnęła rywali do totalnej defensywy i miała dwie wyborne szanse, by ugrać punkt. I do tej pory nie wiemy, jak doszło do tego, że została z niczym. Najpierw fantastyczną interwencją obronną popisał się Janek Endzelm, wybijając piłkę niechybnie lecącą do siatki, a potem to samo zrobił Łukasz Puciłowski. Remis byłby sprawiedliwy, natomiast gracze Ferajny mogą mieć sami do siebie pretensje. Wiemy, że część winy chcieliby zrzucić na sędziego, ale po tylu dniach chyba można już na to spojrzeć z dystansem. Wystarczyło wytrzymać sytuację z odgwizdaniem ręki, chociaż prawdę mówiąc, możemy się zastanawiać, czy to by cokolwiek zmieniło. Bo celownik zawodników w białych koszulkach był tak fatalnie nastawiony, że to mogło de facto nic nie dać. Szkoda jedynie, że chłopaki – na własne życzenie – nie zdołali się o tym przekonać. Górale mogą mówić o szczęściu i z kim byśmy nie rozmawiali, to każdy się dziwi, że z takim potencjałem tak się w swoich spotkaniach męczą. Ale z drugiej strony – może to spowoduje, że nie będzie w tej ekipie specjalnej presji na dobry wynik i nie będzie wobec nich wielkich oczekiwań. A to – paradoksalnie – może zadziałać na ich korzyść.

To teraz przechodzimy do starcia na szczycie – mający do tej pory komplet punktów Everest mierzył się z Burgerami Nocą i był to bez wątpienia pierwszy poważny test dla zespołu z Ukrainy. A ponieważ Burgery miały świadomość rangi spotkania oraz tego, że już raz straciły punkty w tym sezonie, to przyjechały na ten mecz w piekielnie silnym składzie. Byli praktycznie wszyscy najlepsi, dojechał nawet Bartek Gołasiewicz, dzięki czemu wiedzieliśmy, że poznamy prawdziwą wartość Everestu. Początek był wyrównany. Co prawda to gracze Mateusza Grochowskiego rozpoczęli od gola, ale nie zrobiło to wrażenia na oponentach, którzy dzięki bardzo precyzyjnemu uderzeniu Illi Shemanueva, wyrównali. Potem mieliśmy okres, gdzie ani jednym, ani drugim nie udało się zanotować trafienia, jednak im dłużej to spotkanie trwało, tym bardziej zaznaczała się dominacja Burgerów. W 16. minucie było blisko gola na 2:1, lecz Bartek Gołasiewicz przegrał pojedynek z Vladyslavem Burdą, potem był jeszcze słupek, ale w kolejnej akcji nie zabrakło już niczego. Piotrek Bober wystawił futsalówkę jak na tacy Mateuszowi Muszyńskiemu, a ten dopełnił formalności. Everest chciał od razu się zrewanżować, lecz popełnił błąd w rozegraniu, z którego świetnie skorzystał Tomek Terpiłowski, trafiając z lewej nogi na pustą bramkę. To były dwa ciosy, które musiały zrobić wrażenie na zespole Yosyfa Manuchariana. Potwierdziło się to na starcie drugiej odsłony, gdzie kolejny źle rozegrany atak pozycyjny Everestu poskutkował łatwym trafieniem Piotrka Jankowskiego. Przegrywający zdawali sobie sprawę ze swojej sytuacji i trzeba powiedzieć, że walczyli jak mogli. Denys Kwiatkowski trafił nawet w obramowanie bramki, potem w 29. minucie Daniil Bobrov zmarnował fantastyczne okoliczności i to był tak naprawdę ostatni moment, gdzie Everest mógł liczyć, że jeszcze dogoni oponentów. Niewykorzystane sytuacje się zemściły, a gwóźdź do trumny wbił Piotrek Jankowski. W końcówce zobaczyliśmy jeszcze dwa gole i ostatecznie Burgery triumfowały 6:2. Ten zespół nie pozostawił złudzeń, kto był lepszy. Everest się starał, lecz to było dużo za mało i okazało się, że ta drużyna owszem, jest mocna, ale nie aż tak, jak mogłoby się wydawać. Mimo to pozostanie w walce o medale do samego końca. Co do Burgerów, to należą im się brawa. Pewna gra, kontrola nad meczem, na niewiele pozwolili byłemu liderowi i pokazali, że jeśli potrzeba koncentracji i gry na 100%, to oni to potrafią zrobić. I to spotkanie niejako definiuje nam ich na ten moment jako najpoważniejszego kandydata do mistrzostwa 2. ligi. Z takim nastawieniem nie widzimy na nich mocnych.

