fot. © www.nocnaligahalowa.pl
Opis i retransmisja 3.kolejki 4.ligi!
FC Pobudka pozostała na fotelu lidera 4. ligi przed przerwą świąteczno-noworoczną. Ale za jej plecami wciąż jest tłoczno.
Zespołami, które tuż przed końcem roku kalendarzowego chciały być jak najbliżej lidera, były Gang Mapeta oraz KS ProBram24. W przypadku tych pierwszych liczyło się tylko zwycięstwo, bo mieli już na swoim koncie jeden remis, co powodowało, że druga strata punktów postawiłaby ich w trudnej sytuacji przed dalszą częścią sezonu. No ale ProBram sprawy nie zamierzał im ułatwiać. W dodatku ekipa z Dobczyna mogła uwierzyć, że w tej edycji opatrzność nad nią czuwa, bo już dwukrotnie – mimo że przegrywała w trakcie spotkań różnicą kilku goli – potrafiła się odbudować i finalnie zgarnąć całą pulę. Z jednej strony: skoro coś działa, to po co to zmieniać i może warto było najpierw kilka goli tutaj stracić? ;) Zaczęło się jednak inaczej. Jedni i drudzy szybko się zorientowali, iż po drugiej stronie boiska stoi nie byle jaki przeciwnik. To spowodowało, że akcji było dość mało, a jeśli już, to minimalnie groźniejszy był ProBram, który w 9. minucie powinien nawet wyjść na prowadzenie, ale Piotrek Winek, na spółkę ze słupkiem, potrafili uratować sytuację. Co się jednak odwlekło, to nie uciekło. W 11. minucie gola dla ProBramu zanotował Oliwier Gawiński, co musiało stanowić dla Mapeciarzy wyraźny sygnał, że trzeba się wziąć w garść. No ale nadal czegoś w ich grze brakowało – i o mało nie skończyło się bramką na 0:2, bo rywale najpierw nie trafili do ich pustej bramki z własnej połowy, a potem Oliwier Gawiński pocelował w słupek. W sukurs Gangowi przyszedł w 18. minucie stały fragment gry, który wykończył Damian Bąk. To wyraźnie obudziło tę ekipę, która w drugiej połowie prezentowała się już znacznie lepiej. I w 28. minucie prowadziła, gdy ładnym strzałem popisał się debiutujący w NLH Michał Siewierski. Teraz to ProBram musiał włączyć wyższy bieg – i pytanie, czy sam z siebie by to zrobił, ale na szczęście podopieczni Bartka Gorczyńskiego nie musieli na to pytanie odpowiadać. W 37. minucie skorzystali bowiem na pomyłce Michała Wiekiery, który źle podał piłkę; przejął ją Janek Greloch i precyzyjnym uderzeniem doprowadził do remisu. W końcówce ten sam zawodnik miał jeszcze jedną okazję, kiedy posłał piłkę minimalnie obok słupka, i tym samym po 40 minutach gry stanęło na remisie. Krzywda nikomu się nie stała, bo według nas: 1. połowa dla ProBramu, druga dla Gangu. I chociaż ten jeden punkt nie oznaczał skrócenia dystansu do lidera, to nie wycofujemy się ze stwierdzenia, że to właśnie te ekipy mają największy potencjał, by zagrozić ekipie Łukasza Świstaka.
W gronie drużyn, na które też trzeba w tej kwestii zwrócić uwagę, dość niespodziewanie jest TG Sokół. Niespodziewanie, bo myśleliśmy, że wąska kadra tej ekipy nie pozwoli na nic więcej niż walkę o utrzymanie, ale dopisanie kilku zawodników sprawiło, że trzeba na ten zespół spojrzeć zupełnie inaczej. Tym razem ich rywalem byli Mydlarze, którzy grają znacznie lepiej niż w poprzednim sezonie – chociaż troszkę kuleje organizacja i w poniedziałek znów skład nie był optymalny, bo zabrakło choćby Gabriela Skiby. To jednak nie przeszkodziło ekipie z Serocka, by powalczyć tutaj o punkty i gdyby nie fatalna końcówka, to opis tego spotkania miałby zupełnie inny wydźwięk. Ale po kolei. Zaczęło się od dwóch okazji dla Piotra Ormana z Sokoła, który kalibrował swój celownik. Jednak zanim to zrobił, Sokół zdążył już przegrywać, gdy w 7. minucie – z błędu bramkarza rywali – skorzystał Daniel Głowacki. To trafienie dało pozytywnego kopa Mydlarzom, którzy wyraźnie się rozkręcili i powinni prowadzić przynajmniej 2:0. W sobie jednak tylko znany sposób najpierw Szymon Darkowski, a potem Mariusz Dąbrowski nie wykorzystali sytuacji, które nie były "setkami", ale wręcz 200% okazjami (co możecie zobaczyć na filmiku poniżej). To zemściło się na tej ekipie w 17. minucie, gdy wyrównał Wiktor Starbała.
Tuż przed końcem 1. połowy żółtą kartkę w obozie Sokoła zobaczył za to Oskar Muszelik i o ile w premierowej części meczu Mydlarzom nie udało się tego wykorzystać, o tyle już w 29. sekundzie finałowej odsłony Mariusz Dąbrowski zrehabilitował się za poprzednie pudło i zwrócił swojej ekipie prowadzenie. Jak to jednak często ma miejsce w spotkaniach z udziałem Mydlarzy, role szybko się odwróciły. Sokół zaczął wykazywać więcej odwagi w swojej grze, a przy okazji miał też trochę szczęścia. W 25. minucie skuteczną kontrę tej ekipy wykończył Bruno Jędrej, potem na listę strzelców wpisał się Patryk Prażmo, a lada moment ten sam zawodnik wykorzystał fatalny błąd Michała Sokołowskiego, który wypuścił piłkę z rąk, i wstrzelenie jej do bramki było formalnością.
Obawialiśmy się, jaka będzie odpowiedź Mydlarzy – niepotrzebnie! Gracze w niebieskich koszulkach błyskawicznie odrobili straty, w czym trochę pomógł im bramkarz Sokoła, Kacper Lewandowski, który zwłaszcza przy pierwszym trafieniu Daniela Głowackiego powinien zachować się lepiej. Przy drugim Patryka Olszewskiego nie miał już szans. Mydlarze remisem nie byli zainteresowani i w 40. minucie Daniel Głowacki miał szansę zdobyć bramkę na 5:4, ale Kacper Lewandowski zachował się tym razem tak, jak trzeba. Szykował nam się więc remis i wtedy sprawę w swoje nogi wziął Szymon Darkowski. Wpadł on na karkołomny pomysł, by samemu przebiec z piłką całe boisko, jednak w połowie trasy rywale go powstrzymali i od razu poszła akcja w drugą stronę. Bruno Jędrej zagrał do Patryka Prażmo, a ten ustalił wynik na 5:4 dla Sokoła. Triumfatorzy na pewno mieli i mają świadomość, że było w tym wszystkim sporo szczęścia, bo biorąc pod uwagę liczbę okazji po obu stronach, to Mydlarze mieli ich więcej. Liczy się jednak skuteczność, a tej w obozie z Serocka bardzo brakowało. Mydlarze włożyli w mecz mnóstwo wysiłku i nawet ten remis nie byłby taki zły, ale tak się kończą szalone – by nie powiedzieć dosadniej – pomysły w ostatniej minucie spotkania…
Przez wszystkie sezony, w których Lema Logistic brała udział w NLH, chyba w żadnym z meczów jej szanse na potencjalne zwycięstwo nie były tak małe, jak w tym przypadku. Wzięło się to z dwóch rzeczy: po pierwsze – ich gra na początku sezonu nie zachwyca, a porażka z ProBramem, gdzie mieli wygraną na talerzu, mogła ich dodatkowo zdemobilizować. Po drugie – rywalizowali z Pobudką, aktualnym liderem, który pod względem potencjału piłkarskiego wydaje się być poza zasięgiem innych. Co oczywiście nie oznacza, że zwłaszcza na hali nie można z nim powalczyć. Dlatego nie odbieraliśmy Logistykom szans w sposób kategoryczny, jednak już początek spotkania pokazał, jak ciężki to będzie dla nich mecz. Dość powiedzieć, że faworyci w trakcie pierwszych 4 minut zaliczyli trzy trafienia w słupek! No ale wreszcie się wstrzelili, a gola zdobył ich najlepszy zawodnik, Darek Partyka. Potem ten sam zawodnik wcielił się w rolę asystenta przy trafieniu Arka Zajączkowskiego, no i tak troszkę zaczęliśmy się obawiać, jak to się wszystko skończy. Lema się jednak obudziła i w 14. minucie zmniejszyła straty, ale co z tego, skoro zaraz po wznowieniu gry dała sobie wbić kolejnego gola. Jeszcze gorzej sytuacja zaczęła z ich perspektywy wyglądać 60 sekund później. Nie dość, że nie wykorzystali dogodnej okazji na 2:3, to stracili bramkę na 1:4.
Pobudka ustawiła sobie mecz i w drugiej połowie wyglądała, jakby szukała innych wrażeń niż bezpieczne doprowadzenie tego spotkania do szczęśliwego końca. Zaczęły się zabawy, próby skomplikowania prostych sytuacji, co Lema potrafiła wykorzystać, dwukrotnie schodząc do poziomu dwóch bramek różnicy. Była nawet okazja, by zanotować trafienie kontaktowe, natomiast trzeba od razu dopowiedzieć, że to wszystko działo się w akompaniamencie bardzo luźnego podejścia do sytuacji Pobudki. Zwłaszcza Krzysiek Możdżonek – zamiast strzelić jeszcze kilka goli – chyba wymyślił sobie, że każde z jego zagrań będzie efektowne, zamiast skuteczne. Ostatecznie nie miało to wpływu na wynik, chociaż trudno nie odnieść wrażenia, że liderzy wrzucili w finałowej odsłonie zbyt duży luz. Ale może oni inaczej nie potrafią? Póki nie dzieje im się z tego tytułu krzywda, to trudno ich krytykować. A Lemę należy wręcz pochwalić. Różnica w jakości indywidualnej była spora, ale Logistycy nadrabiali tym, co zwykle, a sporo pozytywnego impulsu dał im powrót do zespołu Kacpra Piątkowskiego. Dlatego wynik 3:5 nie jest może spełnieniem ich marzeń, jednak możemy z pełną odpowiedzialnością napisać, że zrobili wszystko, co w ich mocy. Przynajmniej w kwestii determinacji.
W trzech poprzednich spotkaniach wielkich niespodzianek nie uświadczyliśmy. Tym samym nie mieliśmy wręcz prawa jej oczekiwać przy okazji meczu Alpha Omega kontra Byczki, bo kurs był tutaj dość śmieszny na Byczki i praktycznie nie pozostawiał złudzeń, kto wróci do domu z kompletem oczek. Ekipa Dawida Pływaczewskiego miała zresztą świadomość, że po dwóch meczach, gdzie mogli mieć 6 punktów, a zostali z jednym, oni po prostu nie mogą się tutaj wyłożyć, jeśli coś jeszcze chcą w 4. lidze osiągnąć. No ale już na wstępie – podobnie zresztą jak w meczu w 2. kolejce – dali się zaskoczyć. Dwukrotnie pokarał ich Sebastian Giera, a mogło nawet być 0:3. Troszkę przecieraliśmy oczy ze zdumienia, widząc, co się tutaj dzieje, ale im dłużej ta potyczka trwała, tym faworyci wreszcie zaczęli przypominać samych siebie. Efekty przyszły błyskawicznie: Byczki potrzebowały dosłownie kilku akcji między 12. a 14. minutą spotkania, by ze stanu 0:2 zrobić 3:2. A gdy w 16. minucie Łukasz Bednarski strzelił z wolnego na 4:2, pomyśleliśmy, że to początek końca Alphy Omegi.
Druga połowa zaczęła się od dwóch goli – po jednym dla każdej ze stron – co wciąż dawało faworytom bezpieczny bufor nad oponentami. Ale powoli coś się w ekipie w czarnych koszulkach zaczęło psuć. Może byli zbyt pewni siebie, może myśleli, że ta przewaga „sama się dowiezie”, no ale w 33. minucie po golu Damiana Boryczki widać było, że nie ma już u nich tej pewności co wcześniej. Natomiast Alpha zaczęła grać odważniej, nie miała nic do stracenia i okazało się, że rywal wcale nie jest taki straszny. W 38. minucie Sebastian Giera znalazł się w polu karnym konkurentów, został sfaulowany przez Dawida Pływaczewskiego, a z rzutu karnego nie pomylił się Patryk Drużkowski i był remis! Dla Byczków to był jasny sygnał, że trzeba szybko przedsięwziąć pewne kroki, by odzyskać to, co stracili. Remis kompletnie ich nie satysfakcjonował. No ale tuż przed końcem spotkania fatalny błąd przytrafił się Dawidowi Baranieckiemu. Trudno powiedzieć, dlaczego właśnie on wcielił się w rolę lotnego bramkarza, ale jego nieodpowiedzialność doprowadziła do straty piłki na rzecz Norberta Stromeckiego, który zdobył łatwego gola na pustą bramkę. Byczki jeszcze walczyły, ale zaraz znów popełniły błąd, a Damian Boryczko tuż przed końcową syreną ustalił wynik na 7:5 dla Alphy Omegi! Nonszalancja faworytów została skarcona. Sytuacja z pierwszej połowy, gdzie gole zdobywali łatwo i szybko, uśpiła ich na tyle, że nie dowieźli poziomu w drugiej części spotkania. Oczywiście: gdyby chcieli remis, to pewnie by go utrzymali, ale za wszelką cenę zależało im, by dostać z powrotem to, co tak łatwo oddali. No i zostali z niczym. Ciężko to jakoś sensownie skomentować. Może po prostu doceńmy postawę rywali, którzy przegrywali 2:4 – wydawało się, że mecz im ucieka – ale nie spuścili głów i los im to wynagrodził. Symptomatyczny był gol właśnie na 6:5, gdy Norbert Stromecki zaciekle walczył o piłkę z Dawidem Baranieckim i wygrał ją, po czym wyrzucił z siebie wszystkie emocje, z kolei przeciwnik przyjął to wszystko… z uśmiechem. I być może właśnie ta różnica w nastawieniu spowodowała, że to wszystko tak się właśnie skończyło.
1:0 – taki wynik zdarza się w naszej lidze bardzo rzadko. Gdy jednak teraz, tak na chłodno, analizujemy to, co wydarzyło się w rywalizacji HandyMan z Semolą, to chyba troszkę można było przewidzieć, że skończy się bardzo niskim rezultatem. Może nie aż tak niskim, ale wiadomo nie od dziś, że jedni i drudzy lepiej bronią niż atakują i że będzie to starcie dość zamknięte. Inna sprawa, że czasami w takich spotkaniach mamy do czynienia z dość dużą ilością sytuacji podbramkowych, tymczasem tutaj było ich jak na lekarstwo. I to na tyle, że np. oglądając powtórkę pierwszej połowy, nie zapisaliśmy sobie żadnej konkretnej akcji, którą warto byłoby w tym opisie zamieścić. Przewagę optyczną mieli HandyMani, bo też mieli ciut więcej do zaproponowania w ataku, a ich najjaśniejszym punktem był Kacper Kałuski. No i to właśnie on w 27. minucie zmusił nas, byśmy wreszcie coś sobie w notatkach zanotowani. Chodziło o sytuację sam na sam z Maćkiem Szewczukiem, której graczowi HandyMan nie udało się jednak zamienić na bramkę. Po stronie Semoli próbował coś zrobić Paweł Bąbel, chęci nie można odmówić dwóm Maćkom, czyli Jakóbczakowi i powracającemu do NLH Zakolskiemu, ale Daniel Pszczółkowski był praktycznie bezrobotny.
A wszystko rozstrzygnęło się w 33. minucie. Wówczas HandyMani mieli aut na wysokości pola karnego oponentów, a do piłki podszedł Krystian Kurek. Rozglądał się, czekał na jakiś ruch ze strony kolegów, sekundy mijały i wreszcie zagrał piłkę do Kacpra Kałuskiego, który okazał się totalnie niepilnowany i precyzyjnym uderzeniem otworzył wynik. Gracze Semoli sugerowali, że ten stały fragment gry trwał zdecydowanie za długo i trzeba przyznać, że intuicja ich nie zawiodła, natomiast to nie zwalniało ich z obowiązku utrzymania koncentracji, bo akcja była statyczna i nie wolno było dopuścić, by to właśnie z niej padł pierwszy (i jak się później okazały - jedyny) gol. Mimo szczerych chęci graczy Semoli i prób gry z lotnym bramkarzem, ich postawa z przodu nagle niestety się nie odmieniła. Brakowało siły przebicia, pomysłu, jak rozerwać dobrze ustawioną defensywę HandyMana, a w końcówce swoje zrobił pośpiech: kilka akcji chłopaki popsuli na własne życzenie – albo niepotrzebnie się kiwając, albo podejmując błędne decyzje. I tak to spotkanie zakończyło nam się wynikiem ustalonym w 33. minucie. Ale nie jest on wielkim zaskoczeniem. Oceniamy, że jedni i drudzy chęci do zwycięstwa mieli identyczne, lecz to właśnie późniejsi triumfatorzy dysponowali po prostu lepszymi argumentami. Mimo wszystko pozostaje jednak pewien niesmak związany z regulaminem. Trzymając się ściśle litery prawa, gol dla HandyMan został zdobyty w sposób nieprawidłowy. I choć sam fakt, że rywale zasłużyli na zwycięstwo 1:0, z perspektywy Semoli jest zapewne stosunkowo łatwy do zaakceptowania, o tyle sposób, w jaki padła decydująca bramka, pewnie do tej pory budzi u nich spory niedosyt...
Retransmisję wszystkich spotkań czwartej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.