fot. © www.nocnaligahalowa.pl
Opis i retransmisja 2.kolejki 2.ligi!
Nie sposób nie odnieść wrażenia, że to, co obecnie widzimy na szczycie tabeli 2. ligi, może być kalką tego, co zobaczymy tam również pod koniec lutego.
Zwłaszcza obecność FSK Kolos na 1. miejscu jest wysoce prawdopodobna, bo ten zespół na razie prezentuje się zdecydowanie najlepiej ze wszystkich ekip na tym poziomie rozgrywek. Tym razem o ich sile - i to bardzo boleśnie - przekonali się gracze Goat Life Sport. Było jasne, że ekipę Kamila Kozłowskiego czeka trudne zadanie, ale jak potem zdradził nam na czacie Paweł Głuszek, na ich tle rywale wyglądali po prostu jak z innej planety. Goatsi początkowo nie dali sobie pomiatać, bo w premierowych minutach bronili się szczęśliwie, a momentami wręcz heroicznie, wybijając piłkę z linii bramkowej. Potem jednak sprawy w swoje nogi wziął powracający do NLH Pavlo Paduk. Jego dwa gole otworzyły worek z bramkami i nikt nie miał już wtedy wątpliwości, że oglądamy początek rozkładu Goatsów na czynniki pierwsze. Przewaga praktycznie w każdym elemencie piłkarskiego rzemiosła była ogromna i dopiero w okolicach 13. minuty odnotowaliśmy pierwsze poważne zagrożenie ze strony Goatów - miało to jednak miejsce przy stanie 0:6. Nie udało się wtedy zdobyć bramki, natomiast pocieszeniem był fakt, że więcej goli w tej połowie już nie stracili.
Z kolei w drugiej części nawet udało im się coś strzelić, natomiast maszyna z Ukrainy również nie marnowała czasu i finalnie ten jednostronny pojedynek zakończył się wynikiem 14:2. Nie było tutaj czego zbierać - Kolos odniósł prawdopodobnie najłatwiejsze zwycięstwo w tym sezonie. Choć z nimi nigdy nic nie wiadomo i jeśli któregoś razu szybko wybiją rywalom piłkę z głowy, to kto wie, czy tego wyniku nie przebiją. Goatom pewnie nie było łatwo przyjąć do wiadomości taką różnicę klas, ale mówi się trudno. Jedyne, co moglibyśmy im doradzić, to żeby na takie mecze organizowali jednak bramkarza z prawdziwego zdarzenia. Bo i tak nie było tutaj szans, by wykorzystać ofensywne możliwości Sebastiana Sasina. Oczywiście niewiele by to zmieniło, ale wydaje nam się, że tych kilka goli mniej dla rywali mogłoby tutaj paść. To już jednak tylko czysta spekulacja.
A jak zaprezentował się drugi faworyt do uzyskania awansu? Ternovitsię czekała trudniejsza przeprawa, bo Warsaw Fire już przeciwko Kolosowi pokazali, że chłopakami do bicia nie są. To, co mogło jednak trochę martwić, to ich skład - zabrakło przede wszystkim kapitana Tomka Janusa, nie dojechał też Patryk Perlejewski i trzeba się było ratować dopisaniem dwóch nowych graczy. Zwłaszcza Andrzej Gruba pokazał jednak, że może być ciekawym wzmocnieniem. No i trzeba to koniecznie napisać - na szczęście w obozie Strażaków był Paweł Giel, bo to on, jak za chwilę przeczytacie, w głównej mierze ciągnął swój zespół za uszy. Zanim jednak ten były gracz Ekstraklasy wziął się do roboty, Ternovitsia już w 2. minucie objęła prowadzenie — po asyście Serhii Romanovskiego trafienie z główki zanotował Dmytro Solomiichuk. Strażacy, podobnie jak w pracy, którą wykonują na co dzień, szybko jednak ugasili ten pożar. Nie dali się przeciwnikom rozpędzić, a w 10. minucie powinni wyrównać, lecz Andrzej Gruba nie wykorzystał dobrej okazji. To spotkało się z karą i bramką na 2:0 autorstwa Ruslana Romanovskiego. I właśnie wtedy sprawy w swoje nogi wziął Paweł Giel, który zaliczył kontaktowe trafienie. Wyniku 1:2, mimo wielu świetnych parad Szymona Bielańskiego, nie udało się jednak utrzymać do przerwy, bo pech dopadł Pawła Giela, który po rzucie rożnym dla rywali zaliczył niefortunnego samobója. Szybko jednak zrehabilitował się po przerwie, dokładając swoje drugie trafienie. Ternovitsia odpowiedziała w najlepszy możliwy sposób. Podkręcenie tempa i luz w grze spowodowały, że ze stanu 3:2 zrobiło się nagle 6:2. I chyba każdy, kto ten mecz oglądał, miał przeświadczenie, że jest - kolokwialnie mówiąc - po jabłkach.
Ale Paweł Giel miał w tym temacie inne zdanie. W 37. minucie po asyście Grześka Śliwińskiego skompletował hat-tricka, a lada moment wystawił piłkę Pawłowi Janusowi, a ten pokonał Danylo Artemenkę i nagle zrobiło się ciekawie. Co więcej - w 39. minucie Paweł Giel zagrał z rzutu rożnego do Pawła Janusa, a ten kapitalnym uderzeniem głową sprawił, że zespoły dzielił już tylko jeden gol! Ternovitsia myślami była już chyba pod prysznicem i niewiele zabrakło, by się na tym kompletnie przejechała, bo Strażacy stworzyli sobie jeszcze jedną okazję, ale w ostatniej fazie akcji zabrakło dokładności. Nie udało się wyrównać, a rywale kilka chwil później zamknęli ten mecz golem na 7:5 i niespodzianki ostatecznie nie było. Nie zmienia to jednak faktu, że graczom Warsaw Fire należą się wielkie brawa za to, co pokazali. To zero punktów, które widnieje w tabeli na ich koncie, nie jest czymś, czego należy się wstydzić, biorąc pod uwagę klasę rywali oraz to, jak się z nimi zaprezentowali. To zwiastuje, że gdy jakość przeciwników trochę zjedzie w dół, wówczas szybko uciekną z dolnych rejonów tabeli. W kwestii Ternovitsii nie sposób nie mieć mieszanego odczucia. Pod kątem gry zespołowej to jeszcze nie wygląda tak, jak powinno. Na szczęście jest tutaj mnóstwo graczy o sporych możliwościach indywidualnych i głównie ten aspekt decyduje o tym, że oni takich meczów nie mają prawa przegrać. Jednak sam fakt, że zarówno z Warsaw Fire, jak i z Góralami mieli dużą przewagę, a sprowadzili sprawę punktów do nerwowej końcówki, pokazuje, że nadal mają nad czym pracować.
Wśród drużyn, które po dwóch kolejkach mają komplet punktów, dla wielu pewnie niespodzianką jest fakt, że znajduje się tam KS Seta. A wcale ten zespół nie miał najłatwiejszego terminarza, bo w pierwszej kolejce trafił na spadkowicza z 1. ligi, a teraz na Tubę Juniors. Trzeba jednak od razu dodać, że dawno nie widzieliśmy Tuby w tak zdziesiątkowanym składzie. Brak Rafała Wielądka, Michała Nowaczyńskiego czy Piotrka Długołęckiego nie tylko sprawił, że jakość gry - siłą rzeczy - musiała być niższa, ale też odbił się na szerokości ławki rezerwowych, gdzie ostatecznie był tylko jeden zawodnik. Pod tym kątem Seta biła rywali na głowę i zastanawialiśmy się, czy znajdzie to jakieś przełożenie na wynik. Początek jeszcze na to nie wskazywał, że mecz może uciec ekipie z Rembertowa, tym bardziej że sytuacje były po obu stronach i równie dobrze pierwszy gol mógł paść w każdą stronę. W premierowym kwadransie najlepszą okazję zmarnował Kuba Wrzosek, nie trafiając do praktycznie pustej bramki. Z kolei lada moment swoją szansę miał Maciek Gołębiewski, jednak nie wykorzystał sytuacji sam na sam. Przełamanie przyszło w 16. minucie. Z lewej nogi płasko uderzył Mateusz Dąbrowski, a zasłonięty Kamil Sadowski nie sięgnął piłki i było 1:0. Seta poszła błyskawicznie za ciosem. W 17. minucie golkiper Tuby zdecydował się na strzał, ale piłka została zablokowana, szczęśliwie doleciała do Patryka Sadurka, który wiedział, co z nią zrobić, i zdobył łatwą bramkę. To chyba totalnie podłamało Tubiarzy, bo w końcówce pierwszej połowy pogubili się kompletnie i dali przeciwnikom dwa prezenty, za które ci serdecznie podziękowali - do przerwy było 4:0!
Biorąc pod uwagę narastające zmęczenie, widoki Tuby na remontadę wyglądały marnie. A nawet jeśli chłopaki mieli jakieś plany, to zaraz po przerwie dostali kolejne dwa podbródkowe i emocje się skończyły. Oddajmy jednak Tubie, że grała do końca - starał się, jak mógł, Kacper Winiarek, a w 31. minucie gol Maćka Gołębiewskiego pozwolił uniknąć zakończenia meczu bez zdobyczy bramkowej. Niestety, w tym składzie personalnym ciężko było ugrać więcej, choć to, co wydarzyło się w pierwszej części spotkania, nie było efektem zmęczenia, a prostych pomyłek, których należało uniknąć. Wydaje się jednak, że nawet ich wyeliminowanie tylko przesunęłoby wyrok w czasie. Tym samym Seta w sposób bardzo skuteczny wypunktowała oponentów i może sobie pogratulować solidnego występu. Tuba zaś musi ogarnąć ludzi do gry, bo gdyby tak w środę złapał ich Kolos, to niewykluczone, że bylibyśmy świadkami ich najwyższej klęski w historii. Ale czy takie rzeczy powinny stanowić pocieszenie dla trzykrotnych medalistów 2. ligi?
Po pierwszym meczu z udziałem Ferajny United dość surowo oceniliśmy potencjał tej ekipy w kontekście walki o coś więcej niż utrzymanie. I oczywiście nie przypuszczamy, że nasze słowa mogły mieć jakikolwiek wpływ na kapitana tej ekipy, Damiana Białka, ale faktem jest, że zespół dokonał przepotężnego - jak na nasze warunki - wzmocnienia. Udało się namówić do gry Mariusza Milewskiego, 44-krotnego reprezentanta Polski w futsalu, a Mariusz wziął ze sobą swojego utalentowanego syna, Igora. Dziś już wiemy, że ci dwaj gracze mieli ogromny wpływ na wynik starcia z Gato FS. Co do samego Gato - mimo że dysponowali dość szeroką kadrą, zabrakło im kilku kluczowych zawodników, jak chociażby Oleksandra Ichanskiego. Trzeba było jednak jakoś sobie radzić i to właśnie oni objęli prowadzenie, po tym jak Dmytro Żarik z bliskiej odległości wbił do bramki centrostrzał Siarheia Zhukouskiego. Lada moment na parkiecie pojawił się Mariusz Milewski i już w 7. minucie miał na swoim koncie pierwszego gola. Potem na chwilę zszedł, wrócił i historia się powtórzyła, a jego zespół objął prowadzenie. Ferajna to skromne prowadzenie miała obowiązek dowieźć do końca pierwszej połowy, ale niedogadanie w ich szeregach sprawiło, że dosłownie na kilka sekund przed końcem piłkę do ich bramki wbił z bliska Aliaksandr Afonichau i do przerwy mieliśmy 2:2.
Na początku drugiej połowy Ferajna szybko jednak odebrała to, co przez własną nonszalancję straciła. Znów w roli głównej wystąpił Mariusz Milewski, który mocnym strzałem nie dał szans Volodymyrowi Chumakowi. O ile w tej sytuacji bramkarz Gato nie miał wiele do powiedzenia, o tyle w 29. minucie kompletnie się nie popisał, zagrywając ręką poza polem karnym. Wydawało się, że to pogrąży ekipę z Ukrainy, bo Ferajna bardzo dobrze wykorzystała okres pięciu minut gry w bezwzględnej przewadze - dołożyła dwa gole i zrobiło się 5:2. Gdy jednak siły się wyrównały, Gato pokazało pazur, a konkretnie zrobił to nowy w ich szeregach Yaroslav Burlachenko. To jego dwa gole sprawiły, że Ferajna ze stanu totalnego komfortu znów musiała przejść w tryb wzmożonej czujności. Okazało się to trudnym zadaniem i niewiele zabrakło, by w 39. minucie był remis - Aliaksandr Afonichau dostał piłkę na 3–4 metrze i powinien zdobyć bramkę, ale nieczysto trafił w futsalówkę. Napór Gato nie ustawał, ale od czego Ferajna miała Mariusza Milewskiego. To on, już pod sam koniec, po jednym z zablokowanych strzałów rywali, posłał piłkę do pustej świątyni i w ten sposób złotymi zgłoskami zapisał się w NLH w swoim debiucie. Mimo że Mariusza kojarzymy wyłącznie z boiska, wydaje nam się, że jest człowiekiem skromnym, który pewnie wolałby, aby wokół jego debiutu było trochę ciszej. Trudno jednak uciec od faktu, że miał ogromny wpływ na przebieg tego spotkania. Jego jakość, doświadczenie i spokój w kluczowych momentach były dla Ferajny wartością nie do przecenienia. Czy bez niego ten mecz potoczyłby się inaczej? Tego oczywiście nie wiemy i być może nie ma sensu takich scenariuszy rozpatrywać. Ważniejsze jest coś innego - aby Ferajna nie została sprowadzona do zespołu „z Mariuszem albo bez Mariusza”. A może nie ma sensu nad tym dywagować, bo popularny „Miles” będzie przyjeżdżał regularnie, na czym skorzysta nie tylko Ferajna, ale i całe rozgrywki? Oby. Co do Gato - cóż, pewnie gdyby spotkali się z Ferajną tydzień wcześniej, niewykluczone, że by wygrali. Natomiast z pozytywów trzeba wskazać na bardzo dobry debiut Yaroslava Burlachenki, który może im się w kolejnych spotkaniach bardzo przydać. Sezon na pewno nie rozpoczął się dla nich tak, jakby chcieli, ale jesteśmy pewni, że jeszcze pokażą, iż nie wolno ich zbyt wcześnie skreślać.
Na deser w środę ustawiliśmy mecz, co do którego było jasne, że musi przynieść sporo emocji. Górale, rozdrażnieni porażką na start z Ternovitsią, stanęli w szranki z Everestem, z którym rok temu zremisowali 4:4, choć powinni wygrać. Teraz remis był dla ekipy Marcina Lacha absolutnym planem minimum, choć warto zauważyć, że ich skład nie był tak dobry jak na inaugurację. Brakowało Mikołaja Tokaja czy Łukasza Budryka, ale i tak na papierze wyglądało to solidnie, a w dodatku zbiegło się to z debiutem nowych koszulek. Odcień szarości nie jest może najbardziej popularnym wyborem dla kolorów piłkarskich trykotów, ale możemy już zdradzić, że gra tej ekipy absolutnie tego wieczoru szara nie była. Ba! Już po ośmiu minutach Górale prowadzili 3:0. Dwie bramki Wojtka Wociala i jedna Filipa Górala do pustej bramki sprawiły, że Everest błyskawicznie został postawiony pod ścianą. Trzeba jednak dodać, że zespół z Ukrainy również miał swoje okazje, lecz nie potrafił ich wykorzystać. Dopiero pod koniec pierwszej połowy ekipie Yosifa Manuchariana udało się napocząć przeciwnika. Trafienia Daniila Bobrova oraz Valentyna Khomenki na nowo rozświetliły to spotkanie, tym bardziej że Everest był w ciągłym posiadaniu piłki.
Podobnie wyglądało to w drugiej połowie. Goniący mieli nawet okazję doprowadzić do remisu, lecz Illia Shemanuev przegrał pojedynek z Rafałem Sosonowskim. I to zemściło się chwilę później - po błędzie w rozegraniu Everestu Łukasz Puciłowski zagrał do Filipa Górala, a ten w sytuacji sam na sam wykazał się zimną krwią i podwyższył na 4:2. Everestowi zaczęło się spieszyć, a z tego zaczęły wynikać kolejne proste pomyłki. Podopieczni Marcina Lacha robili z tego użytek i w 31. minucie prowadzili już 6:2. W samej końcówce Everest wrócił jednak na chwilę do gry. Dwie dobrze rozegrane akcje dały im nadzieję, że może jeszcze uda się uratować chociaż punkt, lecz ostatecznie czasu na to zabrakło. Nie chcemy usprawiedliwiać przegranych, ale grając wciąż w składzie dalekim od optymalnego, nie byli w stanie ugrać tutaj nic więcej. Poza tym - gra z wysoko wysuniętym bramkarzem ma to do siebie, że trzeba być ultraprecyzyjnym a oni nie byli i wiele bramek po prostu podarowali rywalom. Ambicji jednak odmówić im nie można. Górale zagrali natomiast bardzo solidnie i - co dla nas najważniejsze - było widać tutaj duże chęci do gry. Momentami dochodziło nawet do wzajemnej wymiany zdań, co jest wyraźnym sygnałem, że zależy im na tym, aby ten sezon nie wyglądał tak bezpłciowo jak ostatnio. Tym bardziej że ten mecz pokazał, iż tak naprawdę mogą ograć każdego. Oby zarówno to zwycięstwo, jak i nowe koszulki, a nawet stworzony przez sztuczną inteligencję nowy herb zespołu, stanowiły jasny sygnał, że wreszcie uda się tutaj zbudować coś stabilnego.
Retransmisję wszystkich spotkań drugiej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.