Teoretycznie kimś takim mogłaby być Tuba, która na razie nie zachwyca, lecz punktuje na dobrym poziomie. I można powiedzieć, że chłopaki w kolejnym już spotkaniu znów dali tego przykład. Tym razem za przeciwnika mieli Warsaw Fire i chociaż rezultat wskazuje, że wszystko przebiegło bezpiecznie, to nic takiego nie miało miejsca. Bo chociaż Strażacy wystąpili bez Pawła Giela, to przez ponad 30 minut byli równorzędnym, a czasami nawet lepszym zespołem niż faworyt. Jak więc doszło do ich porażki? Po pierwszej połowie był remis 4:4, chociaż goli spokojnie mogło być dwa razy więcej. Zaczęło się dobrze dla Tuby – rzut karny Rafała Wielądka, gol Piotrka Długołęckiego i można było pomyśleć, że wszystko idzie po myśli aktualnych liderów zaplecza elity. Potem jednak na placu pojawił się Mariusz Kapsa, który dał impuls Warsaw Fire. Co prawda przy pierwszym, bardzo ładnym golu Patryka Perlejewskiego nie miał bezpośredniego udziału, ale przy drugim to on wpakował piłkę do siatki po asyście Wojtka Gacka. Tuba odpowiedziała golem Kamila Osowskiego, lecz wtedy Patryk Perlejewski udowodnił, że poprzedni strzał z własnej połowy nie był przypadkiem i powtórzył ten wyczyn. W 18. minucie role się odwróciły. To Strażacy za sprawą Tomka Janusa wyszli na prowadzenie i mogli je nawet podwyższyć, lecz Mariusz Kapsa trafił w poprzeczkę. To się zemściło, bo po dość kontrowersyjnym rzucie karnym, skutecznie wykorzystanym przez Rafała Wielądka, Tuba wyrównała. Natomiast wiedziała, że poziom gry musi podskoczyć, bo rywal nie wyłoży przed nimi czerwonego dywanu. I na początku drugiej połowy, po golu Michała Nowaczyńskiego, znów była bliżej wygranej. Chociaż to nie oznacza, że miała tę potyczkę pod kontrolą. Strażacy nie odpuszczali – w słupek trafił Wojtek Gacek, a kilka kontr pachniało golem. Tyle że nic nie wpadło, co spotkało się z surową karą. Piotrek Długołęcki dał Tubie dwa gole zapasu, a Maciek Gołębiewski trzy, i już wiedzieliśmy, że podopieczni Tomka Janusa znów będą musieli obejść się smakiem. Mimo walki do końca, ulegli 5:9, ale oczywiście nie wolno tego wyniku traktować zbyt dosłownie. Był on konsekwencją ryzyka, które po prostu się nie opłaciło. Zabrakło w ich poczynaniach odrobiny spokoju i wykorzystania tego, co sobie wykreowali, bo to wcale nie musiało się tak skończyć. Taka wygrana lub nawet punkt nad kimś wyżej notowanym bardzo by im się przydały. Zamiast tego są na ostatnim bezpiecznym miejscu w tabeli. Z kolei Tuba jest pierwsza. I biorąc pod uwagę, że chyba jeszcze żadnego spotkania nie rozegrała na swoim poziomie, to trzeba to docenić. Pytanie tylko, czy jak przyjdą kluczowe potyczki, będzie w stanie wznieść się na wyżyny swoich umiejętności. Bo im więcej jej meczów oglądamy, tym mamy coraz większe wątpliwości…

W poprzedniej potyczce zobaczyliśmy 14 goli, a w następnej 15. Z jednej strony powinniśmy się cieszyć, bo wiadomo, że bramki to sól futbolu. Ale w przypadku spotkania JMP – Goat Life Sport, nie do końca czuliśmy satysfakcję z tego, co oglądaliśmy. Pierwsza połowa wyglądała jeszcze dobrze i nie miała pierwiastka podwórkowości. JMP zaczęło mocno, prowadziło po trafieniu Pedro Freire, ale potem, dość nieoczekiwanie, to drugoligowy outsider wziął się do roboty. Fajnie prezentował się Grzesiek Kowerski, który z rywalami na plecach odwracał się w kierunku bramki i niewiele brakowało, by zdobył gola. JMP dość szczęśliwie przetrwało lepszy fragment gry oponentów, a potem zdobyło bramkę na 2:0. I prawdę mówiąc – myśleliśmy, że właśnie tak to będzie wyglądało dalej. Ale zespół Kamila Kozłowskiego w końcu wstrzelił się w bramkę. Najpierw z rzutu karnego trafił Grzesiek Kowerski, a potem do remisu doprowadził Wiktor Wiśniewski. To było dość niespodziewane, podobnie jak to, że na trafienie Pedro Freire, zdołał odpowiedzieć tuż przed przerwą Jakub Jechna. Jedno było pewne – JMP musiało szybko poukładać swoją grę, bo z przodu wyglądało to nieźle, ale tyły były regularnie zaniedbywane. Damian Zalewski pewnie wyszedł z podobnego założenia i jego zespół naprawdę dobrze wszedł w finałową część spotkania. W 26. minucie było już 6:3 i myśleliśmy, że jest po ptakach. Ale okazało się, że zespół Goat Life Sport potrzebował zaledwie 6 minut, by wyrównać! Świetnie w tym czasie grał Wiktor Wiśniewski – dwa gole zdobył sam, dołożył asystę, a to wcale nie był koniec okazji dla graczy w czarnych koszulkach. Kolejne dwie sytuacje zmarnował jednak Grzesiek Kowerski i dziś możemy gdybać, czy to coś by tutaj zmieniło. Bo potem JMP wróciło do równowagi i po klasycznym hat-tricku Adriana Wrony wygrało 9:6. To był jeden z najbardziej szalonych meczów w tej edycji. Troszkę nieprzystający do poziomu 2. ligi, chociaż co kto lubi. Jeden powie, że tak powinien wyglądać każdy mecz, a drugi, że te konkretne zespoły totalnie zapomniały o defensywie, co w tej klasie rozgrywkowej nie zdarza się zbyt często. Nie podlega jednak dyskusji, że Goat Life Sport przeszła koło nosa pierwsza wygrana w sezonie, bo JMP było spokojnie do pokonania. Dawno nie widzieliśmy tej drużyny tak niepoukładanej i jeśli na transmisji powiedzieliśmy, że oni muszą wygrać, by zachować szanse na dobry wynik w tym sezonie, to zgadzało się w tym tylko jedno. Owszem, wynikowo cel osiągnęli, ale z taką grą nie mają co liczyć, że w tej edycji odegrają poważniejszą rolę.

Środowy wieczór zwieńczyliśmy konfrontacją między dwoma beniaminkami – Las Vegas Parano kontra KS Seta. W tamtym sezonie te zespoły zmierzyły się już w 1. kolejce i wówczas wygrali podopieczni Grześka Dąbały, co odczytywaliśmy jako niespodziankę. Potem się okazało, że Parano zdominowało 3. ligę, a później pomogło Secie również uzyskać promocję. To jednak nie oznaczało, że tutaj ktoś był komuś coś winien. Z drugiej strony – Las Vegas de facto nie musiało się chyba o nic prosić, bo było faworytem spotkania, choć nie tak dużym, jak byłoby jeszcze kilka tygodni temu. Wówczas Seta grała przeciętnie, ale wiele się zmieniło, od kiedy do zespołu dołączył Oskar Nieskórski. Z nim w składzie miejscowi pokonali 4:0 Ferajnę i zamierzali zbudować passę zwycięstw. Ale chyba nikt się nie spodziewał, że zrobią to w tak fantastycznym stylu. W środę nie dali bowiem żadnych szans swoim konkurentom. Zwykle jest tak, że Las Vegas już na początku spotkania chce pokazać, kto tutaj rządzi, ale Seciarze nic sobie z tego nie zrobili i trzymali oponentów na dystans. A od 10. minuty zafundowali im trzęsienie ziemi. Najpierw objęli prowadzenie po trafieniu Patryka Sadurka, potem błąd popełnił Piotrek Wąsowski, z którego skorzystał Oskar Nieskórski, a na 3:0 ponownie trafił Patryk Sadurek, tym razem wykorzystując stratę Piotrka Kwietnia. Patrzyliśmy na to i nie wierzyliśmy. Co więcej – Seciarze pokazali klasę nie tylko w tym okresie, ale też później, bo nie zaczęli kurczowo się bronić, tylko spokojnie rozgrywali piłkę, nie panikowali, a gdy trzeba było, wykorzystywali kolejne proste błędy Vegas. A tych nie brakowało – po pierwszej połowie było już 4:0. Tego nie można było zepsuć, aczkolwiek w naszych głowach świtała myśl, że jeśli gracze Parano wezmą się do roboty i – kolokwialnie rzecz ujmując – zapędzą rywala do narożnika, to jeszcze nie wszystko stracone. Ale nic takiego nie nastąpiło. Owszem, w 31. minucie udało się zdobyć pierwszego gola, lecz marzenia o pogoni zawodnicy Grześka Dąbały wybili sobie sami po trafieniu samobójczym. Potem dobił ich Mateusz Hopcia i niespodzianka stała się faktem. Dla Las Vegas to bardzo bolesna lekcja. W tym meczu oddali maksymalnie 3 celne strzały, w co aż trudno uwierzyć, znając ich determinację. Cóż, widocznie taki mecz po prostu musiał przyjść i chyba nie ma sensu specjalnie się nad tym rozwodzić. A Seta? Klasa. Nie będziemy ukrywać, że nawet przy prowadzeniu 3:0 mieliśmy wątpliwości, czy to może tak dobrze wyglądać do końca. A jednak. Wszyscy zagrali świetny mecz, bez wyjątku. Obawialiśmy się postawy Maćka Maciejewskiego, a on grał bardzo bezpiecznie i skutecznie. Dlatego choć piszący te słowa jest niepijący, to taką Setą naprawdę by nie pogardził.

Retransmisję wszystkich spotkań drugiej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.

Komentarze użytkowników: