fot. © www.nocnaligahalowa.pl

Opis i retransmisja 1.kolejki 2.ligi!

7 grudnia 2025, 17:53  |  Kategoria: Ogólna  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Początek rozgrywek w 2. lidze wypadł okazale. Co prawda nie każda potyczka była pokazem futbolowej finezji, lecz kilka potrafiło zainteresować samą historią, jaka ułożyła się na boisku.

Idealnym tego przykładem był pierwszy mecz, jaki rozegraliśmy w środę. Spadkowicz z elity, czyli Gato FS, podejmował KS Setę. Ci pierwsi dojechali na spotkanie w dość przetrzebionym składzie, bo choć Andrii Rosinski dopisał wielu zawodników przed sezonem, to ostatecznie na boisku pojawił się tylko jeden. Po stronie Sety debiut mieli w planach zanotować Kamil Bereda oraz Daniel Balon, natomiast w składzie nie było już Mateusza Hopci, który przeszedł do Auto-Delux. I chyba było jasne, że pod jego nieobecność najwięcej w drużynie z Zielonki będzie zależało od Oskara Nieskórskiego oraz Patryka Sadurka. No i ten drugi szybko o sobie przypomniał – już w 4. minucie wykorzystał za słabe podanie Oleksandra Ichanskiego do Volodymyra Chumaka i otworzył wynik spotkania. Za chwilę popularny "Sadur" mógł mieć na koncie dublet, lecz w sytuacji sam na sam posłał piłkę obok słupka. Co jednak się odwlekło, to nie uciekło – gola na 2:0 dla Sety zdobył efektownym "krzyżaczkiem" Mateusz Dąbrowski. Powiedzieć, że nie było to wymarzone wejście w mecz ekipy z Ukrainy, to nic nie powiedzieć. Ale role szybko się odwróciły. Gato, ni stąd ni zowąd, błyskawicznie wróciło do gry. Najpierw w 12. minucie Andrii Fatuyeu wykorzystał błąd Patryka Sadurka, a potem strzałem między nogami bramkarzowi popisał się Oleksandr Ichanski. W końcówce Seta miała jeszcze okazję, by wyjść na prowadzenie, lecz ani Kamil Bereda, ani Oskar Nieskórski nie dali rady wpisać się na listę strzelców.

To mogło się zemścić po przerwie, gdy Andrii Fatuyeu miał sytuację oko w oko z Maćkiem Maciejewskim, ale ten pojedynek przegrał. Dalsza część drugiej połowy upłynęła pod kątem prób obydwu stron, lecz bez konkretnych efektów. Moment przełomowy nastąpił w 38. minucie, gdy Oleksii Myronenko, w bezpośrednim kontakcie z rywalem, zdecydował się na wybicie piłki wślizgiem. A ponieważ wszystko miało miejsce w polu karnym, to sędziowie nie mieli wyjścia. Do piłki podszedł Patryk Sadurek i dał Secie bramkę na wagę trzech punktów. Gato jeszcze próbowało coś zmienić, ale czasu okazało się zbyt mało, by zgarnąć choćby jedno "oczko". Tak zupełnie obiektywnie – gdyby utrzymał się tutaj remis, to nikomu krzywda by się nie stała. To był mecz zespołów o bardzo podobnym poziomie, gdzie do Sety uśmiechnęło się po prostu trochę więcej szczęścia. Bez wątpienia te trzy punkty mogą się okazać dla Czarka Szczepanka i spółki bardzo cenne, natomiast Gato już wie, że 2. liga NLH też ma dobry poziom. I oby faktycznie było tak, że w ich kadrze jest jeszcze kilku solidnych zawodników, bo przyjeżdżając na mecze takim składem jak w środę, ciężko będzie oczekiwać lepszych wyników.

Znacznie lepiej niż Gato, mimo że swój mecz przegrali, zaprezentowali się zawodnicy Goat Life Sport. I to pomimo faktu, że mieli chyba trudniejszego rywala w postaci Everestu. W tamtym sezonie ekipa z Ukrainy wygrała z zespołem Kamila Kozłowskiego aż 8:0, ale od tamtego czasu sporo się zmieniło. Przede wszystkim skład drużyny zza naszej wschodniej granicy był totalnie inny. Z wyjściowej „piątki” było tylko dwóch graczy, którzy grali u nas przed rokiem, z czego jeden musiał stanąć awaryjnie na bramce. To kumulowało pytania, czy ten Everest będzie tak samo solidny jak zawsze. Z kolei Goatsi dokonali dosłownie kosmetycznych zmian w kadrze, natomiast przewartościowali swój system gry. Otóż zrezygnowali z klasycznego bramkarza, a od samego początku w rolę lotnego golkipera wcielił się Sebastian Sasin. Oczywiście wszystko ma swoje plusy i minusy – Sebastian świetnie rozgrywa, ale trochę gorzej broni. Okazało się jednak, że warto podjąć takie ryzyko, bo to również dzięki niemu ten mecz miał przez bardzo długi czas wyrównany przebieg. W pierwszej połowie Everest permanentnie wychodził na prowadzenie, lecz Goat Life Sport odpowiadało za każdym razem. Aż do stanu 2:2. Wówczas Vladyslav Burda zdobył gola na 3:2 dla Everestu, a potem ten sam zawodnik skorzystał z jednego z niewielu błędów Sebastiana Sasina i trafieniem na pustą bramkę ustalił wynik do przerwy na 4:2.

