fot. © www.nocnaligahalowa.pl

Opis i retransmisja 8.kolejki 2.ligi!

16 lutego 2025, 12:50  |  Kategoria: Ogólna  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Zapadło kluczowe rozstrzygnięcie na poziomie 2. ligi – mistrzem zostały Burgery Nocą, które okazały się zdecydowanie najlepszą ekipą na zapleczu elity.

Sukcesu Burgerów nie byłoby w tym momencie, gdyby nie porażka Tuby Juniors. Z jednej strony można mówić o niespodziance, bo Górale nie sygnalizowali swoimi ostatnimi występami, że mogą tutaj sprawić niespodziankę, natomiast gdy zobaczyliśmy składy jednych i drugich, to faworytem stała się dla nas ekipa Marcina Lacha. Był Mikołaj Tokaj, był Filip Goral i ci, którzy przyjeżdżają regularnie co tydzień. Z kolei Tuba musiała sobie radzić bez nominalnego bramkarza Kamila Sadowskiego, jak również bez Szymona Gołębiewskiego i kilku innych graczy, co w naszej ocenie bardzo ograniczyło możliwość powalczenia o trzy punkty. Sam mecz zapowiadał się na bardzo bramkostrzelne widowisko i tutaj intuicja nas nie zawiodła, bo zobaczyliśmy łącznie aż 18 goli. Początek nie był taki zły dla Tuby, zaczęło się od prowadzenia 1:0, a potem udało się wyjść ze stanu 1:2 na 3:2. Co więcej – Mateusz Nowaczyński miał nawet okazję, by przewaga wynosiła dwie bramki, lecz właśnie mniej więcej od tego momentu sprawy zaczęły się komplikować. Łatwość zdobywania terenu przez Górali była coraz większa, co było widać przede wszystkim w końcówce tej części spotkania. Górale zdobyli wówczas kilka goli z rzędu i po 20 minutach rywalizacji prowadzili 7:4. Mimo wszystko Tuba wciąż wydawała się być w stanie, by powalczyć o odwrócenie losów tej potyczki, co zresztą zwiastował początek finałowej odsłony i gol Michała Nowaczyńskiego. Tubiarze zaczęli grać wyżej, lecz Filip Góral czy Łukasz Puciłowski nic sobie nie robili z pressingu rywala i łatwo z niego wychodzili, co z kolei otwierało drogę Góralom do kolejnych trafień. Dobrze grał Janek Endzelm i po jego trafieniu różnica wynosiła nawet cztery gole, co definitywnie odbierało Juniorom szansę na powrót do spotkania. W końcówce, głównie za sprawą Rafała Wielądka, spadkowicze z pierwszej ligi zdołali doprowadzić do sytuacji, gdzie były tylko dwa gole różnicy, lecz musiałoby być jeszcze kilka minut na zegarze, by marzyć o czymś więcej. Czasu nie starczyło i to nominalni goście odnieśli zasłużone zwycięstwo. Górale wykorzystali dobry skład, jakim dysponowali, a w sukcesie nie przeszkodziła im nawet kontuzja Mikołaja Tokaja. Gdyby takim składem grali zawsze, dziś nie musieliby się martwić o utrzymanie, a tak ryzyko spadku wciąż istnieje, chociaż według nas ten zespół stać, by nie czekać na rozstrzygnięcia innych meczów, tylko pokonać Everest. Oczywiście pod warunkiem podobnej kadry co ostatnio. Z kolei Tuba nie dość, że straciła szansę na tytuł, to jeszcze spadła za wspomniany Everest. W składzie zebranym w środę więcej i tak chyba nie mogła ugrać, natomiast teraz trzeba się zmobilizować i powalczyć w ostatniej kolejce. Bo powrót na drugie miejsce wciąż jest możliwy. Ale nawet jeśli Górale pomogą im z Everestem, to Tuba z Burgerami musi sobie radzić sama. Oczywiście stać ją, by nawet wygrać. Warunek? Musi pokazać swoją najlepszą wersję. Czyli taką, jaką w tym sezonie oglądaliśmy bardzo rzadko. Czy to jest możliwe? Tak. Czy wierzymy, że tak się stanie? Hmm…

Porażka Tuby to była kapitalna wiadomość dla Warsaw Fire. Dość nieoczekiwanie okazało się bowiem, że Strażacy, przy zwycięstwach w dwóch ostatnich meczach, mogą wskoczyć nawet na podium! W pierwszej z potyczek w teorii byli faworytami, bo rywalizowali z Goat Life Sport. Celowo jednak piszemy o teorii, bo skład, jaki Tomek Janus dysponował w środę, nie był optymalny. Brakowało Mariusza Kapsy czy Łukasza Grabowskiego, natomiast pozostawało rzeczą bezdyskusyjną, że tych, którzy zjawili się ostatecznie na meczu, też było stać na dobry wynik. Parkiet zweryfikował jednak tę tezę. Ogólnie był to mecz niewykorzystanych szans, bo jedni i drudzy prześcigali się w marnowaniu dogodnych okazji. W pierwszej połowie królowali w tym Strażacy, bo najpierw Tomek Janus popsuł 100% okoliczności, co spotkało się z karą wymierzoną przez Miłosza Druchniaka, a potem sytuację sam na sam z Kamilem Przybyszem miał choćby Michał Lewandrowski. Rywale też jednak nie próżnowali. Wiedzieli, że prowadzenie 1:0 to nie jest szczyt marzeń, a paradoks polegał na tym, że chociaż okazji mieli sporo, to gola na 2:0 zdobyli z sytuacji, gdzie trafieniem nie pachniało, bo Wiktor Wiśniewski miał trudną pozycję do oddania strzału, lecz pięknie przymierzył z półobrotu, a futbolówka przebiła się przez palce Szymona Bielańskiego i wpadła do siatki. Warsaw Fire zdołali jednak tuż przed przerwą zdobyć gola kontaktowego, a gdy na starcie finałowej odsłony wyrównali, chyba wszyscy pomyśleliśmy, że wchodzą na właściwe tory. Okazało się to złudne. Drużyna Kamila Kozłowskiego szybko opanowała sytuację i tak jak dość beztrosko oddała prowadzenie, tak dość łatwo na nie powróciła, a udział miał w tym duet Piotr Srokowski – Karol Anklewicz i ze stanu 2:2 zrobiło się 4:2. Kolejnych szans, zresztą z obu stron, nie brakowało, ale to gracze w czarnych koszulkach wciąż byli skuteczniejsi i po trafieniu Pawła Głuszka byli już praktycznie bezpieczni. W końcówce zrobiło się jednak dość ciekawie. Gdy wynik brzmiał 6:4 na korzyść Goatów, ten zespół został ukarany minutą kary i Strażacy mieli okazję zbliżyć się na odległość jednego trafienia. Słabo jednak poradzili sobie w grze w przewadze i finalnie musieli się uznać za pokonanych. I nie było w tym przypadku, bo rywale byli po prostu trochę lepsi, a już na pewno skuteczniejsi. Być może w pełnym składzie udałoby się powalczyć o wygraną, natomiast to tylko spekulacje. Niestety ta porażka spowodowała, że marzenia o podium bracia Janus i spółka muszą odłożyć do kolejnego sezonu, natomiast znając ich, to nic nie zmieni w ich podejściu do ostatniej potyczki w sezonie. Równie skoncentrowani w najbliższą środę muszą być gracze Goat Life Sport. Bo chociaż ta wygrana bardzo cieszy, zwłaszcza iż nie była przypadkowa, to nadal istnieje ryzyko, że po finałowych spotkaniach znajdą się na miejscu spadkowym. Dlatego trzeba zrobić jeszcze jeden krok, by to utrzymanie wreszcie wynikało z punktacji, a nie zielonego stolika, jak to miało miejsce przed rokiem.

Po tym, jak w dwóch pierwszych potyczkach zobaczyliśmy sporo goli, wiedzieliśmy, że w tym aspekcie czeka nas mały zwrot akcji. A to dlatego, że do gry wkroczyły Everest oraz Las Vegas. Sposób gry jednych i drugich sugerował, że to na pewno nie będzie otwarty mecz, tylko taki, gdzie każda bramka może być na wagę złota. I mieliśmy dobre przeczucie. Spotkanie na dobrą sprawę rozpoczęło się w 8. minucie. To wtedy prosty błąd popełnił golkiper Vegas, Piotrek Wąsowski, który podał piłkę pod nogi Bogdana Merzlikina, a ten wiedział, co trzeba zrobić, i zapewnił Everestowi prowadzenie. Za chwilę mogło być 2:0, lecz Daniil Bobrov uderzył w słupek, z kolei w 10. minucie bardzo dobrą okazję zmarnował Michał Bodziony. Mimo że Las Vegas nie jest zespołem, który odnajduje się w ataku pozycyjnym, to jednak w kolejnych minutach udało się wyklarować jeszcze dwie szanse, po których Sławek Lubelski czy Krzysiek Pawelec mogli doprowadzić do wyrównania, jednak Stanislau Piashko był na posterunku i do przerwy wynik nie zmienił swojej skromnej postaci. W drugiej połowie dało się zauważyć odważniejszą postawę graczy Parano. Były momenty, gdzie zamykali rywali we własnej strefie, lecz co z tego, skoro efektów bramkowych nie było. Na dodatek, w 31. minucie graczom Vegas przytrafił się kolejny błąd. Podanie Adama Wośka przeciął Illia Shemanuev, piłka trafiła do Mykyty Andrusyshyna, a ten z własnej połowy uderzył w stronę pustej bramki i za chwilę mógł odbierać zasłużone gratulacje od kolegów. Sytuacja Parano była już bardzo zła, a najgorsze, że mimo starań ta drużyna wciąż waliła głową w mur. W 36. minucie w końcu jednak udało się otworzyć dorobek, gdy sędzia zdecydował się podyktować rzut karny na Sebastianie Choińskim. Można mieć wątpliwości, czy decyzja była słuszna, natomiast stały fragment gry skutecznie wykorzystał Robert Sawicki i nadzieja w obozie przegrywających odżyła. Everest był jednak cały czas konsekwentny w swojej grze i nie pozwolił, by rywal pokusił się o kolejne trafienie. A potem bezsensowną żółtą kartkę obejrzał Sebastian Choiński i grając w osłabieniu, marzenia o choćby remisie uleciały. Everest potwierdził, że może i nie jest zespołem grającym efektownie, ale na pewno efektywnie. Jego dyscyplina w obronie imponowała i to wystarczyło, by zgarnąć trzy punkty, dzięki którym chłopaki z Ukrainy są o włos od drugiego miejsca w tabeli i awansu do 1. ligi. Las Vegas stoczy natomiast w kolejną środę bezpośredni bój o utrzymanie. Trudno wyjaśnić, jak to się stało, że zespół, który początkowo przejawiał ambicje sięgające nawet medalu, nagle złapał taki dołek i obecnie zajmuje ostatnie miejsce w tabeli. Ale ok, trzeba zapomnieć o tym, co było, i skupić się na najbliższym zadaniu. Bo bez wątpienia Las Vegas pasuje do 2. ligi i nikt nam nie wmówi, że jest inaczej. Problem polega na tym, że konkurencja nie śpi i nikomu spadek się nie uśmiecha. Ale dzięki temu będziemy mieli fantastyczną walkę o utrzymanie, zwłaszcza że losy mistrzostwa rozstrzygnęły już…

Burgery Nocą. Biorąc pod uwagę porażkę Tuby, to tego należało się raczej spodziewać, chociaż środowy oponent ekipy Mateusza Grochowskiego, czyli KS Seta, jawił się jako na tyle nieobliczalny, że wszystko było tutaj możliwe. Zagadką pozostawało, jaka Seta się wylosuje – czy ta z Everestem, grająca fajnie dla oka i z polotem, czy może ta z Tubą, popełniająca dziecinne błędy. Dziś już wiemy, że to była ta zdecydowanie lepsza wersja, dzięki czemu mecz był bardzo interesujący i trzymał w napięciu do samego końca. Pierwsze słowo w tej potyczce należało do Burgerów, a konkretnie do Bartka Gołasiewicza, lecz Seta miała kilka wybornych okazji, by nie tylko doprowadzić do wyrównania, ale żeby w pierwszej połowie wyrobić sobie przewagę. Wystarczyło wykorzystać chociaż połowę stwarzanych przez siebie sytuacji. Takowe mieli np. Oskar Nieskórski i Patryk Sadurek, którzy spokojnie mogli wyprowadzić miejscowych do stanu 2:1 lub nawet 3:1. Tyle że mimo okazji sam na sam czy strzałów z najbliższej odległości albo świetnie bronił bramkarz Paweł Wojciechowski, albo uderzenia były niecelne. Serię pomyłek udało się zakończyć w 22. minucie, gdy swoich kolegów musiał wyręczyć Kuba Wrzosek, wyrównując stan spotkania. Radość z remisu trwała krótko, bo lada moment Paweł Wojciechowski wyszedł daleko od własnej bramki, dostał piłkę i uderzył nie do obrony dla Maćka Maciejewskiego. Seta powinna na to trafienie błyskawicznie zareagować, ale celownik znów się przestawił. Burgery na tym korzystały i po bramce Mateusza Muszyńskiego prowadziły 3:1, a gdyby Bartek Gołasiewicz wykorzystał swoją okazję, byłoby nawet 4:1. To jednak nic w porównaniu do tego, co w 32. minucie zrobił Bartek Czajka, nie trafiając do pustej bramki. I to zemściło się na Burgerach. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, skuteczność powróciła do Sety i dwa szybkie gole spowodowały, że mieliśmy remis. Podział punktów nie był jednak dla nikogo interesujący i wymiana ciosów trwała w najlepsze. Kluczowy moment to 39. minuta. Burgery wreszcie zagrały fajną, kombinacyjną akcję, po której znów miały gola przewagi, a po trafieniu Mateusza Muszyńskiego nawet dwa. Seta była w stanie tylko w połowie zmniejszyć straty i ostatecznie przegrała mecz, który spokojnie mogła wygrać. Seciarze grali fajnie dla oka, widowiskowo, ale chyba zapomnieli, o co przede wszystkim chodzi w piłce. Powróciły demony ze spotkania z Góralami, gdzie również mieli mnóstwo sytuacji i też zostali z niczym. O tym trzeba już jednak zapomnieć, bo na horyzoncie pojawia się poważny problem. Tabela niby pokazuje dość bezpieczną 5. lokatę, lecz rzeczywistość jest inna. Ekipa Mateusza Hopci przegrała bowiem i z Góralami, i z JMP, więc gdyby tworzyć małą tabelę z drużyn, które w tej chwili mają po 9 punktów, to Seta byłaby na ostatnim bezpiecznym miejscu w ligowej hierarchii. Dlatego ten zespół jest poważnie zagrożony spadkiem i musi odpowiednio zareagować, bo porażka z Goat Life Sport odeśle ją tam, skąd przyszła przed tym sezonem. Natomiast co do Burgerów, to nie da się ukryć, że w środę mieli sporo szczęścia. Musimy się jednak uderzyć trochę w pierś, bo powtórka tego spotkania, obejrzana już na spokojnie, dała nam trochę inny obraz meczu, niż kreowaliśmy go podczas transmisji. Owszem, rywale za łatwo dochodzili do swoich sytuacji, natomiast okazji dla Burgerów też było sporo, co trochę uciekło nam podczas komentarza. Zresztą, nie ma to wielkiego znaczenia. Bo nie ulega żadnej wątpliwości, że biorąc pod uwagę wszystkie rozegrane mecze, BURGERY NOCĄ BYŁY ZDECYDOWANIE NAJLEPIEJ GRAJĄCĄ EKIPĄ I ZASŁUŻENIE ZDOBYŁY MISTRZOWSKI TYTUŁ 2. LIGI. Wystarczyło przekazać stery Mateuszowi Grochowskiemu i aż strach pomyśleć, gdzie ten zespół byłby dziś, gdyby popularny Gonzo chwycił za kierownicę kilka sezonów temu…

Burgery Nocą Mistrz

Skoro jesteśmy w temacie aut, to mocny gaz do dechy w ostatnich kolejkach włączyli gracze Ferajny United. Nie mieli wyjścia, bo dystans dzielący ich do bezpiecznych rejonów był spory, a wygrana nad Goat Life Sport to był dopiero początek drogi, by na dłużej zaparkować samochód na poziomie 2. ligi. W środę trzeba było wykonać kolejny krok, w naszej ocenie jeszcze trudniejszy niż poprzedni, bo rywalem było JMP. Co prawda ekipa Damiana Zalewskiego wiedziała, że nie grożą jej ani puchary, ani spadek, to ten zespół przyjechał do Zielonki, żeby wygrać i chociaż na chwilę zapomnieć o zeszłotygodniowej porażce z Burgerami. I początek był świetny. W 9. minucie zespół w granatowych koszulkach wykorzystał kontrę i otworzył wynik, a 120 sekund później kapitalnym uderzeniem z powietrza popisał się Adrian Wrona i Mateusz Bedkowski skapitulował po raz drugi. Na transmisji ocenialiśmy sytuację jako niemal beznadziejną dla Ferajny, ale ta drużyna wzięła się w garść i to w najlepszy możliwy sposób. Sygnał do ataku dał Patryk Grzelak. Najpierw pokonał on Tomka Kalinowskiego na raty, potem ekstra mocnym uderzeniem od słupka, z kolei w 18. minucie zaliczył świetny centrostrzał, a piłkę z najbliższej odległości do bramki wbił Alan Krupa. Tym samym jeszcze przed przerwą udało się wyjść na prowadzenie, a po niej dobra passa ekipy Damiana Białka trwała. Ta ekipa szukała kolejnych trafień, lecz zamiast zbudować sobie bezpieczny bufor, dała się w dość prosty sposób zaskoczyć i Pedro Freire doprowadził do wyrównania. Gol tego zawodnika rozpoczął lepszy okres gry JMP, po którym Damian Zalewski i spółka znów powinni prowadzić. Tutaj należy jednak pochwalić golkipera Ferajny. Mateusz Bedkowski w 28. minucie wyszedł zwycięsko z kluczowego starcia z rywalami, którymi byli Adrian Wrona oraz Mateusz Mierzwa. Gdyby zrobiło się 3:4, to w obliczu krótkiego czasu do zakończenia spotkania i pośpiechu, który mógłby się pojawić, nie byłoby łatwo Ferajnie wrócić do gry. Gracze z pola tej drużyny szybko zresztą odwdzięczyli się swojemu bramkarzowi i po dwóch z rzędu trafieniach Bartka Ostasza wyklarowali sobie dwa gole zapasu. Potem mieli okazję, by zabić mecz, lecz nie udało im się zdobyć bramki w przewadze, gdy żółtą kartkę zobaczył Mateusz Mierzwa. Mimo to dość pewnie zmierzali do celu i gdy myśleliśmy, że tutaj emocji już nie będzie, Pedro Freire zanotował swoje drugie trafienie w spotkaniu i na kilkadziesiąt sekund do końca zrobiła się tylko jedna bramka różnicy. JMP cisnęło, angażowało też lotnego bramkarza, ale Ferajna dobrze zabezpieczała własne pole karne, aż wreszcie wykorzystała pomyłkę przeciwnika, a gola strzałem z własnej połowy zdobył Daniel Białek. I stało się! Zespół w białych koszulkach, który jeszcze niedawno nie miał na swoim koncie ani jednej wygranej, nagle zanotował dwie trzypunktowe zdobycze z rzędu. Nie jest łatwo grać pod taką presją, a im się to udaje i do pełni szczęścia brakuje jeszcze zwycięstwa w ostatniej kolejce nad Las Vegas. Jeśli się uda, to na 90% Ferajna pozostanie w 2. lidze na przyszły sezon. To byłby naprawdę nie lada wyczyn. A JMP? Dla nich to kolejna porażka wpisująca się w schemat całego sezonu – znów byli blisko, a jednak skończyli bez punktów. Choć tym razem gorycz porażki nie jest tak dotkliwa, kluczowe będzie zakończenie rozgrywek zwycięstwem. Bo nawet po czasie te wszystkie minimalne przegrane mogą tkwić w świadomości i dać o sobie znać w decydujących momentach następnej kampanii. Dlatego z tymi demonami trzeba się uporać jak najszybciej.

Retransmisję wszystkich spotkań drugiej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.

Komentarze użytkowników: