fot. © www.nocnaligahalowa.pl
Opis i retransmisja 7.kolejki 2.ligi!
Wysoka wygrana Sety z Everestem oraz pierwsze zwycięstwo w sezonie Ferajny to zdecydowanie najważniejsze wydarzenia z minionej środy.
Bardzo niewiele zabrakło, by w naszym wstępie zawrzeć wzmiankę o JMP, bo zespół Damiana Zalewskiego był dosłownie o sekundy od urwania punktów Burgerom Nocą. A bardzo tego potrzebował, bo tylko w ten sposób mógł przedłużyć swoje nadzieje na walkę o medale. Stopień trudności był o tyle wysoki, że JMP nie mogło skorzystać z usług swojego najlepszego strzelca, czyli Adriana Wrony. Tym samym w ataku zastąpił go kapitan, który starał się brać odpowiedzialność na siebie, natomiast było oczywiste, że to może odbić się na defensywie tego zespołu. Nie to było jednak kluczowym czynnikiem przy okazji straty pierwszego gola. Tutaj zawiodła komunikacja – doszło do zmiany zawodników, która odbyła się w złym momencie, na czym skorzystał Mateusz Muszyński, otwierając wynik. Na kolejne gole musieliśmy poczekać do końcówki pierwszej połowy. Tutaj zaczęło się od małej kontrowersji, bo gracze JMP sugerowali zagranie ręką Mateusza Grochowskiego, natomiast sędzia uznał, że był to kontakt nieintencjonalny i grę puścił. Piłka przeniosła się na drugą połowę boiska i Piotrek Jankowski podwyższył na 2:0. Potem Burgery wykorzystały dezorganizację w obozie rywali, zrobiło się 3:0 i myśleliśmy, że raczej jest po sprawie. Przegrywający zamierzali jednak powalczyć i w drugiej połowie, sześć minut po jej wznowieniu, Mateusz Mierzwa wykorzystał stratę Mateusza Muszyńskiego i dystans między drużynami trochę się zmniejszył. Lada moment Mateusz Muszyński trafił w słupek, a ponieważ akcja w tym meczu potrafiła dziać się bardzo szybko, to błyskawicznie przenieśliśmy się w pole karne bramki Pawła Wojciechowskiego, gdzie trafienie kontaktowe zanotował Piotrek Jędra. To wszystko wyhamowało Burgery. Widać było, że ten zespół nie jest już tak pewny siebie jak wcześniej. W 38. minucie JMP zdecydowało się skorzystać z opcji lotnego bramkarza, a większa liczba zawodników w polu pomogła w doprowadzeniu do wyrównania. Pedro Freire najlepiej zachował się w zamieszaniu pod świątynią oponenta i coś, co wydawało się mało realne, stawało się powoli namacalne. To nie był jednak koniec meczu. Niestety, zespół JMP kilka razy w tym sezonie miał problem z dowiezieniem dobrego wyniku do ostatniego gwizdka. I tej czarnej passy nie udało mu się powstrzymać. W 39. minucie Rafał Marchewka, siedząc na parkiecie, ewidentnie podciął Tomka Terpiłowskiego, sędzia wskazał na rzut karny, który skutecznie na gola zamienił Mateusz Muszyński. Mimo ambitnej postawy, gracze JMP nie byli w stanie wywalczyć punktu i trzeci mecz z drużyną z TOP 3 przegrali jednym golem, mając remis na wyciągnięcie ręki. Burgery mogą mówić o sporym szczęściu, tym bardziej że takiej ekipie nie wypada stracić tak wysokiego prowadzenia. Nie ma jednak co rozmyślać nad stylem, zwłaszcza że ten triumf gwarantuje Burgerom drugie podium z rzędu w 2. lidze. Rok temu byli trzeci, a teraz wiele wskazuje na to, że będą co najmniej drudzy. Z kolei JMP jest na miejscu szóstym. Nie chcemy sobie nawet wyobrażać, co musiało się dziać w ich szatni po ostatnim gwizdku, bo chyba każdy postronny kibic życzył im, żeby ta klątwa ostatnich sekund wreszcie odeszła w zapomnienie. Mimo porażki, tym meczem potwierdzili, jak niewiele brakuje im do ścisłej czołówki drugiego poziomu rozgrywek. Domyślamy się jednak, że w zaistniałej sytuacji żadne słowa, które tutaj przeczytają, nie będą stanowiły dla nich wystarczającego pocieszenia.
Zupełnie inne nastroje panują w Warsaw Fire. Gracze Tomka Janusa idą jak burza i po tym, jak w kolejkach 2-4 zaliczyli trzy porażki z rzędu, właśnie notują identyczną passę, tyle że zwycięstw. A ich ostatnią ofiarą byli Górale. Ktoś powie, że pokonać w tym sezonie zespół Marcina Lacha to nie jest wielka sprawa, ale w tym przypadku to nie było akurat takie proste, bo skład tej drużyny był naprawdę dobry – dojechali choćby Mikołaj Tokaj czy Filip Góral, co dość wyraźnie podwyższało stopień trudności. Potwierdziły to zresztą boiskowe wydarzenia. De facto jeszcze przed upływem kwadransa mogło być po wszystkim. Górale prowadzili bowiem 2:0, a mieli doskonałą okazję, by ten wynik był jeszcze wyższy. Najpierw Janek Endzelm nie wykorzystał doskonałej okazji – zamiast strzelać, powinien podawać do Filipa Górala, a potem chłopaki mieli jeszcze 120 sekund gry w przewadze po żółtej kartce dla Tomka Janusa i tego też nie wykorzystali. Strażacy mieli trochę szczęścia, lecz pod koniec pierwszej połowy wrócili na właściwe tory. Sygnał do ataku dał Grzesiek Śliwiński. Jego gol spowodował, że drużyna uwierzyła, że jeszcze w tej połowie może powalczyć o lepszą pozycję startową przed drugą odsłoną – i tak też się stało! Po faulu Łukasza Puciłowskiego na Tadku Epsteinie rzut karny wykorzystał Mariusz Kapsa. Zastanawialiśmy się, jak to wszystko wpłynie na finałową część spotkania. Tutaj jedni i drudzy nie zamierzali bowiem odpuszczać. W Góralach rolę lotnego bramkarza przejął Rafał Sosnowski i to po jego podaniu gola zdobył Filip Góral. Szybko odpowiedział jednak Wojtek Gacek, a potem Górale zmarnowali okazję na powrót do prowadzenia. Najpierw w poprzeczkę trafił Janek Endzelm, a następnie piłkę na linii bramkowej po strzale Mikołaja Tokaja zatrzymał Tadek Epstein. Kulminacja emocji przyszła w samej końcówce. W 38. minucie Paweł Janus zagrał z rzutu rożnego do Mariusza Kapsy, a ten z pierwszej piłki uderzył nie do obrony! Riposta rywali była natychmiastowa, a stan posiadania wyrównał Filip Góral. I myśleli, że tak to się właśnie skończy, ale wtedy na szalony pomysł wpadł Tomek Janus. Kapitan Strażaków huknął z bardzo dalekiego dystansu, tak jakby włożył w strzał całą złość, jaka kipiała w nim po stracie prowadzenia, i Rafał Sosnowski tylko odprowadził piłkę wzrokiem. Ten gol okazał się ostatnim i Warsaw Fire odnieśli niezwykle cenne zwycięstwo. Tym sposobem są już pewni utrzymania i teraz będą walczyli o jak najwyższe miejsce w tabeli. A widząc, jak im na tym zależy, to dopóki będzie się tliła nadzieja na podium, nikomu nie odpuszczą. Górale z kolei są w tym momencie na miejscu spadkowym, bo chociaż tabela pokazuje inaczej, to przegrali bezpośredni mecz z Goat Life Sport. A biorąc pod uwagę, że zostały im jeszcze spotkania z Tubą i Everestem, to może się okazać, że to ich pożegnalne tygodnie na poziomie 2. ligi...
Chociaż, czy aby na pewno należy się obawiać Everestu? To pytanie wydaje się zasadne po ostatnim meczu tej ekipy. Zespół Yosyfa Manuchariana przegrał bowiem z KS Seta 0:7! Nawet dziś ciężko nam zrozumieć, jak mogło do tego dojść, natomiast z perspektywy boiska to był wynik zasłużony. Seta, mimo iż przystąpiła do potyczki choćby bez Oskara Nieskórskiego, zaprezentowała bardzo stabilną dyspozycję, a styl jej gry zdawał się od początku nie pasować przeciwnikom ze Wschodu. Wynik 0:0 utrzymywał się tutaj aż do ostatnich minut pierwszej połowy i właśnie wtedy Seciarze wyprowadzili dwa, zabójcze ciosy. Najpierw do siatki trafił Czarek Zaboklicki, a potem ten sam zawodnik świetnie urwał się pilnującemu go obrońcy i wykorzystał podanie z autu od Igora Grabowskiego. Mimo że wynik był dla Everestu niekorzystny, to jednak dawaliśmy tej ekipie szansę, że wróci do meczu. Tyle że w drugiej połowie gra zawodników z Ukrainy wcale nie wyglądała lepiej. Chłopaki mieli duży problem, by wykreować sobie jakąkolwiek okazję pod bramką Maćka Maciejewskiego, natomiast w obronie byli zdecydowanie za daleko od przeciwników. I w 28. minucie po raz trzeci wykorzystał to Czarek Zaboklicki, kompletując hat-trick. Lada moment zrobiło się 4:0, gdy Maciek Maciejewski wpierw obronił strzał jednego z rywali, a potem uruchomił Patryka Sadurka, który nie dał szans Stanislauowi Piashko. Rezultat z perspektywy faworytów był już tragiczny, stąd też decyzja o zmianie na bramce i wprowadzenie lotnego golkipera. Został nim kapitan, Yosyf Manucharian, ale praktycznie już w pierwszej swojej akcji popełnił fatalny błąd, stracił piłkę i Igor Grabowski nie miał problemów, by załadować futsalówkę do siatki. To był gwóźdź do trumny Everestu. Mogło się wydawać, że gdzieś w końcówce Seta trochę odpuści i będzie okazja zdobyć chociaż honorowe trafienie, lecz nic takiego nie miało miejsca. Gospodarze punktowali rywali do samego końca, a ponieważ żadnego gola nie stracili, to ostatecznie wygrali różnicą siedmiu bramek. Wow! W życiu nie napisalibyśmy takiego scenariusza tego spotkania. Everest był przecież po świetnym meczu z Tubą, myśleliśmy, że nikt nie będzie go już w stanie powstrzymać, a tutaj przyszedł bardzo zimny prysznic. Prawda jest taka, że ta ekipa potrafi być silna słabością innych, umie wykorzystywać błędy konkurenta, natomiast tutaj Seta grała bardzo odpowiedzialnie, praktycznie nie oddawała piłki za darmo, liczba strat była minimalna i to przełożyło się na taki, a nie inny rezultat. Co on oznacza? Everest spadł na trzecie miejsce w tabeli i mocno ograniczył swoje szanse na mistrzostwo, a i awans trochę się oddalił. Z kolei Seta raczej o swój byt może być spokojna. 9 punktów to poważna zaliczka i wszystko wskazuje na to, że w swoim debiucie w 2.lidze obóz Czarka Szczepanka pozostanie na zapleczu elity trochę dłużej. I bardzo dobrze, bo oprócz tego, że Mateusz Hopcia i spółka wnoszą do ligi sporo kolorytu, to po prostu dobrze grają w piłkę.
Spotkanie ostatniej szansy – tak natomiast należało ocenić potyczkę Ferajny United z Goat Life Sport z perspektywy tych pierwszych. Po 6 kolejkach gracze Damiana Białka mieli na swoim koncie tylko jeden punkt i strata do bezpiecznych rejonów była spora. Teraz nadarzała się wyborna okazja, by ten dystans zmniejszyć i jednocześnie nie pozwolić uciec jednemu z głównych konkurentów do utrzymania. Betfan kurs na to spotkanie ustalił tak, że faworytem była Ferajna, co niektórych mogło zdziwić, jednak każdy, kto oglądał mecze tych zespołów, wiedział, że gracze Goatów punkty zdobywali po piłkarskich bijatykach, w szalonych spotkaniach, gdzie akcja przenosiła się z jednego pola karnego w drugie. Tutaj było jasne, że na takie coś nie mogą liczyć, a atak pozycyjny nie jest ich mocną stroną. Boisko potwierdziło tę opinię. Ferajna od początku była lepsza i już w 2. minucie Patryk Grzelak strzałem zza pola karnego pokonał Kamila Przybysza. Przegrywający nie byli w stanie odpowiedzieć i dopiero w okolicach 10. minuty stworzyli sobie pierwszą okazję, którą można nazwać dogodną, lecz Miłosz Druchniak nie wpisał się na listę strzelców. Swój dzień miał za to Patryk Grzelak. W 15. minucie, po jego kolejnym strzale, tym razem z rzutu wolnego, golkiper Goatów musiał wyciągać piłkę z siatki po raz drugi. Tutaj zawinił w dużej mierze mur, ale z perspektywy strzelającego nie miało to znaczenia. Wynik 2:0 pozostał końcowym w pierwszej połowie, a już na starcie drugiej najpierw Patryk Grzelak zmarnował okazję na skompletowanie hat-tricka, ale rezultat 3:0 i tak pojawił się na tablicy świetlnej, gdy Marcin Makowski świetnie zagrał do Michała Gałązki, a ten dopełnił formalności. Ekipie Goat Life Sport udało się jednak wreszcie odpowiedzieć. Ładny gol Miłosza Druchniaka wlał trochę nadziei w ich serca i faktycznie gra tej drużyny ruszyła. Nie było jednak przełożenia na gole, a w 33. minucie błąd popełnił Mateusz Kubalski i z jego straty perfekcyjnie skorzystał Marcin Makowski, zdobywając gola strzałem na pustą bramkę. W pozostałej części meczu Ferajna punktowała oponentów i finalnie wygrała 6:1. Nie było więc niespodzianki. Gracze z Warszawy byli lepsi, skutecznie ograniczyli atuty rywala, bo choćby taki Wiktor Wiśniewski, który zdobywał ostatnio sporo goli dla Goatów, tym razem był kompletnie niewidoczny. To jednak tylko część planu, jaki Ferajna musi wykonać, by pozostać na zapleczu elity. Natomiast sygnał został wysłany – nie poddajemy się i walczymy do końca. Przegrani stracili z kolei szansę, by zapewnić sobie gwarancję gry w przyszłym sezonie w 2. lidze. To nie był udany mecz Goatów, a widząc terminarz, nie będzie im łatwo powiększyć swój dorobek. Dlatego, chociaż nadal wszystko mają w swoich nogach, to niewykluczone, że bardziej niż na siebie, będą zdani na łaskę lub niełaskę innych.
A na koniec przechodzimy do derbów Rembertowa. Mecz między Tubą a Las Vegas miał duże znaczenie, jakkolwiek kilka tygodni temu wydawało się, że będzie miał jeszcze większe. Las Vegas grało świetnie, Grzesiek Dąbała i spółka byli jedynym zespołem, który potrafił zabrać punkty Burgerom, ale potem forma uleciała i zamiast walki o medale, trzeba się skupić na utrzymaniu. Z kolei Tuba, która tydzień temu przegrała na własne życzenie z Everestem, mogła bardzo szybko wrócić na drugie miejsce w tabeli. Porażka ich ostatnich pogromców spowodowała, że wygrywając w derbach, znów mogli się znaleźć za plecami Burgerów. I szanse były spore, bo Las Vegas mieli problemy kadrowe, co spowodowało, że trzeba było nawet odkurzyć Roberta Leszczyńskiego. Ale początek należał właśnie do Parano. Rywale popełniali bardzo proste błędy, mniej więcej takie, które załatwiły im mecz z Everestem, i chociaż dwa razy uciekli spod stryczka, to przy trzeciej pomyłce już zostali skarceni, a wyrok wydał Robert Sawicki. Na szczęście dla nich to był jeden z ostatnich błędów, jakie popełnili w pierwszej połowie, bo w końcu wzięli się w garść. W 9. minucie wyrównał Michał Nowaczyński, z kolei w 13. minucie ładnym strzałem z dystansu popisał się Kamil Sadowski, a Robert Sawicki utrudnił interwencję własnemu bramkarzowi i Tuba była na prowadzeniu. A pod koniec pierwszej części jeszcze je podwyższyła. Na ekwilibrystyczne uderzenie zdecydował się Mateusz Nowaczyński, Robert Leszczyński źle wszystko obliczył, piłka odbiła się od obramowania bramki, potem od bramkarza Vegas i w ten kuriozalny sposób zameldowała się w siatce. Widząc co się dzieje, jak również mając na względzie to, co wydarzyło się na początku drugiej połowy, gdy Tubiarze podwyższyli stan posiadania z trzech do pięciu goli, mecz zdawał się rozstrzygnięty. Las Vegas nie miało już nic do stracenia, z kolei Tuba chyba myślała, że nic jej tutaj nie grozi. A dość niespodziewanie dystans zaczął się zmniejszać. Po trafieniu w 29. minucie Grześka Dąbały było tylko 3:5, a gdy w 33. minucie Grzesiek Ampt zaliczył gola kontaktowego, znowu zrobiło się ciekawie. Ba! 120 sekund później powinien być remis. Piotrek Wąsowski, który tego dnia grał w polu, doszedł do sytuacji sam na sam z Kamilem Sadowskim, lecz w pojedynku dwóch bramkarzy lepszy okazał się ten drugi. Drugiej tak dobrej akcji na wyrównanie Las Vegas sobie nie wykreowało i chociaż walczyło do końca, znacznie zwiększając tętno przeciwnikom, to do remisu trochę zabrakło. Tuba o mało nie pokpiła sprawy, natomiast analizując jej występy w tej edycji, chyba mogliśmy się tego spodziewać. Ten zespół tylko w nielicznych meczach był w stanie prowadzić grę od początku do końca na równym poziomie, a patrząc na jego pozycję w tabeli, zastanawiamy się, czy i w tym przypadku można mówić o jakiejkolwiek kontroli. Co do Las Vegas, to w tym składzie personalnym, jakim dysponowali, chyba zrobili, co mogli. Tutaj pewnie i tak punktów nie zakładali, ale w dwóch ostatnich potyczkach muszą coś dorzucić do swojego dorobku. My wciąż stoimy na stanowisku, że spadek nie stanie się ich udziałem, chociaż przypominamy sobie poprzedni sezon, gdzie ilekroć wróżyliśmy im coś dobrego, to było odwrotnie, a jak spekulowaliśmy porażkę, to wygrywali. Dlatego może niech tej naszej wróżby nie traktują specjalnie poważnie.
Retransmisję wszystkich spotkań drugiej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.