fot. © www.nocnaligahalowa.pl
Opis i retransmisja 3.kolejki 3.ligi!
Wystarczyły trzy kolejki, żeby w 3. Lidze nie było ani jednego zespołu z kompletem punktów. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby na tym poziomie nie grała Mocna Ekipa.
Do spotkania z udziałem ekipy Michała Zimolużyńskiego przejdziemy za chwilę, a najpierw sprawdzamy, jak przebiegał mecz między MR Geodezją a Szmulkami. Tutaj jeszcze na długo przed pierwszym gwizdkiem nie było wątpliwości, że zobaczymy mecz, w którym nie padnie wiele bramek, natomiast raczej wykluczaliśmy sytuację, w której jedni lub drudzy nie zdobędą choćby jednego trafienia. Z drugiej strony – Szmulki przyjechały osłabione brakiem swojego kapitana, Kuby Kaczmarka, co przy tak zamkniętym spotkaniu mogło się odbić na ich grze w ofensywie. I tak też było. To starcie od samego początku nie układało się po myśli drużyny z warszawskiej Pragi. Już w 2. minucie błąd popełnił Krystian Rzeszotek, a skorzystał na nim Kamil Ryński i było 1:0. Strata tak szybko premierowego gola musiała wpłynąć na taktykę Szmulek, bo wiadomo, że dla nich im dłużej utrzymuje się bezbramkowy remis, tym lepiej, bo mogą grać swoją grę. Tutaj trzeba było być trochę bardziej aktywnym już od startu i w pewnym sensie ten zespół starał się przenieść ciężar spotkania na połowę rywala. Brakowało mu jednak argumentów, by zmusić do kapitulacji Krzyśka Kunowskiego. Tych z kolei nie brakowało po drugiej stronie boiska, a bardzo szybko o swoim powrocie do NLH zameldował Łukasz Godlewski.
Popularnego Goldena dawno nie widzieliśmy na zielonkowskim parkiecie, ale to właśnie on – w 11. minucie, po asyście innego gracza, który też kazał na siebie sporo czekać, czyli Wojtka Kuleszy – zmienił wynik na 2:0. Taki rezultat utrzymał się do przerwy, a po niej Szmulki za wszelką cenę próbowały wrócić do meczu. Coś wreszcie zaczęło się w ich szeregach dziać, lecz brakowało kropki nad i. Co więcej – raz udało im się nawet zdobyć gola, lecz po interwencji VAR okazało się, że Borys Sułek pomógł sobie ręką i sędzia bramki nie uznał. Geodeci przy swoich okazjach przepisów nie przekraczali i w 28. minucie Łukasz Godlewski podwyższył na 3:0, a gdy lada moment Sebastian Ryński również uznał, że to dobry moment, żeby wpisać się na listę strzelców, tutaj nie było już czego komentować. Szmulki, mimo ambitnej walki choćby o bramkę honorową, przegrały 0:4 i nie był to ich najlepszy występ. Mocno odbił się na nich brak kapitana, natomiast wiemy, że takie sytuacje potrafią ich tylko wzmocnić i gdy w nowym roku powrócą do walki optymalnym składem, to powinni skutecznie znaleźć 4-6 punktów, które pozwolą im bezpiecznie się utrzymać. Z kolei Geodezja dzięki tej wygranej awansowała w tabeli i plasuje się obecnie na 2. miejscu! I jej gra może się podobać, a dzięki powrotom Łukasza Godlewskiego czy Wojtka Kuleszy ten zespół będzie jeszcze groźniejszy. Czy na tyle, by realnie powalczyć o miejsce, na którym obecnie się znajduje? Po tym, co pokazują, to chyba wprost możemy odpowiedzieć pytaniem na pytanie – a dlaczego by nie?
Las Vegas Parano notowało bardzo bolesny powrót do 3. ligi. Dwa mecze, dwie porażki – obydwie jedną bramką – gdzie naprawdę można się było pokusić, by w obu przypadkach rezultaty były odwrotne. Sytuacji w obozie Grześka Dąbały nie ułatwia fakt, że wielu graczy jest kontuzjowanych lub niedysponowanych, co zmusiło kapitana do dopisania kolejnych zawodników do zespołu. W przypadku Gencjany takie ruchy kadrowe nie są konieczne, bo tutaj skład od pierwszych kolejek jest bardzo podobny, ale wyniki także nie są rewelacyjne. O ile porażkę z Mocną Ekipą można było wkalkulować, to już strata punktów z Faludżą, gdy prowadziło się 4:0, należy uznać za wpadkę – bo takiej drużynie jednak nie wypada zmarnować tylu goli zapasu. Tym bardziej należało więc zrobić wszystko, by to pierwsze zwycięstwo wreszcie na swoje konto zapisać. No ale Las Vegas okazało się trudnym przeciwnikiem, a wspomniani wcześniej dopisani gracze mieli wyraźny udział w tym, że to ostatecznie ekipa Parano okazała się minimalnie lepsza.
Co do pierwszej połowy – tutaj wiele się nie działo. Początek był jeszcze dość piorunujący, bo był strzał w słupek Pawła Józwika, a gracze Vegas zripostowali trafieniem na 1:0 Kuby Koszewskiego. Lada moment odpowiedział jednak skutecznie z rzutu wolnego Andrzej Walczuk. Więcej goli w premierowych 20 minutach nie padło, ale na szczęście w drugiej mieliśmy ich pod dostatkiem. Mecz wyraźnie się otworzył i w 24. minucie Las Vegas było na ponownym prowadzeniu, gdy po próbie zagrania w pole karne Damiana Ozygały piłkę do własnej siatki niefortunnie skierował obrońca Gencjany, Tomek Wasak. Fioletowi w 30. minucie doprowadzili do kolejnego remisu w tej potyczce, ale kolejne fragmenty spotkania okazały się dla nich wyjątkowo nieszczęśliwe. Nie dość, że szybko stracili gola na 2:3, to potem zanotowali drugiego samobója – tym razem Artur Fiodorow, interweniując po strzale jednego z oponentów, niefortunnie nabił piłką próbującego pomagać mu Evgenio Asinova i zrobiło się 2:4. Potem było jeszcze gorzej - w 35. minucie sędzia ukarał żółtą kartką Kubę Strzałę, a Las Vegas wykorzystało perfekcyjnie grę w przewadze, gdy po klepce debiutanckiego gola w rozgrywkach zdobył Filip Pietrusiewicz. Ale Gencjana nie ma w zwyczaju się poddawać. Mimo trzech goli straty wciąż była wiara, że coś uda się jeszcze ugrać, a odżyła ona mocniej, gdy gra z lotnym bramkarzem w postaci Evgenio Asinova przyniosła trafienie Rafała Malinowskiego. Przegrywający przycisnęli i mogli zdobyć nawet bramkę kontaktową, lecz w kluczowym momencie Paweł Józwik nie podał do Rafała Malinowskiego i na tym praktycznie ofensywne akcenty Gencjany się zakończyły. No i stało się coś, czego w historii tej drużyny w jej przygodzie z NLH jeszcze nie było. Nigdy wcześniej bowiem nie zdarzyło się, żeby w trzech kolejnych meczach nie odnieśli zwycięstwa. Oczywiście terminarz nie ułożył się dla nich idealnie, bo mierzyli się z trudnymi przeciwnikami, dlatego też daleko jesteśmy od stwierdzenia, że to jakiś kryzys albo że ostatnie miejsce, które teraz zajmują, jest wykładnią ich gry. Choćby z Las Vegas: gdyby grali z nimi w 1. lub 2. kolejce, pewnie by wygrali, lecz wzmocnienia dokonane przez Grześka Dąbałę okazały się tutaj kluczowe. Dlatego jesteśmy pewni, że zła karta Fioletowych, w styczniu zacznie się odwracać. Co do triumfatorów, pozostaje tylko wierzyć, że to, co wydarzyło się w tym meczu – na czele z wzmocnieniami – nie było jednorazowym zrywem. Ciekawe będzie zresztą, gdy do drużyny zaczną stopniowo wracać ci, których brakowało od początku sezonu. Bo z jednej strony nie chcemy, żeby Las Vegas traciło swoje DNA i żeby pogoń za wynikiem sprawiła, iż kadrowo przestaną przypominać samych siebie. Z drugiej jednak trudno udawać, że apetyt rośnie w miarę jedzenia – a znalezienie równowagi między tożsamością a wynikiem będzie dla Las Vegas, a zwłaszcza jej kapitana, ciekawym testem na kolejną część sezonu.
Pierwszą porażkę w trwającej kampanii poniosła za to Faludża. Prawdę mówiąc, wydawało się to jedynie odwleczeniem sprawiedliwości w czasie, bo już z Gencjaną ten zespół powinien skończyć z zerem punktów, ale wtedy udało się jeszcze uratować wynik w absolutnie cudownych okolicznościach. Co ciekawe – scenariusz meczu z Klimagiem ułożył się dość podobnie, o czym za chwilę się przekonacie. Pierwsze minuty tego starcia należały zresztą do ekipy z Falenicy, która dobrze, agresywnie zaczęła, obiła nawet słupek, ale Klimag nic sobie z tego nie zrobił i to on zdobył w 6. minucie pierwszego gola w spotkaniu – a konkretnie uczynił to Piotrek Bergiel. No i to mocno wyhamowało Faludżę. Zespołowi Kamila Lubańskiego nie pomogła nawet żółta kartka dla jednego z rywali, bo ani grając jednego więcej, ani też później chłopaki nie potrafili sprawdzić na poważnie Rafała Michalaka. No i gdy wydawało się, że tym skromnym prowadzeniem Klimagu pierwsza połowa się zakończy, tuż przed końcową syreną beniaminek 3. ligi wreszcie przypomniał sobie, jak się zdobywa gole i po trafieniu Filipa Jesiotra mieliśmy remis.
To mogło dobrze nastroić Faludżę przed drugą połową i być może, gdyby w 23. minucie Piotrek Ogiński zdołał pokonać golkipera oponentów, to dalszy przebieg finałowej odsłony wyglądałby inaczej. Zamiast jednak 2:1, błyskawicznie zrobiło się 1:2, a potem 1:3, gdy dwa gole w krótkim odstępie czasu zanotował weteran zielonkowskiego parkietu, Arek Stępień. I to nie był koniec złych informacji dla przegrywających. W 28. minucie niefortunna interwencja ich kapitana spowodowała, że straty zwiększyły się do aż trzech trafień. Tutaj trzeba już było przedsięwziąć konkretne kroki, no i chłopaki wykorzystali podobny manewr, który sprawdził się przeciwko Gencjanie. Między słupki wszedł Filip Jesiotr, co faktycznie obudziło tę drużynę. W 33. minucie gola na 2:4 zanotował Bartek Kamaszewski i chociaż rywale powinni odpowiedzieć, lecz trafienie na pustą bramkę okazało się za dużym wyzwaniem dla Cristiana Zalewskiego, to na 3 minuty przed końcem Jakub Byśkiniewicz wreszcie przełamał strzelecką niemoc i ze spotkania, które zdawało się rozstrzygnięte, Faludża była o włos od wyciągnięcia kolejnych, praktycznie przegranych zawodów. I być może powinna to zrobić drugi raz z rzędu, ale w jednej z kolejnych akcji fatalnie rozegrała sytuację 3 na 1. Klimag, który wyraźnie zgubił impet w końcowych minutach, miał trochę szczęścia, bo tutaj gol na wagę remisu wisiał w powietrzu. Ale tę bardzo nieprzyjemną wizję straty dwóch punktów ostatecznie odsunął od zespołu jej kapitan. Patryk Maliszewski wykorzystał fakt pustej bramki w obozie rywali i po strzale z własnej połowy podstemplował zwycięstwo zespołu w niebieskich koszulkach. Z perspektywy całego spotkania raczej zasłużone, chociaż w kwestii utrzymywania bezpiecznego dystansu bramkowego nad rywalem wciąż jest jeszcze sporo do poprawy. Biorąc jednak pod uwagę, że Klimag sezon zaczął od porażki, a obecnie jest na trzecim miejscu, to chyba wyciąganie wniosków idzie tej ekipie nieźle. W kwestii Faludży sprawa nie wygląda tak różowo. We wtorek trudno było nie odczuć braku dwóch ważnych zawodników – Czarka Kubowicza i Kuby Popińskiego – bo bez nich intensywność gry drużyny nie była na tak wysokim poziomie jak zawsze. Martwić może też to, że ten zespół po raz kolejny w tym sezonie jak straci jednego gola, to zaraz traci kolejnego i przez takie „blackouty” już któryś raz robi sobie problem. Za pierwszym razem udało się z tego wyjść bez szwanku, dwa tygodnie temu kosztowało to dwa punkty, a teraz trzy. Tym samym Kamil Lubański wpisuje się w grupę kapitanów, którzy w przerwie świąteczno-noworocznej mają o czym myśleć.
Tuż przed świętami od dna odbiła się za to ekipa JMP. Można powiedzieć, że najwyższy czas, bo trzecia porażka z rzędu to byłoby coś, co ciężko byłoby Damianowi Zalewskiemu znieść. Wcale jednak nie było takie oczywiste, że spadkowicz z 2. ligi poradzi sobie z Białowieską. Ci drudzy byli przecież po premierowym – po swoim powrocie do rozgrywek – zwycięstwie i mieli apetyt na kolejne. Tutaj jednak nie mogli liczyć na to, że rywal, trochę wzorem poprzednich swoich meczów, zmęczy się i będzie go można w drugiej połowie rozłożyć na czynniki pierwsze. JMP przyjechało wreszcie w solidnym składzie – nie tylko jeśli chodzi o ten podstawowy, ale też o rezerwowy. No i to przełożyło się na grę, chociaż początkowo lekką inicjatywę miała Białowieska. Wiemy jednak, że JMP potrafi cierpieć w defensywie i być może im nawet taki stan rzeczy odpowiadał. Tym bardziej, że w 14. minucie mogli dzięki temu zagrać „specjalność zakładu” – choć w tym sezonie zaprezentowaną po raz pierwszy – czyli dalekie zagranie Tomka Kalinowskiego do Adriana Wrony. Wzięło się to wszystko z odważnej gry Białowieskiej, która wykorzystywała od czasu do czasu swojego bramkarza. No i właśnie po jednej z takich akcji Krzysiek Sonnenfeld nie zdążył wrócić do swojej bramki, za co jego zespół spotkała bolesna kara. A dosłownie 60 sekund później było już 2:0. Arbiter podyktował rzut karny za zagranie ręką Oskara Liebchena, co zresztą sprawdził jeszcze na monitorze i podtrzymał swoją decyzję. "Wapna" nie zmarnował Adrian Wrona i JMP było na dobrej drodze do przełamania.
Z kolei 5 minut po powrocie do gry po zmianie stron sprawa była praktycznie klepnięta. Tomek Cześnik dobił strzał Adriana Wrony i trzybramkowej przewagi nie można już było roztrwonić. Białowieska nie chciała tak tego zostawić i nawet pojawiały się jakieś sytuacje, ale gol na 1:3, który mógłby się okazać przełomowy, przyszedł zdecydowanie za późno – dopiero w 38. minucie. Nie starczyło już czasu, żeby pokusić się tutaj o coś więcej i tym samym doświadczenie JMP wreszcie wzięło górę w rozgrywkach 3. ligi. Te trzy punkty na pewno cieszą, podobnie jak gra, która w końcu przypominała „stare dobre JMP”. A ponieważ tabela bardzo się spłaszczyła, to jesteśmy pewni, że gracze tego zespołu na nowo uwierzyli, że może jeszcze nie wszystko w tym sezonie stracone. Białowieska miała z kolei we wtorek za mało do powiedzenia z przodu. Nie jest zresztą przypadkiem, że cztery gole, czyli połowę jej dorobku w tym sezonie, zdobył obrońca – Marcin Krucz. Bo gdyby tutaj był napastnik, który potrafi zrobić coś z niczego, to naszym zdaniem nawet to spotkanie dałoby się uratować. A tak nawet trudno mówić o jakimś niedosycie, bo w tym, co w futbolu najważniejsze, rywal był po prostu zdecydowanie lepszy.
Łatwo jest wypowiadać swoje opinie po czymś, co zostało już dokonane. Ale mieliśmy przeczucie, że w meczu Adrenaliny z Mocną Ekipą wcale nie musimy być świadkami spotkania do jednej bramki. Wiadomo – zespół Michała Zimolużyńskiego był faworytem, natomiast przy odpowiednim scenariuszu zdawało nam się, że może być pewna szansa dla ekipy Roberta Śwista, by powalczyć o dobry wynik. Te przewidywania przedmeczowe zintensyfikowały się, gdy okazało się, że Mocna Ekipa nie przyjechała w optymalnym zestawieniu. Co prawda, gdy widzisz, że w składzie są bracia Trąbińscy, to już to wystarcza, by zakładać pewne rzeczy, natomiast nieobecność Szymona Tomaszewskiego, Damiana Krzyżewskiego czy Łukasza Żaboklickiego to były jednak dość spore osłabienia. W niczym nie zmieniało to jednak sposobu gry faworytów, którzy od razu pokazali, że to ma być mecz rozgrywany na ich warunkach. Dość szybko postraszył zresztą sytuacją Mateusz Trąbiński, ale Adrenalina potrafiła odpowiedzieć – i to bardzo skutecznie – gdy po precyzyjnym strzale Przemka Zielińskiego dość niespodziewanie zrobiło się 0:1. Lada moment wynik zmienił się na 0:2, gdy gola zanotował Mikołaj Kulej, a duża w tym zasługa sędziego, który chwilę wcześniej puścił przywilej korzyści. Staraliśmy się nie wyciągać z tego wszystkiego, co się dzieje, pochopnych wniosków i prawdę mówiąc, nawet gdy w 6. minucie Łukasz Trąbiński stracił piłkę, co w konsekwencji spowodowało gola na 0:3, daleko nam było od stwierdzenia, że Adrenalina jest na dobrej drodze do wygranej. Po prostu – jak pewnie każdy oglądający to spotkanie – czekaliśmy na moment, w którym Mocna Ekipa złapie rytm, zdobędzie kilka goli z rzędu i wróci do gry. Myśleliśmy, że ten proces rozpocznie się od 7. minuty, gdy Mateusz Trąbiński zmniejszył straty, lecz chwilę później faworyci zostali skarceni za grę z wysoko wysuniętym bramkarzem, a gola strzałem z własnego pola karnego zanotował golkiper Adrenaliny, Bogdan Stefanczuk.
I trochę tak ten mecz wyglądał niemal do samego końca. Nawet gdy Mocna Ekipa zdobywała bramkę, to dobrze dysponowani przeciwnicy potrafili odpowiedzieć. Na drugą połowę wchodziliśmy przy wyniku 5:2, lecz szybko zrobiło się 7:2, a przebojowość Mikołaja Kuleja czy Adriana Zielińskiego to było coś, czym naprawdę można się było zachwycać. I powoli stawało się jasne, że oto na naszych oczach pisze się niespodzianka sporego kalibru. Michał Zimolużyński i spółka co prawda w 36. minucie zredukowali różnicę do trzech trafień, ale w końcówce zostali totalnie rozłożeni na łopatki, a Adrenalina serią kilku goli z rzędu udowodniła, że jej zwycięstwo nie było nawet w 1% elementem przypadku czy szczęścia. I coś, co wydawało się niemożliwe, stało się rzeczywistością. 11:4 to rezultat, którego w życiu byśmy nie przewidzieli. Okazało się, że w Mocnej Ekipie też grają ludzie i ten zespół też jest podatny na osłabienia – bo jednak obecność graczy wymienionych na wstępie mogłaby spowodować, że obejrzelibyśmy zupełnie inny mecz. Ale to nie ma na celu odbierania czegokolwiek Adrenalinie. Wręcz przeciwnie – z dużym prawdopodobieństwem możemy założyć, że w tym sezonie nikt już nie zagra przeciwko Mocnej Ekipie tak dobrego spotkania jak oni. To był efekt dobrej pracy w defensywie, skutecznych kontr i tego, co zwłaszcza u jej młodych zawodników podobało nam się najbardziej – braku jakichkolwiek kompleksów. Nagroda nie mogła być lepsza: pozycja lidera 3. ligi po trzech kolejkach! A to, co Roberta Śwista powinno cieszyć równie mocno, to przeświadczenie, że jego zespołu znów trzeba się obawiać. Bo to jeden z takich prezentów pod choinkę, których nie miałeś na swojej liście życzeń, a które smakują najlepiej ze wszystkich.
Retransmisję wszystkich spotkań trzeciej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.