Przegrywający ani myśleli jednak rezygnować ze swojego pomysłu. Nadal grali wysoko, nadal z pełnym ryzykiem, i opłacało się – bo w 28. minucie mieli tylko jednego gola straty. No ale od tego momentu wszystko się posypało. W 32. minucie Goatsi zaczęli popełniać fatalne, niewymuszone błędy, a ponieważ ich bramka była pusta, to rywal tak naprawdę bez wielkiego wysiłku zaczął zdobywać kolejne trafienia. I miał w tym zresztą niesamowitą skuteczność – ilekroć któryś z zawodników Everestu kopał piłkę w kierunku pustej świątyni, ta lądowała w siatce. Łącznie takich trafień było cztery, co finalnie zamknęło nam wynik na poziomie 8:3 dla ekipy z Ukrainy. I to był trochę taki mecz w stylu Everestu. Wielkich fajerwerków nie zobaczyliśmy, natomiast chłopaki jak zwykle karmili się błędami przeciwników, byli konsekwentni w swojej grze i – jak na dość eksperymentalny skład, jakim przyjechali – najważniejsze były dla nich punkty i dobre otwarcie sezonu. W kontekście Goatsów, to tak jak czasami ganiliśmy ich za wysokie porażki, tak tutaj trudno mieć do nich pretensje. Owszem, zwłaszcza w drugiej połowie proste techniczne pomyłki doprowadziły ich do porażki, ale mieli wiele fajnych momentów, a grą z lotnym bramkarzem napędzili sporo strachu przeciwnikom. Mimo wszystko zasadne wydaje się pytanie, czy może jednak nie wykorzystywać takiego systemu tylko w określonych momentach, bo grając tak cały czas i mając świadomość własnych niedociągnięć technicznych, może się okazać, że tych łatwych goli będą oddawali za dużo. O tym, czy ich odczucia były podobne, przekonamy się pewnie w kolejną środę.

A nie będziemy ukrywać, że najbardziej ostrzyliśmy sobie zęby na trzeci mecz w środowy wieczór. Ternovitsia, która przyjechała zupełnie nowym składem, podejmowała Górali, którzy pojawili się w niesamowicie silnym zestawieniu. W tych okolicznościach ucieszyliśmy się, że mecze 2. ligi są sędziowane przez dwóch arbitrów, bo tutaj spodziewaliśmy się bardzo dobrego i szybkiego spotkania, gdzie jeden sędzia to mogłoby być po prostu za mało. No ale tego, co zobaczyliśmy w pierwszej połowie, totalnie się nie spodziewaliśmy. Co prawda Górale błyskawicznie odpowiedzieli na gola, którego stracili już w 1. minucie, ale potem przeciwnik rozłożył ich na części pierwsze. Oczywiście wiadomo, że Górale nie są specjalistami od gry obronnej, natomiast zdecydowanie za łatwo dopuszczali przeciwników do dobrych okazji, w dodatku mnożyły się błędy, a nowi gracze Ternovitsii, jak Dmytro Solomiichuk, Vitalii Yakovenko czy Maksym Kondarevych, mogli dzięki temu gładko wejść w nocnoligowe realia. Dość powiedzieć, że w 16. minucie było 6:1 dla zespołu w żółtych koszulkach. Nokaut! Górale tuż przed przerwą wzięli się jednak trochę w garść i po dwóch asystach Łukasza Puciłowskiego, który dobrze wystawiał piłkę kolegom, udało się zmniejszyć różnicę do trzech goli. Mimo wszystko nie łudziliśmy się, że to cokolwiek zmieni, tym bardziej gdy dwie minuty po wznowieniu gry Volodymyr Hrydovyi wykorzystał kolejną stratę przeciwników i zrobiło się 7:3. I kto wie, czy to przeświadczenie, że tutaj krzywda już im się nie stanie, nie spowodowało, że gracze z Ukrainy trochę spuścili z tonu i dali się zepchnąć na swoją połowę.

Z kolei Górale wreszcie zaczęli grać tak, jak powinni od początku, a ich atak pozycyjny wyglądał na tyle dobrze, że zaczęli odrabiać bramkę po bramce – 7:4, 7:5. A w 37. minucie, po golu Tomka Bylaka, dystans wynosił tylko jedno trafienie! I naprawdę wydawało się, że może dojść do jednego z najbardziej spektakularnych powrotów w historii NLH, bo Ternovitsia wyglądała na pogubioną. Wtedy sprawy w swoje nogi wziął Vitalii Yakovenko. Udało mu się dostać w okolice pola karnego Górali, oddał strzał, a Łukasz Puciłowski, który w tamtej chwili pełnił rolę lotnego bramkarza, nie odbił dość prostej piłki i marzenia o odwróceniu losów spotkania uciekły bezpowrotnie. Mimo wygranej Ternovitsii mamy ambiwalentne odczucia po jej występie. Dziwi nas trochę, że tak szybko miejsce w podstawowym składzie zyskali nowi gracze. Oczywiście oni potrafią grać bardzo dobrze w piłkę, natomiast wydaje się, że być może trochę lepszym pomysłem było, żeby wprowadzać ich do zespołu stopniowo. Skoro jednak ta taktyka się obroniła, to trudno mieć uwagi do kogokolwiek. Co do Górali, to w drugiej połowie pokazali, że jeśli grają to, co potrafią najlepiej i na boisku są do tego odpowiedni wykonawcy, to ciężko jest się przed nimi obronić. Szkoda, że tak późno zorientowali się, co tutaj trzeba grać, żeby powalczyć o punkty, ale paradoksalnie po takim przegranym spotkaniu mogą wyciągnąć więcej pozytywów niż negatywów. Oby tylko chciało się tej grupie zawodników przyjeżdżać, bo w tamtym sezonie było z tym średnio. Ale jeśli frekwencja dopisze, Górale powalczą o medale.

Skoro Ternovitsia swój mecz wygrała, to gorsza od niej nie chciała być ekipa FSK Kolos, świetnie zresztą znająca się z graczami „Terno”. W teorii zespół Ruslana Khudyka miał trochę łatwiejsze zadanie, chociaż Warsaw Fire udowodnili w minionej edycji, że skreślanie ich przed jakimkolwiek meczem to bardzo zły pomysł. A już szczególnie wtedy, gdy mają skład, a tak się złożyło, że na inauguracyjne starcie w 19. sezonie przyjechali naprawdę mocni. Ale i Kolos nie próżnował w okienku transferowym. Nie było zresztą wyjścia, bo – tak jak wiele razy pisaliśmy – ta drużyna słynęła z tego, że ma świetny skład wyjściowy, ale brakowało jej jakościowej ławki rezerwowych. W dodatku w środę nie dojechał Pavel Paduk, natomiast kapitan Kolosa, był na to wszystko przygotowany. Dopisał sporo nowych graczy i wielu z nich zaprezentowało się z naprawdę bardzo dobrej strony. Ale trochę czasu musiało upłynąć, zanim Kolos przechylił szalę sukcesu na swoją stronę. Co więcej – graczom z Ukrainy przyszło szybko odrabiać dwa gole straty, bo Strażacy zaskoczyli ich już w 3. minucie, gdy gola zdobył Paweł Giel. W 12. minucie znów w ważnej roli wystąpił autor poprzedniego trafienia, który tym razem podał do Tomka Janusa, a ten z trudnej pozycji, gdzie kąt był niewielki, zmieścił piłkę w bramce Marjana Karhuta. Czekaliśmy na przebudzenie Kolosa, bo jasne było, że ten stan, który widzimy na boisku, nie może trwać wiecznie. No i faktycznie, chłopaki wzięli się do roboty i potrzebowali dosłownie 180 sekund, by ze stanu 0:2 zrobić 2:2. Ostateczny cios w pierwszej połowie wyprowadzili jednak gracze w czerwonych trykotach. Błąd popełnił bramkarz FSK, na czym finalnie skorzystał Łukasz Kaczmarczyk po asyście Łukasza Grabowskiego. Ten jeden gol przewagi był na pewno cenną zaliczką przed finałową odsłoną, ale okazał się niewystarczający.

Kolos bardzo przycisnął w drugiej połowie i gole dla niego tak naprawdę zaczęły się stawać kwestią czasu. No i w 26. minucie był już remis, a potem dalsze oblężenie bramki Warsaw Fire spowodowało, że zespół z Ukrainy zaczął wypracowywać sobie przewagę – 4:3, 5:3, 6:3 – i tutaj, widząc kumulujące się zmęczenie Strażaków, nie było już perspektyw, by jakkolwiek się odgryźć. Intensywność gry Kolosa zrobiła swoje, a i widać też było, jak dużo ich konkurentów kosztowała pierwsza połowa. Ostatecznie Tomek Janus i spółka przegrali 4:7, ale spokojnie mogli schodzić z parkietu z podniesionym czołem. Długo byli równorzędnym przeciwnikiem dla beniaminka, a pierwsza połowa – głównie pod kątem taktyki – była niemalże perfekcyjna. Potem jednak wzięła górę młodość, szybkość i skuteczność przeciwników, na co przegrani recepty już nie znaleźli. To jednak żaden wstyd przegrać z FSK. Chłopaki pokazali, że zamierzają iść po kolejny awans z rzędu, a pomyśleć, że w środę ma do nich dołączyć ich kluczowy zawodnik, Pavel Paduk. Czy ktoś będzie w stanie ich w ogóle zatrzymać?

Na koniec długiego dnia często oczekujemy meczu, który nie musi być wielkim widowiskiem, ale kluczem jest, by trzymał w napięciu i odsunął od nas myśli o jak najszybszym zebraniu się do domu i ciepłym łóżeczku. Myśleliśmy, że para Ferajna United kontra Tuba Juniors zapewni nam w tym kontekście wystarczające emocje, bo ilekroć te drużyny spotykały się w NLH, to zawsze było ciekawie. Biorąc pod uwagę, że Ferajna musiała sobie radzić bez Patryka Grzelaka czy Alana Krupy, a Tubiarze nie mieli do dyspozycji swojego kluczowego gracza, Rafała Wielądka, wszystko mogło sugerować, że obejrzymy dość zamknięty mecz, bez wielu bramek, co zwiększy szanse na nerwową końcówkę. No ale niestety, spotkało nas rozczarowanie. Tuba okazała się zespołem może nie dużo lepszym, ale na pewno konkretniejszym, skuteczniejszym i zasłużenie zgarnęła tutaj całą pulę. Po pierwszej połowie zespół z Rembertowa prowadził 2:0. Najpierw na listę strzelców wpisał się Piotrek Długołęcki, a potem z za krótkiego podania Pawła Marczaka skorzystał Maciek Gołębiewski. Ferajna nie odpowiedziała w żaden sposób, a wiele z jej akcji kończyło się jeszcze na długo przed polem karnym. W przerwie musiało paść trochę mocnych słów, bo tutaj nie było wątpliwości, że z taką grą jak dotychczas nie ma szans, by cokolwiek zdziałać.

No ale gadanie gadaniem, a rzeczywistość okazała się bardzo brutalna. Niemal od razu po wznowieniu gry zespół z Warszawy popełnił błąd, który bezlitośnie wykorzystał Michał Nowaczyński. W 25. minucie było już 4:0, co definitywnie skreślało szanse Ferajny na jakikolwiek łup. Nie mogło być inaczej, skoro tak naprawdę ich gra z przodu opierała się głównie na jednym zawodniku, czyli Danielu Białku. To on zdobył bramkę na 1:4, potem też na 2:5 i ogólnie trzeba oddać Ferajnie, że walczyła do samego końca i gdyby 1–2 sytuacje zamieniła na bramki, to może jeszcze coś by się tutaj ciekawego wydarzyło. Pytanie tylko, na ile był to efekt jej lepszej postawy, a na ile odpuszczenia przez Tubę, która wiedziała, że ten mecz i tak wygra. Triumfatorzy zrobili to zresztą w sposób dość prosty, jakby niewymagający od nich pokazania wszystkiego, co potrafią. To chyba dobrze o nich świadczy. Ferajna zagrała natomiast anemicznie i potwierdziły się nasze obawy, że bez Michała Gałązki, a w środę dodatkowo bez Patryka Grzelaka, będzie jej ciężko o zdobywanie goli. Oczywiście Kamil Sadowski, bramkarz Tuby, nieprzypadkowo znalazł się w drużynie tygodnia, bo kilka okazji drużyny ze stolicy obronił, ale byłoby przekłamaniem stwierdzenie, że Ferajna przegrała dlatego, że nie była wystarczająco skuteczna. Ona nie była wystarczająco dobra i niestety zasłużenie zameldowała się po inauguracji w strefie spadkowej.

Retransmisję wszystkich spotkań drugiej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.

Komentarze użytkowników: