fot. © www.nocnaligahalowa.pl

Opis i retransmisja 7.kolejki 4.ligi!

2 lutego 2025, 01:18  |  Kategoria: Ogólna  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Dwa najciekawsze spotkania minionego poniedziałku miały różne puenty – jedno zakończyło się remisem, a drugie... niesmakiem.

Zanim jednak przejdziemy do tych potyczek, kilka słów o spotkaniu, które zainaugurowało poniedziałkowe zmagania. ProBram rywalizował z Wybrzeżem Klatki Schodowej i grał o przedłużenie swoich szans na złoto 18. edycji. Zadanie z pozoru wydawało się proste, bo przeciwnik nie był najwyżej notowany, natomiast WKS był bezpośrednio po meczu z Semolą, którą ograł w niesamowitych okolicznościach, i pewnie marzył o powtórce. Wszystko zaczęło się jednak bardzo podobnie jak siedem dni wcześniej. Nie dość, że już w 2. minucie fatalne pudło na pustą bramkę zaliczył Arek Kaliński, to jeszcze przed upływem 10 minut było już 3:0 dla przeciwników. ProBram łatwo dochodził do sytuacji, wykorzystywał je, i w sposób, który nie kosztował go zbyt wiele energii, wyrobił sobie świetną zaliczkę. I na tym stanął, co w końcówce premierowej odsłony wykorzystał rywal, a konkretnie Kuba Nalazek, zmniejszając straty. Chyba mało kto jednak wierzył, że może się tutaj powtórzyć sytuacja z poprzedniej kolejki. Ale gdy na starcie drugiej połowy Gabriel Skiba doprowadził do stanu 3:2, zaczęło się robić ciekawie. Tym bardziej że ProBram, choć nadal miał swoje okazje, to ewidentnie gasł w oczach. Jednak chyba nikt nie spodziewał się tego, co nadeszło w 34. minucie. Wówczas Patryk Tyka, przy odrobinie szczęścia, wyrównał wynik, a za chwilę, niemal w kolejnej akcji, poszła kontra WKS-u, którą świetnie wykończył Gabriel Skiba. Na 5 minut przed końcem spotkania ekipa z Serocka prowadziła 4:3! ProBram był dosłownie o włos od pozbawienia się szans nie tylko na złoto, ale również na awans. I wtedy stało się coś, co do tej pory trudno nam wytłumaczyć. Gabriel Skiba tłumaczył swoim kolegom, jak mają się ustawić, i w tym całym ferworze gry nie zorientował się, że będący do tej pory za jego plecami bramkarz, Michał Sokołowski, zmienił swoją pozycję. I gdy kapitan WKS-u chciał zagrać do niego piłkę, ta… wleciała do bramki. Dla postronnych kibiców wyglądało to komicznie, dla kapitana Wybrzeża to było coś, w co pewnie nadal nie może uwierzyć. ProBram dostał łatwego gola, a lada moment otrzymał od rywali kolejny prezent, gdy ze zbyt krótkiego podania jednego z nich użytek zrobili Kacper Urban i Norbert Gawryś. Faworyt odżył, dobrze kontrolował ostatnie minuty gry, a minutę przed końcem łatwo rozklepał defensywę oponentów i Bartek Gorczyński ustalił wynik na 6:4. Było to bardzo szczęśliwe zwycięstwo ekipy Kamila Zbrzeźniaka, niejako symbolizujące ich sezon – bo początek świetny, a potem nagle zaczęło brakować benzyny w baku. I chociaż udało się uratować wynik, to nie wróży to dobrze przed meczami, które zdecydują o losie tej ekipy. Tutaj potrzeba dużej mobilizacji kadrowej, by zwłaszcza na spotkanie z Faludżą przyjechali wszyscy najlepsi, bo tylko w ten sposób będzie można stawić czoła liderowi tabeli. Jeśli chodzi o WKS, to ciężko powiedzieć coś mądrego. Szkoda nam chłopaków, szkoda Gabriela Skiby. Świetnie wrócili z piłkarskich zaświatów, po czym w minutę wszystko zaprzepaścili. Pewnym pocieszeniem jest fakt, że zarówno z ProBramem, jak i z Faludżą, czyli drużynami z TOP 3 ligi, walczyli dzielnie i niewiele zabrakło do sukcesu. W każdym innym przypadku napisalibyśmy, że to dobry prognostyk na przyszłość. Ale w przypadku WKS-u niczego nie można być pewnym.

Trudno też nadążyć w tym sezonie za Semolą. Pewnie nie raz już to pisaliśmy i, znając życie, jeszcze nie raz napiszemy. No ale taka jest prawda. Zespół Krzyśka Jędrasika chyba wciąż szuka swojej futsalowej tożsamości, bo czasami potrafi zagrać jak z nut, a czasami tak, jak tydzień temu – czyli beztrosko i ostatecznie przegrać. Wiedzieliśmy jednak, że przeciwko Byczkom zobaczymy inną Semolę, choćby z tego powodu, że i rywal gra zupełnie inaczej aniżeli WKS. Składy po obu stronach były solidne, chociaż w obozie drużyny Dawida Pływaczewskiego brakowało Krystiana Tymendorfa. Na placu był za to inny ligowy superstrzelec, czyli Patryk Szrajder, który już w 17. sekundzie wysłał Byczkom pierwsze ostrzeżenie – zabrakło niewiele, by otworzył wynik. A skoro on tego nie zrobił, to użytek zrobił z tego rywal, a konkretnie Łukasz Bednarski, który w 2. minucie wykorzystał sytuację sam na sam. Patryk Szrajder nie odpuszczał i po jego strzale zrobiło się remisowo. Podobnie jak w wyniku, tak i w samej grze wyglądało to wyrównanie. Aż do 17. minuty. Wówczas na strzał z dystansu zdecydował się golkiper ekipy ze Starych Babic. Dawid Pływaczewski próbował w tym sezonie wielokrotnie wpisać się na listę strzelców, ale udało mu się dopiero teraz, chociaż samo trafienie było naprawdę zacne. Ten gol miał wprowadzić nieco spokoju w poczynania prowadzących, a zamiast tego doszło za chwilę do małej kontrowersji. Piotr Kalinowski sfaulował wychodzącego na czystą pozycję przeciwnika i sędzia ukarał go żółtą kartką. Ale czy nie powinien czerwoną? W każdym razie Semola nie wykorzystała gry w przewadze i musiała swoje nadzieje przerzucić na drugą część spotkania. Tyle że okazji za wiele nie miała. Byczki były bardziej konkretne, zwłaszcza po przyjeździe Mateusza Morawskiego. I chociaż w 30. minucie Łukasz Bednarski przegrał pojedynek sam na sam z powracającym do bramki Semoli Maćkiem Szewczukiem, to Kasjan Wrotniewski już się nie pomylił i mieliśmy 3:1. Potem powinno być 4:1, lecz Adam Trybus nie wykorzystał okoliczności pustej bramki. To się zemściło. Semola odpowiedziała trafieniem Mateusza Jarząbka, lecz nadzieja na przynajmniej punkt umarła, gdy 3 minuty przed końcem złym wybiciem popisał się Maciek Szewczuk, a "dziękuję" powiedział Mateusz Morawski. Wejście Krzyśka Jędrasika jako lotnego bramkarza nie pomogło drużynie z Ursusa i kolejna porażka stała się faktem. Jest w tym wszystkim pewien paradoks – gdyby Semola zaprezentowała ten poziom z WKSem, pewnie by wygrała. Na dobrze dysponowane Byczki to jednak nie wystarczyło. Zwłaszcza w ataku spodziewaliśmy się trochę więcej, lecz był problem z kreowaniem okazji. Mimo wszystko taką porażkę zdecydowanie łatwiej przegryźć niż tę ostatnią. Zwłaszcza że, tak jak napisaliśmy – Byczki były solidne, skuteczne i dobrze się patrzyło na ich grę. Tym samym na kuponie kapitana Dawida Pływaczewskiego, wstawionym na ich klubowego FB, to zdarzenie zaświeciło się na zielono. I zastanawiamy się, jakie to uczucie, gdy wchodzi ci twój mecz, a nie wchodzi Real Madryt z Espanyolem…

To, co wydarzyło się wcześniej, było tylko przygrywką do głównego dania, jakim niewątpliwie miała być potyczka dwóch ekip, które nie zaznały jeszcze nie tylko smaku zwycięstwa w NLH, ale nawet punktu. Dzierżążnia kontra Newer Giw Ap w prime timie, czyli o godzinie 21:35 – to było coś, na co zacieraliśmy ręce. Faworytem była Dzierżążnia, jakkolwiek sprawy trochę się pokomplikowały. Nie dojechała główna strzelba drużyny, Janek Łabecki, a w 4. minucie poważnej kontuzji nabawił się bramkarz Jurek Koniarski, co oznaczało, że chłopaki już do końca meczu musieli sobie radzić bez zmian! Stracili też Piotrka Lipkowskiego, który miał rozdzielać asysty, a zamiast tego wylądował między słupkami. Z perspektywy Newer Giw Ap grzechem (mamy nadzieję, że czytający to księża z ekipy Dzierżążni nie obrażą się na to stwierdzenie) byłoby czegoś takiego nie wykorzystać. No i niewykluczone, że właśnie wtedy zaczęły się problemy tej ekipy. Myśleliśmy, że zobaczymy dominację tej drużyny, wysoki pressing i dążenie do szybkiego gola. Ale nic takiego nie nastąpiło, a tworzenie sobie sytuacji stanowiło dla miejscowych ogromny problem. Wynik 0:0 utrzymywał się więc bardzo długo. Aż do samej końcówki pierwszej połowy, bo wtedy dwa bardzo podobne ciosy zadali gracze Dzierżążni. Dwa rzuty rożne, dwa podania, dwa strzały, przy jednym ewidentny błąd Daniela Balona, i ekipa z Zielonki stanęła przed wyzwaniem odrobienia dwóch goli w drugiej połowie. To było oczywiście do zrealizowania, ale przy znacznie większej werwie, aniżeli miało to miejsce wcześniej. Zdeterminowany na finałową część spotkania wyszedł na pewno Patryk Wendorff i to on w 24. minucie wykorzystał nieporozumienie między Piotrkiem Lipkowskim a Jackiem Wiszniewskim i na raty zdobył gola kontaktowego. Dzierżążnia wiedziała, że to może oznaczać dalsze kłopoty, ale wciąż pozostała groźna i w 26. minucie blisko gola na 3:1 był Jarek Bordiuk. Z kolei w 29. minucie mieliśmy już remis! Na bramkę uderzył Tomek Maruszewski, a niepewna interwencja golkipera rywali spowodowała, że piłka zatrzepotała w siatce. Widząc, co się dzieje, i mając świadomość, że zmęczenie w obozie Dzierżążni musi być ogromne, widzieliśmy tylko jeden możliwy scenariusz. Ale gracze Newer Giw Ap nie poszli za ciosem. Tak naprawdę mieli tylko dwie godne odnotowania okazje. W 35. minucie Bartek Sitek z dalszej odległości nie trafił niemal na pustą bramkę, z kolei tuż przed końcem meczu Tomek Maruszewski doszedł do sytuacji sam na sam, lecz tylko on wie, co chciał zrobić, mając przed sobą wyłącznie bramkarza, podając mu piłkę do rąk. Opatrzność czuwała więc nad Dzierżążnią, a sam mecz skończył się remisem. Pewnie jedni i drudzy doświadczyli z tego tytułu niedosytu, natomiast biorąc pod uwagę samą grę, to nie da się uciec od stwierdzenia, że gdyby w Dzierżążni był Janek Łabecki, to ten zespół nie miałby problemu z wygraną. Mądrość była po stronie bardziej doświadczonej drużyny z Warszawy, natomiast w Newer Giw Ap zabrakło nam większego zęba, chociaż i tak niewiele brakowało do wygranej. Sam mecz był jednak bardzo emocjonujący, remis jest sprawiedliwy i chyba warto zacytować klasyka – lepszych dwóch rannych niż jeden zabity. Dzięki temu, heroiczną walką tej dwójki o premierowe zwycięstwo, będziemy mogli żyć jeszcze przez kilka tygodni.

Remisem pachniało nam też przed spotkaniem Mocnej Ekipy z Lemą Logistic. Owszem, to ci pierwsi byli w lepszej formie, natomiast byliśmy przekonani, że na mecz ostatniej szansy, jeśli chodzi o walkę o podium, Logistycy przyjadą w możliwie najlepszym składzie. I tak było, chociaż brakowało m.in. Darka Piotrowicza. Mocna Ekipa zaczęła z kolei mecz bez swojego podstawowego bramkarza Łukasza Trąbińskiego, który dojechał dopiero na drugą połowę, a w pierwszej skutecznie zastępował go Marcin Rogal. Inna sprawa, że bardzo dobra gra zespołu Michała Zimolużyńskiego spowodowała, że ich bramkarz nie miał w premierowych 20 minutach za dużo pracy. To Mocna Ekipa od startu pokazała, kto tutaj będzie rządził i dzielił, i już w 4. minucie powinna prowadzić, ale Kamil Rasiński obronił strzał z rzutu karnego Mariusza Horycha oraz dobitkę. To na jakiś czas wyhamowało drużynę w czarnych koszulkach, a pewnie pojawiły się też demony przeszłości z Faludzą. Mimo wszystko faworyci mieli mecz pod kontrolą, naciskali, aczkolwiek Lema potrafiła się odgryźć i choćby po strzale Marka Gajewskiego piłka trafiła w słupek. Na gola musieliśmy poczekać do 15. minuty. Wówczas Mocna Ekipa wreszcie przekuła swoją przewagę na coś konkretnego, a na listę strzelców wpisał się Robert Kusina. Ten sam zawodnik w 17. minucie dostał dobre podanie od Łukasza Żaboklickiego i mierzonym strzałem pokonał golkipera rywali po raz drugi. Sprawy zaczęły się jednak lekko komplikować wiceliderowi tabeli. Stało się tak po niepotrzebnej żółtej kartce dla Mariusza Horycha. Pomarańczowi chcieli wykorzystać grę w przewadze, lecz ostatecznie wynik do przerwy już się nie zmienił. A po niej rozpoczął się koncert drużyny z Sulejówka. Najpierw Robert Kusina skompletował hat-trick, dobijając uderzenie Łukasza Trąbińskiego, potem Mateusz Derlatka zdobył gola na pustą bramkę po złym zagraniu Marka Gajewskiego, aż wreszcie Szymon Tomaszewski podwyższył na 5:0. To była duża rzecz – z tak silnym przeciwnikiem wyrobić sobie tak solidną przewagę. To wszystko spowodowało, że w obozie Lemy zaczęły się nerwy. Widocznie fakt, że byli bezsilni, źle wpłynął na niektórych graczy i na parkiecie momentami robiło się nieprzyjemnie. Jeden z incydentów, ten z udziałem Marka Gajewskiego, na pewno zostanie przez nas dodatkowo rozpatrzony. Zakotłowało się również w końcówce, gdy przy wyniku 5:0 i ledwie kilkunastu sekundach do finału, Hubert Sochacki bezpardonowo sfaulował osłaniającego piłkę Mateusza Derlatkę, z czego wywiązała się mała awantura. Sędzia porozdzielał kartki, być może niektórym zawodnikom Lemy ulżyło po porażce, natomiast prawda jest taka, że rywal był od nich o klasę lepszy i widać, jak ciężko było im się z tym faktem pogodzić. Tym samym ich nadzieje na jakikolwiek medal uciekły bezpowrotnie, bo chociaż 5 punktów wydaje się do nadrobienia, to spoglądając na terminarz, jest to nierealne. Z kolei Mocna Ekipa jest praktycznie pewna podium i znów udowodniła, jak dobrze potrafi grać. Dawno nie widzieliśmy, żeby ktoś w taki sposób rozbił Lemę i nie pozwolił zdobyć jej choćby bramki honorowej. Teraz chłopakom pozostało trzymać kciuki za inną ekipę z Sulejówka, czyli…

Jogę Finito. Jej ewentualne zwycięstwo nad Faludżą bardzo by się Mocnej Ekipie przysłużyło, jednak już przed pierwszym gwizdkiem było jasne, że są to marzenia ściętej głowy. Drużyna Jogi przyjechała na spotkanie w bardzo okrojonym składzie, zdawała sobie sprawę, że wielkich szans na zwycięstwo nie ma, i jedyne, co mogła zrobić, to jak najbardziej uprzykrzyć życie liderowi rozgrywek. Trudno powiedzieć, czy to się udało, bo końcowy wynik, czyli 9:0, raczej nie pozostawia w tym temacie złudzeń. Tutaj już po 5 minutach i dwóch golach Piotrka Ogińskiego było pewne, że ci, którzy liczyli na wyrównany mecz, mocno się przeliczyli. Przegrywającym ciężko było stwarzać jakiekolwiek sytuacje, rzadko zagrażali bramce Marcina Komorowskiego i w pierwszej połowie chyba tylko Grzesiek Rupniewski mógł wpisać się z ich strony na listę strzelców, ale w dobrych okolicznościach oddał bardzo słaby strzał. To było jeszcze przy stanie 2:0. Potem trzy gole z rzędu zaliczyła Faludża i to odarło wszystkich z resztek nadziei na wyrównane starcie. W drugą połowę Joga weszła trochę odważniej i po okazji Marcina Gomulskiego mogła nawet pokusić się o trafienie – jak się później okazało – honorowe. Piłka po strzale powędrowała jednak obok bramki. Dużo skuteczniejszy, tyle że po drugiej stronie boiska, był Piotrek Ogiński, który walczy o statuetkę dla najlepszego snajpera. W finałowych 20 minutach dołożył trzy trafienia, łącznie Faludża zanotowała ich w tym okresie cztery i cały mecz wygrała bez najmniejszych problemów, o mało nie aplikując dwucyfrówki. Myśleliśmy, że faworyci, biorąc pod uwagę, że część z nich była cały dzień w drodze, po powrocie z Alp, nie będą mieli tyle energii co zawsze. Ale jak na złość dla przeciwników – mieli. Zwycięstwo było bezdyskusyjne i możemy już odtrąbić, że Faludża, w swoim trzecim sezonie w NLH, zgarnie puchar za miejsce 1-3. Nic już nie może spowodować, by gracze z Falenicy spadli poza podium, i są pierwszym zespołem w tym sezonie, który może się czymś takim pochwalić. Brawo! A Joga? Teraz dostała baty, ale w dwóch ostatnich meczach przeciwko Dzierżążni i Newer Giw Ap będzie lekkim faworytem. Z jej perspektywy na pewno byłoby fajnie, oba te spotkania zapisać na swoją korzyść. Bo ten zespół w wielu meczach wyglądał naprawdę nieźle i trzeba zrobić wszystko, by tabela na koniec sezonu również to odzwierciedliła.

Retransmisję wszystkich spotkań czwartej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.

Komentarze użytkowników: