fot. © www.nocnaligahalowa.pl

Opis i retransmisja 6.kolejki 2.ligi!

26 stycznia 2025, 15:55  |  Kategoria: Ogólna  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

W jednym z kluczowych meczów 6. kolejki Tuba przegrała z Everestem. Z kolei jedną nogą w 3. Lidze zdaje się być Ferajna United.

Bardzo ważną robotę w kierunku utrzymania właśnie wykonali za to gracze Warsaw Fire. W rywalizacji z będącym w lekkim kryzysie Las Vegas wygrali 3:1, chociaż jeszcze do 39. minuty był remis. Co ciekawe – obie drużyny przystąpiły do meczu bez nominalnych bramkarzy. W obozie Strażaków między słupki stanął Paweł Janus i spisywał się bardzo dobrze, z kolei w ekipie Grześka Dąbały bronił Robert Sawicki. Tutaj przypadek jest bardziej złożony, do czego za chwilę przejdziemy. Strzelanie rozpoczęło się w 6. minucie. Po tym, jak za faul żółtą kartkę zobaczył Adam Wosiek, gracze w czerwonych koszulkach wykorzystali przewagę zawodnika – Mariusz Kapsa wyłuskał piłkę spod nóg rywali, ta trafiła do Tadka Epszteina, który otworzył wynik. Ten gol jednak nie obudził nam spotkania. Trudno mówić o jakimś szaleńczym tempie, tak jakby wszyscy czekali na drugą połowę, by tam wprowadzić odpowiednie środki zaradcze. A zaczęło się świetnie dla Las Vegas. Wspomniany wcześniej Robert Sawicki wyszedł z bramki i świetnie uderzył z dystansu, dając swojej ekipie wyrównanie. Od tego momentu posiadanie piłki było zdecydowanie po stronie drużyny Las Vegas, natomiast rywale byli groźni i nie można było lekceważyć ich szybkich ataków. W 34. minucie zespół Grześka Dąbały podjął decyzję, by między słupki na chwilę stanął Sebastian Choiński. Była to świetna decyzja, bo ten zawodnik fantastycznie przeczytał jedną z okazji przeciwników, gdy ci mieli sytuację 2 na 1. Wszystko wskazywało na to, że coraz bliżej jesteśmy podziału punktów. Jednak to Warsaw Fire zadali kulminacyjny cios. Łukasz Grabowski świetnie odnalazł lepiej ustawionego Tomka Janusa, a ten pokonał bramkarza oponentów i teraz należało to prowadzenie dowieźć. Przegrywający musieli rzucić wszystko na jedną kartę, ale tuż przed końcem meczu popełnili błąd. Konkretnie Robert Sawicki, który stracił piłkę, a Wojtek Gacek zrobił z niej użytek, ustalając wynik na 3:1. Strażacy wygrali bardzo ważny mecz, który mógł potoczyć się w dwie strony, i mają w tym momencie 9 punktów. W teorii to może już wystarczyć do zachowania drugoligowego bytu. I chyba możemy być o ich los spokojni, bo widać, że coś się tutaj ruszyło na dobre. Wcześniej też to widzieliśmy, choćby przeciwko Tubie czy Burgerom, ale brakowało punktów. Teraz wreszcie i one przyszły. A Las Vegas? W ich przypadku zaczyna robić się trochę nieciekawie. Po 3 kolejkach mieli 7 punktów, ale potem ich licznik stanął. To powoduje, że są niebezpiecznie blisko strefy spadkowej. Chociaż nadal trudno wyobrazić sobie, by mogła im się stać krzywda, to nie da się ukryć, że w głowach zawodników chyba powstała jakaś blokada. Najbliższy mecz grają z Tubą i chyba możemy powiedzieć za zawodników Vegas, że nie byłoby dla nich lepszego sposobu na przełamanie niż wygrana w derbach Rembertowa.

Trudne czasy nastały też dla Ferajny. Podczas gdy inni punktują, oni stoją w miejscu, a nic nie zapowiadało, że coś w tej materii może się zmienić w ostatnią środę. A to dlatego, że rywalem były Burgery Nocą, czyli główny kandydat do mistrzostwa 2. ligi. I chociaż Ferajna nie raz potrafiła nas zaskoczyć i stawić czoła znacznie wyżej notowanemu przeciwnikowi, to jakoś nie mieliśmy przekonania, że historia może się powtórzyć. Skład był co prawda solidny, ale – jak się później okazało – wystarczyło to mniej więcej na 25 minut wyrównanej rywalizacji. A zaczęło się pechowo, bo już w 2. minucie trafienie samobójcze zanotował Marcin Makowski. Piłkę w pole karne wstrzelił Piotrek Jankowski, a obrońca Ferajny nie miał jak uniknąć kontaktu z futsalówką. To jednak nie zdemobilizowało zespołu Damiana Białka. Fajnie prezentował się jego brat Daniel, który napędzał ataki drużyny i to właśnie on miał asystę przy trafieniu wyrównującym autorstwa Michała Gałązki. Tyle że Ferajna grała falami. Miewała fajne momenty, by za chwilę łatwo dać się oszukać w defensywie, tak jak miało to miejsce w 13. minucie, gdy gola dla przeciwników zdobył Bartek Gołasiewicz. Potem ligowy outsider znowu wszedł na wyższy poziom, lecz nie potrafił udokumentować tego bramką. Burgery nie miały z tym problemu i jeszcze przed końcem pierwszej połowy podwyższyły na 3:1. Przegrywający tuż przed syreną kończącą premierową część spotkania mogli zanotować gola kontaktowego, ale akcji nie zamknął Michał Gałązka. A gdy chwilę po wznowieniu gry zrobiło się 4:1, to nadzieja na skuteczny comeback praktycznie spadła do zera. Burgery były już pewne swego, podwyższyły na 5:1, a gol autorstwa Daniela Białka nic tutaj nie zmienił. Ferajna próbowała różnych rozwiązań, lecz żadne nie okazało się na tyle skuteczne, by sprowadzić mecz do emocjonującej końcówki. Niespodzianki więc nie było. Faworyci pewnie zgarnęli całą pulę i chyba nie było momentu, w którym odczuwaliby jakąkolwiek presję ze strony konkurentów. Fajnie zagrał Patryk Kamiński, który znowu nie przebywał zbyt długo na placu, a mimo to zdążył zanotować cztery asysty. W obozie United trudno wyróżnić kogoś, może poza Danielem Białkiem. Ta porażka powoduje, że strata do bezpiecznych rejonów wynosi już 5 punktów. Ale to jeszcze nie koniec walki o utrzymanie. Teraz chłopaki zmierzą się z Goat Life Sport i jeżeli wygrają, to wszystko będzie możliwe. Według nas, jeśli dojadą pełnym składem, to powinno się to udać. Co prawda przeciwnicy wydają się być w lepszej formie, ale nie podlega dyskusji, że piłkarsko Ferajna jest lepsza. Tylko musi to wreszcie zacząć udowadniać na parkiecie.

Trudno nam z kolei w tym sezonie nadążyć za KS Setą. Czasami potrafią zagrać świetnie, a czasami – jak ostatnio z Tubą – już w pierwszej połowie zamykają sobie drogę do wygranej. Ciężko było tym samym przewidzieć, jak może potoczyć się ich potyczka z JMP, choć minimalnym faworytem wydawali się gracze Damiana Zalewskiego. Oczywiście przy założeniu, że zagrają tak jak z Everestem, a nie jak z Goat Life Sport. Wnioski zostały jednak wyciągnięte, i w pierwszej połowie z dużą przyjemnością można było patrzeć, jak chłopaki punktują młodszych kolegów. Proces przechylania meczu na swoją stronę JMP rozpoczęło w 10. minucie. Błąd popełnił Maciek Maciejewski, golkiper Sety, a z sytuacji skorzystał Mateusz Mierzwa. W końcówce pierwszej połowy prowadzący dołożyli jeszcze dwa gole. Pierwszego zdobył ich bramkarz, Tomek Kalinowski, który najpierw łatwo obronił strzał Oskara Nieskórskiego, a następnie wykorzystał brak swojego vis-a-vis w bramce i popisał się mocnym, a co najważniejsze – celnym kopnięciem z własnego pola karnego. Seta oczekiwała już chyba na przerwę, ale została zaskoczona po raz trzeci, co postawiło ją w bardzo trudnej sytuacji. Mimo wszystko spodziewaliśmy się, że nie złożą broni. Potrzebowali tylko bramki, która by ich rozochociła. I w 22. minucie sygnał do ataku dał Mateusz Hopcia. Po tym trafieniu miejscowi ruszyli, i chociaż początkowo JMP skutecznie się broniło, to później nie mieli recepty na Oskara Nieskórskiego, który zdobył dwa gole i wyrównał wynik. Widząc, co się dzieje, byliśmy niemal pewni, że kolejne bramki dla Sety to tylko kwestia czasu. Ale ekipa ta była chyba zbyt odważna i w 29. minucie została skarcona. Gracze w różowych trykotach mieli rzut rożny, piłka poleciała jednak wprost do rąk Tomka Kalinowskiego, który po raz drugi kopnął piłkę z własnej bramki i przywrócił JMP prowadzenie. Scenariusz meczu zmienił się o 180 stopni. Do ekipy Damiana Zalewskiego wróciła pewność siebie, a jej kapitan w 33. minucie popisał się pięknym wolejem, podwyższając wynik na 5:3. Potem przypomniał o sobie Adrian Wrona, i na pięć minut przed końcem różnica wynosiła już trzy trafienia. Seta jednak nie odpuszczała. Bramka Czarka Zaboklickiego przywróciła nadzieję na dobry wynik, a chwilę później było już tylko 6:5, gdy po strzale Patryka Sadurka piłka odbiła się od słupka, potem od Tomka Kalinowskiego i wpadła za linię bramkową. Czyżby miejscowi znów mieli odrobić trzy bramki różnicy? Taki mieli plan, lecz końcówka nie ułożyła się po ich myśli. Zamiast wyrównania, dobił ich Adrian Wrona. Takiego meczu na pewno można żałować. Widać było, że po wyrównaniu na 3:3 Seciarze byli przekonani, że mają tę potyczkę pod kontrolą, ale stracili głupią bramkę i długo zajęło im, by znów przejąć inicjatywę. Jednak taka już ta drużyna jest – nieobliczalna, a ten mecz był tego doskonałym odzwierciedleniem. Co do JMP – biorąc pod uwagę pełne 40 minut, zasłużyli na minimalne zwycięstwo. Natomiast od ekipy tak doświadczonej należy oczekiwać, że takie sytuacje, jak na początku drugiej połowy, nie powinny mieć miejsca. W grze utrzymał ich Tomek Kalinowski, którego dwie bramki w kluczowych momentach okazały się decydujące. Dlatego, chociaż mówi się, że bramkarz może co najwyżej pomóc zremisować mecz, to – jak się okazuje – czasami może również poprowadzić drużynę do zwycięstwa.

Gdybyśmy mieli wskazać potyczkę, która miała najbardziej niespodziewany przebieg w ramach 6. kolejki 2. ligi, to bez wątpienia byłaby to ta z udziałem Tuby i Everestu. Był to niejako mecz na szczycie, a już na pewno determinował dalsze losy Everestu, który, jeśli by tutaj przegrał, to znacznie wydłużyłby swoją drogę do 1. ligi. Ale tak czy siak, to Tuba była faworytem i do pewnego momentu rozgrywała to spotkanie na swoich warunkach. Czasami tej ekipie zarzucaliśmy nonszalancję czy proste błędy, natomiast pierwsza połowa, poza końcówką, była niemal idealna w ich wykonaniu. W obronie nie pozwalali na rozwinięcie skrzydeł przeciwnikom, z kolei z przodu byli bardzo skuteczni, dobrze rozgrywali swoje akcje i już po 8 minutach prowadzili 2:0. Nie przypuszczaliśmy, że tutaj może coś się zmienić. No ale właśnie, pod koniec premierowej części stratę popełnił Mateusz Nowaczyński. A akurat tego wieczora rywale byli bardzo skuteczni w egzekwowaniu pomyłek przeciwników i po bramce Dmytro Mykhailova do przerwy mieliśmy 2:1. Gdy jednak na starcie drugiej części Tubiarze, po ładnej akcji Bartka Gałeckiego, który wyłożył piłkę jak na tacy Szymonowi Gołębiewskiemu, powrócili do dwubramkowego prowadzenia, wszystko zdawało się wracać do normy. Nie jesteśmy w stanie wejść w głowy zawodników Tuby, ale nagle coś się w tej drużynie załamało. Zamiast po prostu czekać na rywala, który i tak w pewnym momencie by do nich przyszedł, zaczął się festiwal strat i banalnych błędów. Po jednym z nich w 23. minucie stratę przewagę zniwelował Mykyta Andrusyshyn, a chwilę później świetnym uderzeniem po dalszym słupku popisał się Yosyf Manucharian i po dobrej grze Tuby pozostały wspomnienia. I co gorsze – gracze z Rembertowa już nie weszli na prezentowany wcześniej poziom. Wręcz przeciwnie – poszczególni zawodnicy zaczęli się ścigać w popełnianiu błędów. W 29. minucie stratę zaliczył Bartek Gałecki, rywale poszli z kontrą i po trafieniu Illi Shemanueva po raz pierwszy wyszli na prowadzenie. Potem doszło do fatalnego nieporozumienia między Piotrkiem Długołęckim a Kamilem Sadowskim. Podanie z rzutu rożnego okazało się bowiem za krótkie, futbolówkę przechwycił Illia Shemanuev i zdobył gola strzałem na pustą bramkę. Nie minęło 60 sekund, a tym razem Mateusz Nowaczyński przeszarżował z indywidualną grą, popełnił stratę i chyba łatwo się domyślić, jak to się skończyło. Kwintesencją nieudolności Tuby w tym okresie była 34. minuta. Rzut rożny, jeden z zawodników nabija piłką swojego kolegę, ta pada łupem oponentów i robi się 7:3. To było 10 minut, w których Everest zdobył 6 goli, z czego w pięciu był beneficjentem prezentów od Tuby. Oczywiście nie chcemy im tutaj niczego odbierać, natomiast czegoś takiego dawno nie widzieliśmy. Truizmem jest, że piłka to gra błędów, ale nie sądziliśmy, że w tym konkretnym przypadku zobaczymy tego tak idealny przykład. Ta przegrana mocno komplikuje sprawę Tuby. Spadli na 3. miejsce, mają dość trudny terminarz, a gdyby w środę ulegli Las Vegas, to nagle się okaże, że i najniższy stopień podium może być trudny do utrzymania. Z kolei Everest może świętować. W pierwszej połowie tej drużyny nie było w grze, ale nikt tutaj nie zwątpił, podopieczni Yosyfa Manuchariana grali konsekwentnie, a potem z zimną krwią wykorzystywali każdą, nawet najdrobniejszą niedoskonałość w obozie konkurentów. Co to oznacza? Że podium mają już praktycznie w garści i są na pole position do przynajmniej drugiego miejsca w tabeli. Szczególnie, że po takim meczu aż trudno sobie wyobrazić, by mogli się potknąć z niżej notowanymi przeciwnikami.

W ostatniej środowej potyczce doszło do konfrontacji Górali z Goat Life Sport. A skoro tak, to widząc, co działo się w poprzednich meczach z udziałem jednych i drugich, byliśmy niemal pewni, że doświadczymy wielu bramek. W teorii faworytem byli podopieczni Marcina Lacha, ale fakt, że znów nie mieli wielu ważnych graczy, powodował, że nie wolno było odbierać szans Goat-om. Tym bardziej, że obóz Kamila Kozłowskiego wyczuł szansę na utrzymanie i wiedzieliśmy, że tanio skóry nie sprzeda. Samo spotkanie miało różne fazy i tak, jak się spodziewaliśmy – było dość szalone. Już na starcie piłki do pustej bramki nie skierował Tomek Bylak, co miało stanowić symbol tego, co mogło wydarzyć się dalej. Ta niewykorzystana okazja zemściła się na Góralach, bo w 6. minucie ładnym strzałem po dalszym rogu popisał się Dawid Kozłowski, zdobywając swoją premierową bramkę w tej edycji. Za tym golem poszły kolejne. W krótkim okresie Góralom nie tylko udało się wyrównać, ale nawet objęli prowadzenie, lecz szybko zostali sprowadzeni na ziemię przez Pawła Głuszka i mieliśmy 2:2. Ważną z perspektywy całego spotkania była za to końcówka pierwszej połowy. Tutaj ekipa Goatów zdobyła dwa gole z rzędu i to oni mieli fajną zaliczkę przed finałową częścią spotkania. Górale starali się podjąć odpowiednie środki zaradcze. Ustawili w bramce Rafała Sosnowskiego, aczkolwiek tylko na początku przyniosło to efekt. Bo co prawda najbardziej aktywny w ich szeregach Łukasz Puciłowski zmniejszył straty w 27. minucie, to potem dwa fatalne rozegrania piłki spowodowały, że Wiktor Wiśniewski strzelił im dwa gole na pustą bramkę. Gdyby tego było mało, to w 31. minucie kuriozalnego samobója strzelił Łukasz Puciłowski, a cztery gole zapasu zdawały się zaliczką nie do roztrwonienia. Górale mieli inne zdanie. Po dwóch szybkich akcjach, gdzie przy obu palce maczał Rafał Sosnowski, ich dystans wynosił tylko dwa trafienia. Tylko co z tego, skoro po kolejnym fatalnym błędzie, tym razem futsalówkę do ich opuszczonej świątyni wstrzelił Paweł Głuszek. Na transmisji ocenialiśmy to jako gwóźdź do trumny Górali, tyle że oni sami wciąż nie chcieli odklepać swojej porażki. Po trafieniu Marcina Makulca znów uwierzyli w możliwość zdobycia punktów, a w ostatniej minucie praktycznie wciskali oponentów we własną bramkę. Goat Life Sport ratowali się, jak mogli, w jednej sytuacji fantastyczną obroną na linii bramkowej popisał się Paweł Głuszek, ale gol na 7:8 w końcu i tak wpadł. Do końca było wówczas 20 sekund i chociaż ekipa Goatów miała sporo szczęścia, to dowiozła jednobramkową viktorię do końca. Można więc powiedzieć, że to wszystko wyglądało tak, jak myśleliśmy, że będzie. Szalona potyczka, mnóstwo zwrotów akcji, sporo goli i tak naprawdę nie ma sensu tego podsumować w sposób przesadnie merytoryczny. Pod koniec dnia, gdy zmęczenie się nakłada, oczekujesz od ostatniego meczu, że będzie po prostu ciekawy. Dlatego nie mogło przytrafić nam się nic lepszego.

Retransmisję wszystkich spotkań drugiej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.

Komentarze użytkowników: