fot. © www.nocnaligahalowa.pl

Opis i retransmisja 5.kolejki 2.ligi!

19 stycznia 2025, 01:18  |  Kategoria: Ogólna  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

W 2. lidze nie ma już zespołu bez punktu. Sensacyjną wygraną zanotował Goat Life Sport, którego wygrana nad Las Vegas bardzo ucieszyła drużyny z topu tabeli.

A propos zespołów ze ścisłej czołówki, to środowy wieczór od zwycięstwa zaczęła Tuba Juniors. To samo w sobie nie jest oczywiście niespodzianką, natomiast może dziwić, że zawodnicy z Rembertowa sprawę trzech punktów z KS Seta załatwili w dosłownie 20 minut. Spodziewaliśmy się, że Seciarze, po imponującej wygranej w poprzedniej serii, postawią się kolejnej, wyżej notowanej drużynie. Zwłaszcza że skład mieli niemal identyczny, a jedyną większą zmianą było zastąpienie między słupkami Maćka Maciejewskiego przez Czarka Szczepanka. A Czarek zanim jeszcze zdążył się na dobre rozgrzać, to już musiał wyciągać piłkę z siatki po strzale Maćka Gołębiewskiego. Błąd w tej akcji popełnił Bartek Kamiński, ale ten gracz bardzo szybko się zrehabilitował i po drugiej stronie boiska zdobył gola na 1:1. Gdy dodamy do tego, że lada moment Rzeźnik z Rembertowa, czyli Maciek Gołębiewski, zobaczył żółtą kartkę, to stworzyły się naprawdę niezłe warunki dla Sety, by wyrobić sobie przewagę. Grając o jednego więcej, okazji im nie brakowało. Byli jednak na bakier ze skutecznością, co szybko się zemściło. Gdy siły się wyrównały, gola dla Tuby zdobył Kamil Sadowski. W 13. minucie Seta miała z kolei trochę pecha, gdy próbujący wybijać piłkę z linii bramkowej Oskar Nieskórski kopnął ją w plecy Szymona Gołębiewskiego i ta wtoczyła się do bramki. Po tym golu miejscowi podjęli kulminacyjną decyzję dla losów spotkania. Zdjęli Czarka Szczepanka, wprowadzili za niego lotnego bramkarza i dosłownie w dwie minuty dostali dwa gole do pustej bramki. Potem dobił ich jeszcze Kamil Osowski, którego samotny rajd wydawał się być skazany na porażkę, a zakończył się trafieniem. Seta w tej części odpowiedziała tylko raz i nie wydawało się, że może tutaj jeszcze coś wymyślić. Zwłaszcza że nie wykorzystywała swoich okazji. Z kolei Tuba grała skutecznie i to ona rozpoczęła finałowe 20 minut od bramki. Potem odpowiedział Mateusz Hopcia, lecz kolejne fragmenty to już pełna dominacja Tuby, która zdobyła kilka goli z rzędu i nawet drobne odpuszczenie końcówki nie miało dla niej żadnych konsekwencji. Ostatecznie Tubiarze wygrali 10:5 i zrobili to na dużym luzie. Można powiedzieć, że czegoś takiego należałoby oczekiwać od zespołu z miejsc TOP 3 i to też dostaliśmy. W żadnym momencie ich zwycięstwo nie było zagrożone. Seta z kolei rozczarowała. W siedem dni drużyna, która grała konsekwentnie i zdyscyplinowanie, zmieniła się w zlepek graczy, gdzie dominował chaos i proste błędy. Chyba za mocno ich w ostatnich tygodniach pochwaliliśmy...

O tym, że droga od pochwały do nagany jest krótka, pokazuje też przykład Las Vegas. Początek sezonu naprawdę imponujący, 7 punktów w trzech spotkaniach, lecz w minionym tygodniu zespół Grześka Dąbały zupełnie nie przypominał siebie i gładko uległ Secie. Byliśmy jednak niemal pewni, że powrót na zwycięską ścieżkę nie będzie trwał długo, zwłaszcza że na horyzoncie pojawiła się czerwona latarnia tabeli, czyli Goat Life Sport. Drużyna Kamila Kozłowskiego pozostawała do tego momentu bez punktów, chociaż iskierkę nadziei stanowił poprzedni mecz, co prawda przegrany z JMP, ale po walce. I jeśli mamy być szczerzy – to tak samo wyobrażaliśmy sobie ich rywalizację z Las Vegas. No i trzeba powiedzieć, że gracze Parano początkowo dobrze wywiązywali się z roli faworyta. Mieli sporo sytuacji, wykorzystali tylko i aż dwie, ale pewnie się nawet tym nie przejmowali, na zasadzie, że i tak przyjdą kolejne. Delikatny kij w szprychy włożył im w 13. minucie Wiktor Wiśniewski, lecz wszystko szybko wróciło do normy, a gole Piotrka Wąsowskiego oraz Michała Bodzionego spowodowały, że wynik był już dla Las Vegas dość okazały. Ale rywale nie zamierzali się poddać. I dość niespodziewanie, głównie za sprawą Pawła Głuszka, odrobili dwa gole i zasugerowali, że nie będzie łatwo odklepać ich porażkę. Las Vegas musiało więc mieć się na baczności, lecz w tej drużynie wyraźnie coś się zacięło. I w 25. minucie mieliśmy już remis! Paweł Głuszek po raz kolejny zabawił się z obroną rywali, podał do Miłosza Druchniaka, a ten zrobił, co do niego należało. Z kolei w 28. minucie przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Piotrek Wąsowski zaliczył stratę na rzecz Grześka Kowerskiego, który przejął piłkę i nie mógł się pomylić, mając przed sobą pustą bramkę. Dla Goat-ów to było pierwsze prowadzenie nie tylko w tym meczu, ale w całym sezonie! Z dobrego nastroju chłopaków nie wybiła nawet kontuzja ich bramkarza, Kamila Przybysza. Świetnie zastąpił go bowiem Grzesiek Kowerski, który szybko zaliczył asystę przy kolejnym trafieniu Pawła Głuszka. Las Vegas miało więc dwa gole straty i postanowiło zdjąć bramkarza. W rolę lotnego golkipera wcielił się debiutujący w ich barwach Adam Wosiek i spisywał się nieźle. Goniącym pomogła też kartka dla Kamila Kozłowskiego, i grając w przewadze, zanotowali trafienie kontaktowe. A potem regularnie pojawiali się w polu karnym przeciwników, lecz tam ciągle czegoś brakowało. I zamiast gola na wagę przynajmniej punktu, stracili bramkę po błędzie, a dobił ich Wiktor Wiśniewski. Coś, co wydawało się mało realne, stało się faktem. Las Vegas mogło ten mecz zamknąć już w pierwszej połowie, nie zrobiło tego i pewnie do dziś nie wie, co stało się potem. Ale tak to jest, jeśli nie dobijasz oponenta, który cały czas daje oznaki życia. Potem wkrada się nerwowość i pośpiech, które nigdy nie są dobrymi doradcami, i tragedia gotowa. Taka porażka boli, zwłaszcza że tutaj na pewno chłopaki liczyli na trzy punkty, mogli pozostać w ścisłej czołówce, a zamiast tego trzeba się zastanowić, co zrobić, by wyjść z czegoś, co chyba można nazwać delikatnym kryzysem. Natomiast Goat-om należą się brawa. Przegrywali wysoko, nic nie wskazywało, że nagle się obudzą, a dokonali czegoś niemożliwego. Klasą dla siebie był Paweł Głuszek, natomiast nie sposób nie docenić wszystkich pozostałych, którzy starali się dorównać swojemu liderowi. I chociaż od celu, jakim jest pozostanie w 2. lidze, wciąż daleka droga, to lepszego meczu stanowiącego motywację do dalszej walki chyba nie mogli sobie wyobrazić.

Na podobne emocje co wyżej nie zapowiadało się natomiast w parze Burgery Nocą – Górale. Potężne osłabienia tych drugich, w zestawieniu z bardzo mocnym składem ekipy Mateusza Grochowskiego, sugerowały jedno – faworyci wygrają tutaj dość gładko. Okazało się jednak, że nie doceniliśmy, nazwijmy go drugiego garnituru Górali. Owszem, brakowało liderów, natomiast ci, którzy się zjawili, byli nie tylko równorzędnym rywalem dla Burgerów, ale bywały momenty, gdy ich gra podobała nam się nawet bardziej. Wszystko zaczęło się jednak źle dla graczy w granatowych koszulkach. Po świetnym, mocnym zagraniu na dalszy słupek przez Mateusza Muszyńskiego, gola zdobył Bartek Gołasiewicz. Górale nie byli może tak efektowni, aczkolwiek zagranie Krzyśka Pawlaka do Bartka Górczyńskiego również było niczego sobie, a najważniejsze, że okazało się asystą. To był sygnał dla Burgerów, że tutaj wcale nie musi być tak łatwo. Na szczęście mieli duet Mateusz Muszyński & Bartek Gołasiewicz, który w 11. minucie odzyskał prowadzenie. Tyle że końcówka tej części gry ułożyła się korzystnie dla Górali. Nie dość, że byli w tym okresie po prostu lepsi, to zainkasowali dwa gole i po premierowej odsłonie prowadzili 3:2. Zastanawialiśmy się, czy będą to w stanie utrzymać, zwłaszcza że szersza ławka rezerwowych była po stronie Burgerów. Ale i tak najważniejsze z perspektywy faworytów było posiadanie popularnego Muszki. To on w 27. minucie, po indywidualnej szarży, zmienił wynik na 3:3, a gdy 4 minuty później ze sprytnego podania Bartka Sosnówki skorzystał Tomek Terpiłowski, pewnie wszyscy pomyśleli, że to początek końca Górali. Ale nie oni. Dobrą decyzją okazało się wprowadzenie na bramkę Rafała Sosnowskiego, dzięki któremu udawało się zamknąć przeciwników we własnej strefie. I w końcu przyszła z tego korzyść. Po strzale właśnie Rafała Sosnowskiego piłka dotarła do Łukasza Puciłowskiego, a najlepszy zawodnik Górali płaskim strzałem oszukał Pawła Wojciechowskiego. To nie zmieniło nastawienia ekipy Marcina Lacha, która wciąż grała odważnie i szukała zwycięskiego trafienia. Ale w 38. minucie błąd popełnił Krzysiek Pawlak. Z jego niedokładnego zagrania użytek zrobił Mateusz Muszyński i mimo ambitnej gry do końca Górali, trzy punkty zabrały Burgery. Faworyci mogą jednak mówić o szczęściu, bo grali średnio i gdyby nie zdobywca trzech bramek, to skończyłoby się co najwyżej na remisie. I szkoda, że tak się nie stało, bo ten punkt należał się pokonanym. Mało kto – w takim składzie – na nich stawiał, tymczasem mocno postraszyli głównego faworyta do tytułu. Jest to na pewno dobra wiadomość na przyszłe kolejki, że gdyby znowu zabrakło obecności kluczowych graczy, to w tej ekipie nie brakuje ludzi, którzy mogą ten wózek pociągnąć.

Coraz trudniejsza staje się za to sytuacja Ferajny United. Przed spotkaniem z Warsaw Fire pisaliśmy do Damiana Białka odnośnie składu i otrzymaliśmy info, że wygląda to mocno. Z drugiej strony – nieobecność awizował Alan Krupa, a nie przyjechał też Michał Gałązka. Pojawił się za to pierwszy raz w tym sezonie Paweł Marczak i to chyba w nim kapitan Ferajny upatrywał największej nadziei na dobry wynik. Po stronie Strażaków kadrowo wyglądało to solidnie, acz nie optymalnie, bo brakowało m.in. Dawida Leśniakiewicza, Pawła Giela czy Łukasza Grabowskiego. Zakładaliśmy jednak, że zobaczymy równe widowisko i to się potwierdziło. Pierwszy cios wyprowadzili Strażacy, a konkretnie duet, który dał się rywalom mocno we znaki, czyli Tomek Janus & Wojtek Gacek. To była pierwsza minuta spotkania, lecz Ferajna szybko wróciła do równowagi po tym ciosie, a potem przejęła kierownicę w dłonie. W 8. minucie Adam Smoleń dobił strzał Tomka Sroki i był remis, a potem indywidualną akcję przeprowadził Paweł Marczak i gracze w białych koszulkach byli na prowadzeniu. I jeszcze je podwyższyli, gdy dość niespodziewanym strzałem po podaniu z rzutu rożnego od Patryka Grzelaka popisał się Adam Smoleń. To wszystko mogło sugerować, że powoli zbliżamy się do wyłonienia triumfatora w tej potyczce. Nic z tych rzeczy! Warsaw Fire szybko odpowiedzieli golem Patryka Perlejewskiego, a potem znowu przypomniał o sobie eksportowy tandem Janus & Gacek i z prowadzenia Ferajny pozostały wspomnienia. Tak samo, jak z ich niezłej gry, bo dało się zauważyć, że coś się tutaj zacięło. Co innego w obozie rywala – tutaj widać było wyraźne nakręcenie i tuż po przerwie Wojtek Gacek poklepał z Tomkiem Janusem i za chwilę cieszył się z gola na 4:3. Liczyliśmy na ripostę Ferajny, lecz nic takiego nie następowało. Co więcej – w 29. minucie ten zespół wręcz utorował drogę Wojtkowi Gackowi, który wszedł w defensywę oponentów jak w masło i podwyższył rezultat na 5:3. Teraz przegrywającym zaczęło się już bardzo spieszyć. W sukurs przyszła im pomyłka w 36. minucie Łukasza Kaczmarczyka. Ten gracz myślał, że podaje z autu do Wojtka Gacka, który jednak był graczem rezerwowym, ale bliska obecność przy linii końcowej mogła sprawiać wrażenie zawodnika w grze. Piłkę przejęli przeciwnicy, Paweł Marczak zagrał do Bartka Ostasza, a ten przywrócił nadzieję Ferajnie. Ale ten zespół nie był w stanie pokusić się o więcej. Można było odnieść wrażenie, że to po prostu nie jest wieczór tej ekipy, a gwóźdź do ich trumny wbił Wojtek Gacek. I to było na swój sposób symboliczne. Stwierdzenie, że ograł ich jeden zawodnik, byłoby zbyt mocne, ale ten gość strzelił im cztery gole i bawił się z ich obroną. Jeśli dołożymy do tego brak werwy z przodu, to wiemy, dlaczego tak to się skończyło. Warsaw Fire byli konkretniejsi i mimo że przegrywali 1:3, to w pełni zasłużenie zgarnęli trzy punkty. I chociaż ledwo wychylają głowę znad strefy spadkowej, to można tutaj mówić o umiarkowanym optymizmie. Co innego w Ferajnie. Oni mają już pięć punktów straty do bezpiecznej strefy i może myślą, że sprawę utrzymania, podobnie jak rok temu, załatwią na samym finiszu. Życzymy im tego jak najbardziej, ale czy wierzymy w taki scenariusz? Tego byśmy nie napisali.

Czasami można wygrać mecz, ale nie być zadowolonym ze swojej postawy. Właśnie w ten sposób oceniamy ubiegłotygodniowe starcie JMP z Goat Life Sport, gdzie trzy punkty udało się zgarnąć, ale styl był średni. Z drugiej strony – w rywalizacji z Everest, ekipa Damiana Zalewskiego pewnie w ciemno wzięłaby trzy punkty, bez względu na to, jak ich później ocenimy. Bo tutaj walka szła o trzecie miejsce w tabeli. Różnica między zespołami wynosiła tylko trzy oczka, więc jasnym było, że jeśli JMP wygra, to wskoczy na podium w miejsce ekipy Yosyfa Manuchariana. Lekkim faworytem był Everest, jakkolwiek znając styl jednych i drugich, wiedzieliśmy, że mecz zamknie się w kilku bramkach, co potęgowało scenariusz, gdzie wszystko rozstrzyga się w detalach. I tak było. Obejrzeliśmy mecz, który był dość zamknięty i każda ze stron miała świadomość rangi zarówno gola strzelonego, jak i straconego. Na pierwsze trafienie czekaliśmy do 10. minuty. Wówczas Yosyf Manucharian podał z rzutu wolnego do Dmytro Mykhailova, a ten, mimo bliskiej odległości Rafała Marchewki, dołożył nogę i pokonał Tomka Kalinowskiego. Reakcja JMP była jednak perfekcyjna. W 14. minucie Damian Zalewski dobił strzał Adriana Wrony i mieliśmy remis. Wynik 1:1 utrzymał się do końca pierwszej połowy, chociaż wcale tak nie musiało być, bo obie drużyny stworzyły jeszcze po jednej dobrej okazji. Pierwszej nie wykorzystał Damian Zalewski, a drugiej Dmytro Mykhailov. Tym samym ze wskazaniem triumfatora przyszło nam poczekać do drugiej odsłony. Tutaj było ciekawiej. Okazji podbramkowych było pod dostatkiem, podobnie jak fauli, co świadczyło o dużej motywacji i chęci wygranej. JMP miało klarownych okazji ciut więcej. Co prawda pierwszą zmarnował Eduard Prokoshyn z Everestu, to potem Mateusz Mierzwa, Adrian Wrona czy Piotrek Jędra powinni dać prowadzenie drużynie z Warszawy. Żaden z nich nie potrafił jednak utrzymać nerwów na wodzy i pudłował. W 39. minucie spotkała ich za to kara najbardziej bolesna z możliwych. JMP zaliczyło stratę, rywale wyszli z szybką kontrą i choć próbowali nawet faulować, to ostatecznie Vladyslav Burda przedarł się z piłką, zagrał do Dmytro Mykhailova, a ten ustalił wynik spotkania na 2:1. Radość w obozie triumfatorów była duża, a proporcjonalnie duże było też rozgoryczenie po stronie przegranych. Według nas JMP nie zasłużyło na porażkę. To był mecz na remis, ale wystarczył jeden błąd i cały wysiłek poszedł na marne. Szkoda kilku okazji w drugiej połowie, natomiast taka jest piłka. Everest czekał, czekał i wyczekał. Dzięki temu ma już pięć punktów przewagi nad goniącym go peletonem i zrobił ogromny krok, by swój debiutancki sezon zakończyć na podium. Do tego jednak wciąż daleka droga, bo zostali mu już sami trudni rywale, na czele z Tuba Juniors, z którą zagrają już w najbliższą środę.

Retransmisję wszystkich spotkań drugiej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.

Komentarze użytkowników: